NRD-owscy komuniści wracają do władzy?
Gregor Gysi, lider postkomunistycznej partii PDS, jest człowiekiem ambitnym. Inteligentny adwokat, były aparatczyk SED, podejrzewany swego czasu o współpracę ze STASI, syn NRD-owskiego dyplomaty („Co to był za dom — wspomina żona Gysi — ze służącą. Matka Gregora nosiła się jak hrabina”), wiedział od początku istnienia nowych Niemiec, że przeszłość będzie nad nim ciążyć. Postanowił zatem nie wypierać się jej, za nic nikogo nie przepraszać (Niemcy mieli to PDS bardzo za złe), lecz przekuć dzień wczorajszy w „dzisiejszych czynów stal”.
Starannie dba o wizerunek PDS jako partii demokratycznej i nowoczesnej zarazem, tam gdzie to tylko możliwe, podpierającej się starymi zasadami, które ludziom z NRD mocno utkwiły w głowach. Gdy jesienią ub. r. Bundestag debatował, czy posłać wojsko do Afganistanu, Zieloni byli rozdarci. Nie wiedzieli, czy poprzeć kanclerza, czy swoje pacyfistyczne pryncypia. Tylko jedna partia miała odwagę powiedzieć: „nie”. PDS, oczywiście, której poprzednie pokolenia wychowywały się w „umiłowaniu pokoju” (pamiętamy: „ZSRR na straży pokoju”).
PDS ma coś do powiedzenia także w gospodarce. Zatrudnia dobrze zorientowanych fachowców i dawno wyborcy przestali ich kojarzyć z gospodarką socjalistyczną. Gregor Gysi, człowiek medialny, który nie odmawia uczestnictwa w żadnym telewizyjnym spektaklu, potrafi tę samą myśl sprzedać kilka razy. Dziennikarze śmiali się, że po powrocie z Rzymu (gdzie jego ojciec był ambasadorem NRD, ale wtedy nie wolno mu było tam pojechać) w pięciu różnych miejscach wygłosił tę samą złotą myśl: Rzymianie nie muszą swojego Koloseum sami finansować. Dawał w ten sposób do zrozumienia, jak należy obchodzić się z zabytkami — berlińskimi oczywiście — które powinny być utrzymywane z budżetu państwa.
Od 12 lat buduje swoją pozycję. Partia stoi już dobrze na własnych nogach, zrezygnował też z przewodniczenia jej. Ale dobrze wie, że uznanie dla PDS nie wystarczy. Potrzebny jest lider o wyraźnych poglądach i uśmiechniętej twarzy — Gregor Gysi. I jakby dziennikarze nie kpili — jeden napisał, że „Berlin jest za mały dla Gregora Gysi, on chce ratować świat i być sławny” — to jednak upór cuda czyni. Gregor Gysi będzie razem z Klausem Wowereitem współrządził Berlinem.
To wcale nie było oczywiste. Nawet po ostatnich wyborach z 21 października 2001 r., kiedy PDS otrzymała w Berlinie 22,6 proc. głosów (a w Berlinie wschodnim 47,6 proc.!), niewiele mniej niż główny zwycięzca SPD — 29,7 proc. i trochę mniej niż CDU — główny przegrany — 23,8 proc.
Już od wiosny ub.r. PDS sposobiła się do władzy. W końcu tylko dzięki jej głosom obalono Eberharda Diepgena — burmistrza z CDU, który przez 16 lat sprawował władzę w mieście, aż został oskarżony o niegospodarność, a niektórzy jego współpracownicy o korupcję. Burmistrzem został Klaus Wowereit z SPD, dla którego możliwość, czy też konieczność tworzenia w przyszłości rządu berlińskiego razem z PDS była kłopotliwa i chciał jej uniknąć. Tym bardziej że nawet po październikowych wyborach kanclerz Gerhard Schröder naciskał na koalicję z Zielonymi.
W miarę upływu czasu coraz mniej. Zieloni nie bardzo wiedzieli, czego chcą. Jedni optowali za koalicją z SPD i FDP (partia liberałów), drudzy za udziałem w koalicji czerwono- -czerwonej (SPD—PDS), inni chcieli przejść do opozycji. Sibyll Klotz, główna kandydatka do władzy partii Zielonych, powiedziała publicznie, że dla jej partii pozostaje tylko wybór między dżumą, cholerą a syfilisem. Późną jesienią przestano z nimi rozmawiać. Rozpoczęły się rokowania z PDS. Na początku stycznia rozdano karty. PDS otrzymała trzy resorty, o jeden mniej, niż chciała, SPD cztery. Kanclerz od dawna zgłaszał już tylko jedną prośbę, aby w Bundesrat (izba senacka składająca się z przedstawicieli landów) głos decydujący przypadł SPD.
11 lat po upadku muru berlińskiego wrócili do władzy. Oczywiście niezupełnie ci sami, a przede wszystkim nie tacy sami. Młodsi, lepiej wykształceni, europejscy, a nade wszystko wolni. Wybrani też w wolnych wyborach. Wykorzystali frustrację bezrobotnych, nostalgię Ossi za własnym państwem (NRD), w którym czuli się zabezpieczeni socjalnie i „u siebie”. W okręgu wyborczym Gregora Gysi głosowało na niego bezpośrednio 51 proc. wyborców! 11 lat temu ci sami ludzie uciekali na Zachód, narażając życie, byle jak najdalej od państwa SED.
Rokowania SPD—PDS zakończyły się nie tylko rozdaniem stanowisk, ale i przyjęciem preambuły, w której przypomniano rolę partii Honeckera, poprzedniczki PDS, i budowę przez nią muru berlińskiego, strzelanie do ludzi, którzy usiłowali go przekroczyć. To mały haracz spłacony historii. Ostatecznie w tym mieście do dziś dba się o zewnętrzny wyraz pamięci. Na jednym z byłych przejść granicznych zachowano budkę celnika, a nad nią portret czerwonoarmisty. Żeby nikt nie zapomniał: to było miasto okupowane.
Dziś już nawet Joachim Gauck dał za wygraną. „Jeśli tak wielu Niemców wschodnich — powiedział niedawno — opowiada się za PDS, jeśli tak wielu chce, aby oni współrządzili, i dla mnie po raz pierwszy pojawia się udział PDS w rządzie jako możliwość, jakby to nie było gorzkie”.
opr. mg/mg