Kryzys finansowy, koniec dobrej koniunktury, ograniczenie produkcji, zwolnienia grupowe i brak perspektyw na znalezienie nowego zatrudnienia sprawiają, że dużo ludzi odczuwa obniżenie stopy życiowej, lęk, niepewność przyszłości.
Kryzys finansowy, koniec dobrej koniunktury, ograniczenie produkcji, zwolnienia grupowe i brak perspektyw na znalezienie nowego zatrudnienia sprawiają, że dużo ludzi odczuwa obniżenie stopy życiowej, lęk, niepewność przyszłości. Sprzyja to problemom psychicznym, które w ostatnim czasie przybrały wręcz formę epidemii.
WHO już w ubiegłym roku ostrzegało, że globalny kryzys finansowy grozi większą liczbą zaburzeń psychicznych. Wtedy mało kto jeszcze podejrzewał, jak długotrwałe i poważne mogą być perturbacje finansowe i jak dalekosiężne skutki spowodują. Stres, niepewność jutra inicjują zaburzenia psychiczne. Przez cały świat dotknięty kryzysem przelewa się fala nowych zachorowań. W Polsce oddziały psychiatryczne pękają w szwach. Normą jest, że pacjenci leżą na dostawkach wciskanych do sal i na korytarzach. Jeśli sytuacja na rynku finansowym się nie poprawni, będzie jeszcze gorzej.
– Jesteśmy jedynym szpitalem przyjmującym chorych z zaburzeniami psychicznymi z Poznania i okolic. Pełnimy stały ostry dyżur. W ostatnich trzech miesiącach liczba porad w izbie przyjęć wzrosła nawet o 30 procent. Dominują problemy psychiczne ewidentnie związane z obecnym kryzysem. Przeważają zaburzenia lękowe, nerwice i depresja, więcej jest też osób z problemem alkoholowym, co może mieć związek z próbą „leczenia” się na własną rękę – mówi prof. Andrzej Rajewski, kierownik Katedry Psychiatrii Uniwersytetu Medycznego w Poznaniu.
Poznań, jak wiele innych miast w Polsce, ma niedobór łóżek psychiatrycznych. Jest ich przynajmniej o połowę za mało w porównaniu z zaleceniami narodowego programu ochrony zdrowia psychicznego. Klinika Psychiatryczna przy ul. Szpitalnej jest pełna, pacjenci kierowani są więc do szpitali w Gnieźnie i Kościanie, gdzie też już brakuje miejsc. Części chorych nic poważnego nie dolega, ale uciekają w chorobę, bojąc się zwolnienia z pracy lub chcą w ten sposób otrzymać rentę. Są to sprawy bardzo delikatne, bo często pacjenci rzeczywiście wierzą, że są chorzy. Częste są skargi na złe samopoczucie, kłopoty z koncentracją, rozdrażnienie, niemożność wywiązywania się ze swych obowiązków. W odczuciu tych osób naprawdę coś im dolega. W sytuacji trudnej psychicznie, jaką jest utrata pracy czy popadnięcie w długi, wszelkie dolegliwości stają się bardziej dokuczliwe. Pojawia się nie tylko obniżenie nastroju, ale też kłucie w okolicach serca, napięciowe bóle głowy. W normalnych warunkach, gdyby pacjenci mieli dobrą pracę i płacę, nie myśleliby o tym albo starali się sami zwalczyć niepokojące symptomy, a w trudnym położeniu wyolbrzymiają istniejące objawy. Zawsze łatwiej powiedzieć, że się ma depresję, niż przyznać, że kłopoty nas przerosły, nie radzimy sobie z trudnościami.
Dwa tygodnie smutku to norma
– Depresja to stan obniżonego nastroju z wyraźną niemożnością cieszenia się z czegokolwiek. Stan ten musi trwać przynajmniej dwa tygodnie. Nie ma depresji osoba, która martwi się, bo nie może znaleźć pracy, nie wie, czy utrzyma rodzinę, jest przygnębiona, ale gdy spotka się z przyjacielem i np. wybiorą się razem do kina na komedię, to jej nastrój się poprawi. W depresji taka nawet niewielka poprawa nastroju jest niemożliwa – mówi prof. Andrzej Rajewski.
W opinii psychologów najgorzej kryzys znoszą osoby średniozamożne. Menedżerowie i osoby na eksponowanych stanowiskach nawet jeśli stracą pracę, nie wpadają w poważne przygnębienie. Zwykle mają odłożone jakieś środki, by móc przeczekać trudny okres i spokojnie szukać nowej, dobrze płatnej pracy przez pół roku albo i rok. Biedni są często trochę przyzwyczajeni do biedy, jakby nieco uodpornieni na problemy finansowe. Najgorzej sytuację kryzysu znosi pokolenie trzydziestolatków z klasy średniozamożnej, którzy nie mają wiele oszczędności, a żyli w miarę komfortowo, nigdy nie byli w sytuacji kompletnego braku środków do życia i nie umieją odnaleźć się w biedzie. Osoby te często mają kredyty, których nie mogą spłacić, bo raty, które pochłaniały kiedyś jedną czwartą ich dochodów, obecnie przy zmianach kursu obcych walut zabierają dwie trzecie ich pensji. Zdaniem psychologa społecznego Janusza Czapińskiego w tej grupie społecznej kryzys może skutkować także falą konfliktów małżeńskich i rozwodów. Zaciskanie pasa to dla nich coś nowego i frustrującego. Łatwo może dochodzić do wzajemnego obwiniania się o ryzykowne inwestycje czy nieprzemyślane kredyty. Kryzys źle znoszą także osoby ze średniego pokolenia, które do tej pory pomagały starym rodzicom lub mają niepełnosprawne dzieci. Niemożność sprawowania dotychczasowej finansowej opieki nad najbliższymi przeżywają często tak mocno, że mają poczucie straty i rozpaczy, co odbija się na ich zdrowiu psychicznym.
Prognozy nie są optymistyczne
Jak wynika ze statystyk, już milion Polaków zażywa leki antydepresyjne. Świadczy to nie tylko o skali problemu, ale także o wzroście świadomości społecznej. Ludzie chcą się czuć dobrze, wiedzą, że nie tylko w walce z depresją, ale także ze zwykłym przygnębieniem i smutkiem w sukurs może im przyjść farmakologia. Zdaniem specjalistów to dobrze. – Osoby, które nie cierpią na depresję, ale mają obniżony nastrój, są w żałobie, czują się przytłoczone przez problemy, też mogą odnieść korzyści z zażycia leków przeciwdepresyjnych. Leki te nie rozwiążą problemów, ale dodadzą sił, by z tymi problemami walczyć – mówi prof. Andrzej Rajewski. – W rozmowie z pacjentami często porównuję energię psychiczną do rzeki. Jeśli poziom wody w rzece jest obniżony, to wystają z niej leżące na dnie kamienie symbolizujące nasze problemy, które utrudniają żeglugę. Lek może trochę dodać energii psychicznej, czyli metaforycznie rzecz ujmując, podnieść poziom wody w rzece i umożliwić przepłynięcie ponad kamieniami. Jeśli nie cierpimy na pełnoobjawową depresję, zażycie silnych leków przeciwdepresyjnych może jednak pogorszyć sytuację. O podaniu leku antydepresyjnego zawsze powinien decydować lekarz. Nie zawsze musi być to od razy psychiatra. Z prośbą o pomoc można się też zwrócić do lekarza rodzinnego – radzi prof. Andrzej Rajewski. Leczenie jest drogie. Dużo kosztują zwłaszcza leki najnowszej generacji. Kuracja nimi wynosi średnio 150-200 zł. miesięcznie, ale jest częściowo refundowana. Nowoczesne leki nie uzależniają, są bezpieczne w stosowaniu i mają mało działań niepożądanych. Pacjenci dodatkowo wymagają psychoterapii czy okresowej hospitalizacji. 10 proc. osób z depresją bez fachowej pomocy kończy swe życie samobójstwem. Z wizytą u lekarza nie należy więc długo zwlekać, tym bardziej że prognozy na najbliższe miesiące nie są optymistyczne. Co prawda, pewne symptomy ożywienia na rynku pracy mogą pojawić się wraz z rozpoczęciem sezonu na prace w rolnictwie, leśnictwie czy w turystyce, jednak nie odwróci to niekorzystnych trendów na rynku pracy. Osoby o wyjątkowo silnej psychice, które nie są w depresji, a jedynie źle znoszą kryzys, mogą próbować pomóc sobie same. Oczywiście łatwo udzielać dobrych rad, jeśli samemu się nie cierpi, ale jak mówią ekonomiści, każdy kryzys się kiedyś kończy. Trzeba więc zachować spokój, nie zrażać się niepowodzeniami w szukaniu pracy, a w wolnych chwilach skupić się na rodzinie, hobby, robić coś konstruktywnego, by nie pogrążać się czarnych myślach. Innego wyjścia nie ma.
opr. aś/aś