Bitwa o symbole to najbardziej niszczycielska z bezkrwawych bitew - gdyby tylko politycy chcieli to zrozumieć...
Wojna na symbole to najbardziej niszczycielska z bezkrwawych batalii. Bezlitosna, niebiorąca jeńców, zostawiająca głębokie rany. Wystarczy popatrzeć dziś na ulice Nowego Jorku i Warszawy.
Tam, gdzie w grę wchodzi szacunek dla symboli jakiejkolwiek grupy społecznej, religijnej czy etnicznej, a znaki pamięci wyrażają czyjś ból, tęsknotę i rozpacz, nie ma tak naprawdę miejsca na żadne błędy. Im większa zaś skala nieszczęść, tym grunt staje się bardziej grząski i tym łatwiej o pomyłkę. To dlatego tak trudno o utrzymanie „ciszy na trumną” w takim miejscu jak Auschwitz-Birkenau. Przerażająca rzeczywistość „największego cmentarzyska ludzkości” sprawia, że nawet najbardziej neutralne symbole nabierają tam zupełnie niespodziewanego znaczenia, a jeden nieopatrzny gest wywołuje lawinę wzajemnych pretensji, roszczeń i międzynarodowych reperkusji. Nieprzypadkowo ubiegłoroczna kradzież obozowego napisu „Arbeit macht Frei” potraktowana została jako coś więcej niż tylko zwykły złodziejski wybryk. W wielu komentarzach padało wręcz słowo „świętokradztwo”. To chyba dobre określenie stanu rzeczy. Owo pojęcie możemy zresztą potraktować jako najlepszy, bo uniwersalny klucz do zrozumienia uczyć wszystkich tych, których symbole są w jakikolwiek sposób lekceważone, szargane czy publicznie wyśmiewane.
Zasada działania wszelkiego rodzaju symboliki jest tak naprawdę jedna i ta sama. Nieważne, czy chodzi o upamiętnienie ofiar kwietniowej tragedii smoleńskiej, budowę memoriału ku czci zabitych w ataku na wieże nowojorskiego World Trade Center z września 2001 roku, czy też tworzenie „widocznego znaku” poświęconego pamięci niemieckich wypędzonych. Różnią się jedynie formy symboli i cel, jaki ma przyświecać ich przywołaniu. Cała reszta bazuje na sile skojarzeń, wywołujących natychmiastowe pozytywne lub negatywne emocje. Bo symbol, który jest emocjonalnie obojętny i nie powoduje żadnych reakcji u odbiorcy, przestaje być tak naprawdę symbolem.
Gniew, oburzenie, wzruszenie, szok i cała pozostała paleta ludzkich reakcji może być przy tym ukierunkowana równie dobrze przeciwko, jak też i w obronie kogoś lub czegoś, dla wzniosłych spraw, ale i dla zupełnie trywialnych celów. Ot, choćby w reklamie. To nie przypadek, że największe światowe firmy wydają miliony dolarów na swoje logotypy, a każda, najmniejsza nawet, zmiana używanej symboliki traktowana jest jako poważna i niezwykle ryzykowna operacja biznesowa. Przedsiębiorcy, performersi i awangardowi artyści wiedzą bowiem doskonale to, czego cały czas nie potrafią pojąć zwolennicy rzucania symboli na barykady podjazdowych wojenek ideologicznych: symbolika w przestrzeni publicznej to arcyniebezpieczny miecz obosieczny. Niemal zawsze znajdzie się wszak ktoś, kto będzie kontestować dany symbol i dawać upust swoim przeciwstawnym emocjom.
I dlatego też bez trudu można znaleźć wspólny emocjonalny mianownik dla rzucania odchodami w pamiątkową tablicę pod Pałacem Prezydenckim, brutalnych przepychanek pod pomnikiem estońskich żołnierzy Waffen SS w Talinie, kontrowersyjnych kampanii reklamowych spod znaku United Colors of Benetton, jak i dla artysty krzyżującego publicznie żabę.
Im prędzej to dostrzeżemy, tym szybciej zrozumiemy, że w dzisiejszych czasach każdy, nawet najbardziej neutralny symbol może stać się kością niezgody i główną osią sportu ideologicznego, religijnego, lub — co gorsza — doraźnego konfliktu politycznego. I tak właśnie jest z krzyżem umieszczonym przed siedzibą Prezydenta RP. Okazuje się, że ów najważniejszy znak chrześcijańskiej tożsamości oraz symbol pamięci o zmarłych staje się w rękach zarówno jego „obrońców”, jak i „przeciwników” zarzewiem ogólnonarodowego sporu, doprowadzając do eskalacji przemocy na niespotykaną od dawna skalę! Co więcej, uczestnicy sporu z obu stron barykady zaczynają traktować krzyż nieomal jak oręż w walce — a to oznacza, że cały ten konflikt wykracza już daleko poza granice chrześcijaństwa.
Jakiś czas temu na łamach „Przewodnika Katolickiego” cytowałem zdanie hiszpańskiego kardynała Eduardo Martíneza Somalo, który stwierdził, że nie rozumie, „jak może przeszkadzać komuś krzyż lub ktoś, kto umarł, mówiąc: „Przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią” i prosząc o szacunek”. Święte słowa, tyle tylko, że w obliczu wydarzeń z ostatnich miesięcy okazuje się, że minęły już niestety czasy, kiedy krzyż uznawany był za wyjątkowy, uniwersalny, podlegający szczególnej ochronie symbol. Dziś, zdaniem wojujących ateuszy, niektórych polityków, a nawet sędziów forujących wyroki w sprawach światopoglądowych, tenże sam krzyż może „urażać”, a nawet „nękać” niemal tak samo jak swastyka czy sierp i młot. W konsekwencji uważają oni, że symbol cywilizacji chrześcijańskiej powinien zostać wyrzucony całkowicie z „idealnej”, aseptycznej pod względem wartości przestrzeni publicznej.
I tak się niestety dzieje na całym świecie. Nieważne, czy jest to warszawska ulica, ściana włoskiej szkoły, szyja stewardessy Brtish Airways czy pustynne wzgórze w rezerwacie Mojave w Południowej Kalifornii. W tym ostatnim miejscu Krzyża już zresztą nie ma. Postawiony tam w 1934 roku ku czci ofiar I wojny światowej został skradziony kilka miesięcy temu przez „nieznanych sprawców”. Na jego miejscu prawdopodobnie nie stanie już nowy krzyż, tylko — tak jak chcieliby tego protestujący ateiści — pomnik „niezawierający sekciarskiego symbolu religijnego”. I tak właśnie wygląda większość współczesnych memoriałów. Ot, choćby pomniki ofiar zamachów terrorystycznych w Londynie i w Madrycie. To minimalistyczne, przejmujące, skłaniające do refleksji budowle, być może nawet prawdziwe dzieła sztuki. Próżno jednak szukać na nich jakichkolwiek odniesień do religijności ofiar czy w ogóle do transcendentu - tak naturalnych przecież w obliczu ludzkiej śmierci.
Podobnie będzie zapewne z pomnikiem pamięci na miejscu zburzonych wież nowojorskiego WTC. „Zwierciadło nieobecności” - tak ma się nazywać zwycięski projekt autorstwa Michaela Arada, który upamiętni ofiary zamachu z 2001 roku. To projekt bardzo oszczędny w formie, bazujący raczej na pustce niż jakiejkolwiek dosłownej symbolice, pozostawiający sporo przestrzeni na oddziaływanie ludzkiej wyobraźni. Szkopuł w tym, że w Strefie Zero — tym wielkim nowojorskim cmentarzysku, które pochłonęło ponad 2700 istnień ludzkich - nie ma nadal miejsca, gdzie można się w sposób godny pomodlić za ofiary pamiętnego ataku. Bezskuteczne okazują się jak na razie zabiegi o odbudowanie prawosławnej Cerkwi św. Mikołaja — jedynej świątyni zniszczonej w czasie zamachu na WTC. Ostatnio wstrzymano nawet rządowe dotacje na ten cel. Podobny pat greccy prawosławni zanotowali w rozmowach z urzędnikami nowojorskiego ratusza. Powodem odmownej decyzji miały być większe niż pierwotnie rozmiary odbudowywanej świątyni. - Jesteśmy rozczarowani. Ten mały kościółek zasługuje na to, żeby go odbudować. To symbol nie tylko dla prawosławnych, nie tylko dla chrześcijan, ale dla wszystkich Amerykanów — gorzko skomentował obecną sytuację przedstawiciel Kościoła prawosławnego o. Mark Arey.
Smaczku całej sprawie dodaje zaś fakt, że jednocześnie coraz poważniej mówi się o budowie meczetu i towarzyszącego mu ogromnego centrum kultury muzułmańskiej właśnie na terenie Strefy Zero. Dzieje się tak, ponieważ amerykańscy wyznawcy islamu, w przeciwieństwie do wiernych chrześcijańskich, mogą liczyć w tej sprawie na przychylność obecnej administracji Białego Domu. Budowę meczetu osobiście poparł prezydent USA Barack Obama, który podczas niedawnej kolacji z okazji rozpoczęcia muzułmańskiego ramadanu stwierdził: „Uważam, że muzułmanie mają takie same prawo do praktykowania swej religii, jak ktokolwiek inny w tym kraju. Odnosi się to również do prawa budowy miejsca kultu na terenie prywatnej posiadłości na Dolnym Manhattanie”.
Po tej wypowiedzi zawrzało w całej Ameryce. „Decyzja budowy meczetu koło Strefy Zero jest głęboko niepokojąca, podobnie jak decyzja prezydenta, aby to poprzeć. Nie jest to kwestia prawa i wolności religijnej. Podstawowym problemem jest tu szacunek dla tragicznego momentu naszej historii” — grzmiał przywódca republikańskiej mniejszości w Izbie Reprezentantów John Boehner. Jeszcze ostrzej wypowiedziała się była kandydatka na wiceprezydenta USA Sarah Palin, porównując pomysł powstania meczetu w Strefie Zero do budowy przez Serbów cerkwi w miejscu masakry Muzułmanów w Srebrenicy.
Z kolei zwolennicy centrum argumentowali, że jest to właśnie doskonała okazja do tego, by pokazać inną, lepszą, bardziej cywilizowaną twarz islamu, a także dać wymowny dowód amerykańskiego przywiązania do wolności religijnej. Ich zdaniem zakaz budowy meczetu stanowiłby pośmiertny triumf terrorystów z 11 września, przeprowadzających swoje samobójcze zamachy właśnie w celu wywołania wrogich podziałów we współczesnym świecie.
Zdecydowana większość Amerykanów uważa jednak, że taka lokalizacja raniłaby uczucia rodzin ofiar ataku na WTC. Według sondażu telewizji CNN, 68 procent ankietowanych sprzeciwia się pomysłowi budowy meczetu w Strefie Zero.
Cała ta awantura nie mogła oczywiście pozostać bez wpływu na notowania prezydenta i jego wizerunek w amerykańskim społeczeństwie. Wielce wymowny jest zwłaszcza niedawny sondaż opublikowany przez „Washington Post”, z którego wynika, że aż 20 procent Amerykanów uważa, iż prezydent USA jest... muzułmaninem! I nie chodzi tu tylko o drugi człon jego nazwiska — czyli mało swojsko brzmiącego „Husajna” - oraz dość częste religijne wolty Obamy, w rezultacie których trudno właściwie powiedzieć, jakiego Kościoła wyznawcą jest dziś amerykański prezydent. Rzecz w tym, że w ostatnim czasie Obama wykonał szereg gorliwych, politycznie poprawnych gestów, który sprawiły, że w ciągu zaledwie jednego roku podwoiła się liczba Amerykanów, którym ich przywódca jawi się jako wyznawca islamu. Co prawda, redakcja „Washington Post” zastrzegła, że sondaż został przeprowadzony zanim jeszcze prezydent wyraził swoje poparcie dla idei budowy meczetu w Strefie Zero, jednak późniejsze badania tylko potwierdziły niekorzystny dla Obamy trend. Według tygodnika „Time” w ciągu zaledwie kilku dni liczba osób przekonanych o islamskiej prawowierności Obamy zwiększyła się o kolejne kilka procent.
Biały Dom zareagował natychmiast: „Prezydent Obama jest zaangażowanym chrześcijaninem i wiara jest ważną częścią jego codziennego życia” — oznajmił prezydencki rzecznik prasowy Bill Burton. Ale mleko już się rozlało i niekorzystne wrażenie trudno będzie teraz zatrzeć. Obserwatorzy tamtejszego życia politycznego są przy tym wyjątkowo zgodni: istnieje wyraźna zależność pomiędzy postrzeganiem Obamy jako chrześcijanina a pozytywnymi ocenami jego prezydentury. Gra idzie więc o jego polityczne być albo nie być.
I niech ten przypadek da do myślenia kilku naszym czołowym politykom, którym marzy się polityczna samodzielna ufundowana na wojnie z krzyżem i spektaklu politycznej poprawności. Igranie z symbolami kończy się bowiem często w sposób zgoła nieprzewidywany dla tego, kto wywołuje lub podsyca taką wojnę.
opr. mg/mg