Płonie meczet w Eskilstunie. W Boże Narodzenie. W spokojnej, zamożnej, tolerancyjnej Szwecji. To symbol zmian zachodzących w Europie
Płonie meczet w Eskilstunie. W Boże Narodzenie. W spokojnej, zamożnej, tolerancyjnej Szwecji. To symbol zmian zachodzących w Europie.
I dla odmiany coś z drugiego bieguna, zaledwie sprzed kilkunastu dni: zamaskowani islamscy terroryści masakrują redakcję lewicowego paryskiego tygodnika satyrycznego „Charlie Hebdo”, który publikował karykatury „proroka” Mahometa. Ginie dwanaście niewinnych osób. W Europie wrze dziś jak w ukropie: temperaturę podwyższają zarówno gwałtownie rosnące nastroje antyislamskie, jak i radykalizujące się coraz bardziej grupy islamistów. Bez wątpienia jest to w tej chwili jedno z największych zagrożeń i zarazem wyzwań dla współczesnej Europy.
Nic nie dzieje się oczywiście bez przyczyny. Od wielu lat rozlegają się głosy ostrzegające przed postępującym brakiem asymilacji coraz liczniej zamieszkujących Europę zwartych skupisk wyznawców islamu. Dotyczy to głównie bogatych zachodnich państw, gdzie siłą rzeczy przez ostatnie kilkadziesiąt lat płynęła największa fala imigracji za chlebem. Tam powstają też największe dobrowolne islamskie getta, w których żyje się tak jakby to był środek Chartumu, Mekki, Trypolisu czy jakiegokolwiek innego miejsca na ziemi, gdzie rytm dnia wyznacza głos muezzina wzywającego do modlitw wiernych wyznawców Allaha.
Owa hermetyczność, niechęć do asymilacji i poznawania dorobku państwa, w którym się mieszka i pracuje (opcjonalnie: pobiera zasiłek socjalny) dotyczy jednak nie tylko świeżych imigrantów i ich dzieci z pierwszego poimigracyjnego pokolenia. Równie często obejmuje także drugie, trzecie i czwarte pokolenie — ludzi już urodzonych, wychowanych i wykształconych w bogatej, tolerancyjnej i sytej Europie. To problem nierozwiązany do tej pory i nabrzmiewający coraz bardziej. Także dlatego, że przez wiele lat był on tematem tabu. Niepisane zasady politycznej poprawności nie pozwalały bowiem wychodzić poza propagandowe hasła o zgodnym budowaniu szczęśliwej, otwartej europejskiej społeczności, opartej na wzajemnej tolerancji, poszanowaniu odmienności i tworzeniu społeczności multi- kulti.
Prawdziwym szokiem stał się dopiero wrzesień 2001 r. Okazało się wówczas, że wśród terrorystów z al-Kaidy, którzy dokonali zamachów w USA, są ludzie wychowani i wykształceni na europejskich uniwersytetach, żyjący od lat na Starym Kontynencie, podający na co dzień ręce swoim europejskim kolegom w pracy, na ulicy, wśród wspólnych znajomych. Zbiegło się to w czasie z wyraźną wizualną ekspansją islamu. Jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać nowe meczety, wrastające coraz bardziej w europejski krajobraz, a władze nad poszczególnymi dzielnicami, nierzadko całymi miastami, zaczęli przejmować prezydenci, burmistrzowie i merowie wywodzący się z coraz liczniejszych społeczności islamskich. W ślad za tym poszły konkretne żądania: muzułmanie zaczęli domagać się wydzielonych miejsc, w których nie sprzedaje się wieprzowiny albo zakazuje wstępu dla kobiet bez nakryć głowy, a nawet edukacji i ustawodawstwa uwzględniających zasady prawa szariatu. Rosła atmosfera wzajemnej podejrzliwości. Coraz częściej na europejskich ulicach słychać było: „my” i „oni”. Zaczęło dochodzić do pierwszych fizycznych starć i aktów wzajemnej agresji. Dziś wzmagają je z jednej strony jawnie antyislamscy politycy w rodzaju Holendra Geerta Wildersa, z drugiej radykalni imamowie, którzy w koranicznych szkołach w sercu Europy nawołują do walki ze „zgniłą zachodnią cywilizacją”. Obu cywilizacjom — zachodniej i islamskiej — zaczyna być we wspólnej Europie wyraźnie zbyt ciasno.
Najbardziej napięta sytuacja panuje dziś we Francji i w Wielkiej Brytanii, gdzie z racji dawnych kolonialnych powiązań zamieszkuje największa liczba wyznawców islamu. Regularnie dochodzi tam do zamieszek między islamskimi i antyislamskimi radykałami, a w Paryżu, Marsylii, Londynie i w dziesiątkach innych wielkich miast są całe wielotysięczne dzielnice, gdzie rdzenni Europejczycy nie pokazują się ani za dnia, ani tym bardziej po zmroku. Iskrą na beczkę z prochem są choćby internetowe transmisje z egzekucji zachodnich zakładników dokonywanych w Iraku i w Syrii przez islamskich terrorystów mówiących z wyraźnym brytyjskim akcentem. Wzmacniają je dodatkowo informacje o kilku tysiącach europejskich obywateli pochodzenia muzułmańskiego walczących na Bliskim Wschodzie w szeregach radykalnego Państwa Islamskiego. A jeżeli jeszcze dochodzi do mordu na terenie Europy, wówczas wzajemna agresja przybiera formę wielodniowych zamieszek ulicznych — tak jak choćby w przypadku brutalnego zamordowania w 2013 r. w biały dzień na londyńskiej ulicy brytyjskiego żołnierza przez dwóch nawróconych na islam czarnoskórych Brytyjczyków.
Jednak najgłośniejsze w ostatnich miesiącach przypadki antyislamskich wystąpień mają miejsce w Niemczech, gdzie uformowała się organizacja PEGIDA, czyli Patriotyczni Europejczycy Przeciw Islamizacji Europy. Jej aktywiści domagają się od niemieckich władz podjęcia natychmiastowych działań przeciwko radykalnym muzułmanom w Niemczech. Znakiem rozpoznawczym PEGIDA są cykliczne, poniedziałkowe marsze protestacyjne organizowane już nie wyłącznie w Dreźnie, ale także na ulicach dziesiątków innych, nie tylko niemieckich miast. I bynajmniej nie mamy w tym przypadku do czynienia jedynie z marginalną grupką krzykliwych antyislamistów czy prawicowych ekstremistów — jak chcieliby niektórzy publicyści i politycy. Z sondażu przeprowadzonego dla niemieckiego tygodnika „Stern” wynika, że antyislamskie marsze organizacji PEGIDA popiera już około 29 proc. Niemców. To ci obywatele, którzy najzwyczajniej w świecie czują się zagrożeni, widząc na terenie swojego kraju rosnącą w oczach populację wyznawców islamu i słysząc nawoływania muzułmańskich radykałów zapowiadających ustanowienie islamskiego kalifatu w Europie. W takich warunkach pojawia się zrozumiały strach i nieufność. Trudno też wytłumaczyć, że nie powinno się utożsamiać stosunkowo niewielkiej grupki islamskich radykałów z milionami muzułmanów, którzy chcą tutaj spokojnie żyć.
Jest jednak także druga strona medalu — większość mieszkańców Europy wcale nie popiera drastycznych wystąpień antyislamskich, wychodząc ze słusznego skądinąd założenia, że przemoc rodzi tylko jeszcze większą przemoc. Można oczywiście zacząć od wypisywania antyislamskich haseł, potem przejść do wrzucania świńskich nóg do szkół koranicznych, a zakończyć na podpalaniu meczetów — tak jak to wyglądało w Szwecji — tylko czy to zatrzyma islamskich radykałów? Praktyka pokazuje, że to raczej woda na młyn dla ich retoryki. I naprawdę nie potrzeba jakiegoś wybitnego filozofa, żeby zrozumieć, że na dłuższą metę sprawdzić się może tylko logika pokojowa — nawet jeżeli do tej pory była ona nieskuteczna i opierała się na absurdalnych, pobożnożyczeniowych programach odgórnej inkulturacji w rytm unijnej Ody do radości. To ślepa uliczka. Potrzebne są inne działania. Jakie? Skuteczne. Ich stworzenie jest największym wyzwaniem dla polityków i przedstawicieli obu społeczności, które wbrew pozorom potrafią prowadzić ze sobą całkiem owocny dialog.
Ważne są także gesty. Przykładowo, tuż przed zaplanowanym na 5 stycznia marszem PEGIDA w Kolonii, arcybiskupstwo Kolonii poinformowało o wyłączeniu na ten czas oświetlenia słynnej kolońskiej katedry, argumentując to faktem, że świątynia „nie może stanowić kulis” demonstracji tego rodzaju. Problem rosnącej fali antyislamizmu podjęła także kanclerz Niemiec Angela Merkel, która w swoim noworocznym orędziu stwierdziła m.in: „Niektórzy znowu wołają dzisiaj w poniedziałki: «My jesteśmy narodem!». W rzeczywistości jednak myślą: nie jesteście integralną częścią naszego społeczeństwa ze względu na kolor skóry lub waszą religię”. Dodała także, że od czasów II wojny światowej nie było tak wiele jak dziś osób, które zostały zmuszone do ucieczki z powodu wojen i kryzysów. „Jest oczywiste, że pomożemy i przyjmiemy ludzi szukających u nas schronienia” — zapowiedziała Merkel. Te słowa współgrają także ze stanowiskiem Kościoła. Troska o imigrantów stoi zresztą od samego początku w centrum pontyfikatu papieża Franciszka. Innego wyjścia tak naprawdę nie ma. Nie zapominajmy bowiem o tym, że demografia jest przeciw starej Europie. W niektórych państwach, choćby we Francji, muzułmanie będą stanowili za 30—40 lat absolutną większość. Czy tego chcemy, czy nie, musimy więc nauczyć się żyć, jeśli nie razem, to przynajmniej obok siebie.
opr. mg/mg