Kto nie lubi Unii?

Niewykluczone, że niezależnie od wyniku głosowania na Wyspach, podobne referenda odbędą się w innych krajach

Czerwcowe referendum w sprawie pozostania Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej może okazać się kamyczkiem, który poruszy lawinę. Niewykluczone, że niezależnie od wyniku głosowania na Wyspach, podobne referenda odbędą się w innych krajach.

Kto nie lubi Unii?

Według badania przeprowadzonego przez Ipsos MORI w Belgii, Francji, Niemczech, Węgrzech, Włoszech, Polsce, Hiszpanii i Szwecji, aż 45 proc. respondentów uważa, że w ich kraju powinno odbyć się referendum dotyczące członkostwa w Unii Europejskiej. Przy czym, o ile uważa tak 38 proc. Węgrów, o tyle we Włoszech i Francji grupa zwolenników tego, aby obywatele wypowiedzieli się na temat dalszego być albo nie być w UE, przekracza połowę badanych (odpowiednio 58 proc. i 55 proc.). Takie nastroje, zwłaszcza w państwach, które w UE są od samego jej początku, a więc jeszcze od czasów powstania Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, oznaczają, że brytyjskie referendum może, w zupełnie realnej i nieodległej perspektywie czasu, stać się preludium przed sekwencją obywatelskich głosowań także w innych krajach.

„Stara Unia” ma dość?

Jednocześnie również prawie połowa badanych, bo aż 49 proc., uważa, że w czerwcu Wyspiarze zagłosują za opuszczeniem wspólnoty. Szczególnie mocno przekonani są o tym wspomniani już Włosi i Francuzi (odpowiednio 60 proc. i 58 proc.). Wśród samych Brytyjczyków ci wierzący, że ich kraj opowie się za wyjściem z UE, są w 35-procentowej mniejszości.

Niezależnie jednak od tego jak zagłosują obywatele Wielkiej Brytanii, sam fakt, że w tym kraju odbędzie się referendum, będzie dla innych społeczeństw doskonałym pretekstem, by na ich krajowym gruncie brytyjski manewr powtórzyć. Nietrudno to sobie wyobrazić, zwłaszcza jeśli wskazane w badaniu tendencje utrzymają się lub wzrosną. Stosunkowo silna jest nie tylko grupa tych, którzy w ogóle opowiadają się za obywatelskim głosowaniem w sprawie członkostwa w UE, ale też tych, którzy zagłosowaliby za wyjściem z niej. W ogólnej skali badanych krajów jest to wprawdzie 33 proc. respondentów, ale za opuszczeniem struktur unijnych jest 48 proc. Włochów, 41 proc. Francuzów i 39 proc. Szwedów.

O czym mówią te liczby? Przede wszystkim pokazują, że w krajach, które wspólną Europę w jej obecnym kształcie tworzyły od podstaw albo dołączyły do niej już wiele dekad temu, nie ma żadnej jednomyślności, co do ich dalszej przyszłości w UE. Przyczyn tego stanu rzeczy można wymienić wiele, począwszy od zbiurokratyzowania unijnych struktur i ich oderwania od rzeczywistości, przez prowadzenie polityki ekonomicznej niemającej wiele wspólnego z wolnością gospodarczą, po poczucie, że Unia służy realizacji interesów jedynie niektórych państw. Kroplą, która obecnie może przelać czarę goryczy, jest ukazująca się w pełnej krasie niewydolność unijnej polityki. Niemożność zapewnienia elementarnego bezpieczeństwa, kryzys migracyjny i coraz bardziej absurdalne pomysły jego rozwiązania, sprawiają, że antyunijne nastawienie będzie jeszcze częstsze.

Polska unijnym prymusem

Na tym tle wyróżnia się… Polska. W przytaczanym badaniu jedynie 22 proc. Polaków opowiedziało się za wyjściem z UE, gdyby teraz odbyło się referendum w tej sprawie. O prounijnych nastrojach nad Wisłą mówią także inne dane. W badaniach CBOS swoje poparcie dla członkostwa Polski w UE wyraża przeszło 80 proc. ankietowanych, a jedynie tylko około 10 proc. jest przeciw. Te tendencje potwierdza także Eurobarometr z 2015 r. Według tego zestawienia, zdaniem Polaków, największymi korzyściami wynikającymi z istnienia UE są swobodny przepływ osób, towarów i usług (62 proc.) i pokój między państwami (51 proc.). Takie wskazania mają swoje oczywiste uzasadnienie. Dla doświadczonej przez oba totalitaryzmy naszej części Europy brak wojny jest czymś absolutnie priorytetowym, zaś po latach spędzonych za żelazną kurtyną swoboda podróżowania, podejmowania pracy czy zamieszkania w innym kraju jest spełnieniem marzeń. O ile jednak w tych odpowiedziach można doszukać się pewnej emocjonalności, o tyle w innych jest sporo racjonalności. Polacy częściej czują się bowiem związani z Europą jako kontynentem (65 proc.), niż z UE (58 proc.). W większości (52 proc.) są także przeciwni unii walutowej.

Te nastroje znajdują też swoje odzwierciedlenie w polskim parlamencie. Nie ma w nim w zasadzie ugrupowań antyunijnych, a pojawiają się jedynie pojedynczy posłowie prezentujący takie stanowisko. Rząd, wbrew twierdzeniom opozycji, nie „wyprowadzi Polski z Europy”, a polityki rządzącej partii w tym zakresie nie zmieni ani rozlanie się wewnętrznych sporów na unijną arenę, ani ingerencja UE w te wewnętrzne polskie sprawy, ani też zmiana symboliki (nieeksponowanie flagi unijnej), co ma raczej służyć zagospodarowaniu negatywnie nastawionemu wobec Unii elektoratu. W gruncie rzeczy postawa obecnej władzy jest może jedynie nieco mniej euroentuzjastyczna, a bardziej eurorealistyczna. Ma jednak niewiele wspólnego z prawdziwie antyunijnym stanowiskiem brytyjskiej UKIP czy polskiej KORWiN.

Groźni obywatele

Jak jednak pokazują badania dotyczące nastrojów w innych krajach Unii Europejskiej, nastawienie prezentowane przez większą część polskiego społeczeństwa nie jest żadnym wyznacznikiem. Mimo wszystko inne są bowiem problemy i oczekiwania wynikające z członkostwa w UE dla Polaków, a inne dla Włochów czy Francuzów. Inne są także ich historyczne doświadczenia. Stąd to, co dla Polaków jest zdobyczą czegoś przez lata nieosiągalnego, dla narodów „starej Unii” jest czymś powszednim. Dlatego też głosy niezadowolenia płynące z państw, które od początku tworzyły wspólną Europę w jej obecnym kształcie, dla entuzjastów istniejących struktur unijnych, muszą być szczególnie niepokojące.

Strach przed tym, że werdykt obywateli może być inny, niż wymarzyli sobie euroentuzjaści, nie jest niczym nowym. Wystarczy wspomnieć odrzucenie przez Francuzów i Holendrów Konstytucji dla Europy w 2005 r., czy też podwójne głosowanie w Irlandii nad traktatem lizbońskim. Podwójne, bo pierwsze było „nieprawomyślne”, podobnie jak kwietniowe odrzucenie przez Holendrów umowy stowarzyszeniowej z Ukrainą.

I choć eurokraci słowo „demokracja” najchętniej odmienialiby przez wszystkie przypadki, to biorąc pod uwagę historyczne i aktualne doświadczenia, brytyjskie referendum (i ewentualne w innych krajach), muszą uznać za coś, z ich punktu widzenia, skrajnie niebezpiecznego. Wszak już samo domaganie się głosu przez obywateli, nawet abstrahując od ostatecznego rozstrzygnięcia, kwestionuje obecny projekt UE, jako jedyny słuszny.

Nie dla superpaństwa

Europejskie elity na rozwiązanie problemów, z którymi zmaga się Europa, mają jedną receptę – „więcej integracji”. Tymczasem rozdźwięk między często wręcz bałwochwalczym stosunkiem eurokratów do unijnych instytucji i procedur, a nastrojami społecznymi w państwach UE jest wyraźny.

W przywołanym na początku badaniu Ipsos MORI, na pytanie dotyczące sytuacji w UE w 2020 r., 39 proc. ankietowanych przewiduje, że wówczas Unia będzie przypominała tę dzisiejszą, z takim samym jak obecnie rozkładem władzy między Unię i państwa członkowskie, a 29 proc. uważa, że Unia będzie mniej zintegrowana, a jej władza zmniejszy się w porównaniu z władzą państw. Z kolei ukierunkowania polityki krajowej, w dłuższej perspektywie czasu, na stworzenie rządu europejskiego lub wzmocnienie władzy UE chciałoby łącznie 39 proc. Reszta wolałaby działań polityki krajowej zmierzających w stronę zmniejszenia władzy Unii (23 proc.), opuszczenia UE przez ich kraj (21 proc.) lub zachowania status quo (18 proc.)

Widać więc, że kierunek, w którym zmierza europejska integracja, nie podoba się wielu Europejczykom. Brytyjskie referendum i ewentualne kolejne w innych krajach to pochodne tych nastrojów. Dlatego nawet jeśli w czerwcu Brytyjczycy zdecydują się pozostać w UE, to wcale nie znaczy, że brukselscy eurokraci będą mogli odtrąbić sukces.

opr. ac/ac

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama