Mówiący w obcym języku umundurowani funkcjonariusze z pałkami, choć już nie w służbie Asada, wciąż budzą w nich strach. Teraz wydali rozkaz, by Syryjczycy opuścili obozowisko uchodźców w Grecji
Mówiący w obcym języku umundurowani funkcjonariusze z pałkami, choć już nie w służbie Asada, wciąż budzą w nich strach. Teraz wydali rozkaz, by Syryjczycy opuścili obozowisko uchodźców w Grecji.
We wtorek 24 maja około godz. 5.30 nad ranem grecka policja rozpoczęła ewakuację nieoficjalnego obozowiska uchodźców znajdującego się przy granicy z Macedonią, w Idomeni. Sytuacja w obozie już od kilku tygodni pozostawała napięta z powodu braku jedzenia i spowodowanych tym zamieszek, jednak do samego końca nie było pewne, kiedy przygraniczne polany opustoszeją. Tego dnia do obozu zawitało kilkuset policjantów i autobusy przygotowane do tego, aby jego mieszkańców zawieźć do miejsc oddalonych nieco od granicy i znajdujących się pod większą kontrolą państwa. Większość pracowników humanitarnych i wolontariuszy nie została wpuszczona na teren obozu.
A przecież zaledwie kilka tygodni wcześniej grupa mężczyzn siedziała spokojnie na torach na środku obozu, śpiewając przepełnione bólem syryjskie pieśni. Zaczął Omar, najmłodszy, po chwili dołączyli do niego pozostali. Z zaangażowaniem klaskali do rytmu, a na ich twarzach malował się smutek. Nie przestając śpiewać, przekazywali sobie z rąk do rąk niemowlę, aż dotarło do ojca, który wziął je na ręce i zaczął spokojnie kołysać. Młody chłopak na chwilę umilkł i schował głowę w oparte na kolanach ramiona. Uronił łzę. Gdy podniósł twarz, zaczął znów śpiewać z przejęciem w głosie, tak głośno jak tylko potrafił. Kiedy mężczyźni skończyli, namawiali się przez chwilę, po czym zaczynali następną pieśń.
W oczach mieli żal, na ustach pieśń, a w sercach Syrię. Śpiewali o bólu, którego nie nauczyli się jeszcze wyrażać w obcym języku. Chcieli jednak, by świat o nim usłyszał. – Zaraz przyjdzie Mustafa, on wam o wszystkim opowie! – wołają. Podstarzały mężczyzna o zmęczonej twarzy, który obejmował swojego na oko trzyletniego wnuka lub syna zawołał Mustafę, a ten posłusznie dołączył do syryjskiego centrum kultury, które tego dnia rozłożyło się na nieczynnych torach. Zgromadzeni krzyczeli jeden przez drugiego, przejęci swoją rolą ambasadorów umęczonego kraju. – Mustafa, powiedz o naszej tułaczce, o tym, jak musieliśmy uciekać, zostawiając wszystko, co mieliśmy, o ryzykownej podróży przez morze, o życiu w tych marnych namiotach. – Mustafa, wytłumacz, że śpiewamy o tym, że każdy z nas marzy, by zobaczyć w końcu rodzinę, która dotarła wcześniej do Europy. – Powiedz, że to o drodze, którą przebyliśmy z Syrii przez Turcję, o tym, jak przemierzyliśmy całą Grecję, aby zobaczyć przed sobą zamkniętą granicę.
Mustafa tłumaczy i wyjaśnia, że ta syryjska pieśń, która napisana została kilka lat temu, towarzyszy dziś Syryjczykom w ich wojennym exodusie. Opowiada o ich podróży i marzeniach, jakie mieli, zanim w nią wyruszyli, a które skonfrontowane zostały z rzeczywistością, gdy utknęli na granicy, nie znając wyjścia z patowej sytuacji. Każdy z nich śpiewa ją całym sobą, czując podświadomie, że każdy wers jest o nim i jego rozdzielonej rodzinie. Jedni pozostali w kraju, drudzy wprawdzie przedostali się przez granicę, lecz wciąż są w drodze lub utknęli w obozie takim jak ten, jeszcze inni znaleźli bezpieczne miejsce, w którym mogą zaznać namiastki stabilności.
Mężczyźni na torach, podobnie jak wielu innych, do greckiego Idomeni dotarli trzy miesiące temu, uciekając z ogarniętej wojną domową Syrii. Tam, w ojczyźnie, nawet gdy na chwilę ucichł huk eksplozji i pocisków, dręczyła ich niepewność jutra. – Uciekliśmy z nadzieją, że w Europie zaznamy spokoju, to, co tu zastaliśmy, okazało się jednak niewiele lepsze – mówi z goryczą Mustafa. – Być może nie zginiemy tu w nalotach, ale wciąż żyjemy w strachu. Policja i straż graniczna nie widzą w nas ludzi, chcą nas upchnąć jak bydło do innego obozu, a my nie chcemy już dłużej wegetować. Zanim tu przyjechaliśmy, byliśmy kimś – pokazuje po kolei swoich towarzyszy. – Omar był pielęgniarzem, Hussein farmaceutą, Abdullah reżyserem w dziecięcym teatrze. W obozie są organizacje zajmujące się dystrybucją jedzenia, ale my nie przyjechaliśmy do Europy po to, by naszymi jedynymi czynnościami było stanie w kolejkach, jedzenie i picie. Mamy wykształcenie, talenty, pasje.
W obozie żaden z nich nie może zagwarantować swoim dzieciom przyszłości. Nie wiedzą, co ich czeka następnego dnia, boją się, że zostaną stąd odesłani. Mówiący w obcym języku umundurowani funkcjonariusze z pałkami, choć już nie w służbie Asada, wciąż budzą w nich strach, wydają rozkazy, których uchodźcy nie rozumieją.
To wszystko sprawiło, że 10 kwietnia kilkaset osób wyruszyło pod granicę z plecakami i nadzieją, że mieszanka ich zmęczenia, desperacji i bólu sprawi, że Europa otworzy przed nimi drzwi. Zamiast otwartej granicy po przeciwnej stronie płotu z drutu kolczastego czekali na nich jednak funkcjonariusze macedońskiej Straży Granicznej wyposażeni w granaty ogłuszające, gumowe kule i gaz łzawiący, którymi potraktowali uciekinierów. Tym razem Syryjczycy musieli uciekać nie przed nalotami swojego nienasyconego władzą prezydenta, lecz przed gumowymi kulami, użytymi przez pograniczników europejskiego państwa. Błysk i huk granatów ogłuszających przypominał im o kraju, który zostawili za sobą. Jedni rozbiegli się w popłochu, inni nieśli nieprzytomnych do oddalonych od granicy punktów medycznych.
Do namiotu Lekarzy bez Granic trafiło tego dnia ponad 300 pacjentów. Wśród nich 30 osób miało obrażenia po uderzeniach gumowymi kulami, troje dzieci poniżej dziesiątego roku życia zabłąkane macedońskie kule trafiły w głowę. Prawie 200 osób ucierpiało w wyniku oddziaływania gazu łzawiącego, który unosił się nad namiotami zamieszkiwanymi przez całe rodziny. Część poszkodowanych przewieziona została do szpitala w Kilkis. Rząd Grecji oskarżył Macedonię o niehumanitarne działania, nazywając użycie siły wobec uchodźców „niebezpiecznym i godnym pożałowania”.
Choć próba przedostania się do Macedonii spełzła na niczym, zamknięta granica nie powstrzymała wichury, jaka przeszła przez Idomeni i Polykastro pod koniec kwietnia, przewracając namioty i rozrzucając po obozie powieszone na sznurkach pranie.
Mustafa cierpliwie tłumaczył na angielski ból swoich pobratymców, a gdy skończył, oni znów zaczęli śpiewać: „Janna, janna, janna. Janna ya watana…”. – „Janna”, czyli raj, czy też niebiosa – jak wytłumaczył chłopak, gdy tylko jego towarzysze skończyli śpiewać. Tak brzmi pieśń syryjskiej rewolucji, która była dla nich nadzieją na zmiany. „Raj, raj, raj. Mój kraj jest rajem”, a dalej:
„Mój piękny kraju, / Czuję wokół twój zapach / I ten ogień, który cię pochłania
Chcę znów czuć twoją obecność / Zachowam spokój / Ty też zachowaj spokój (...)
Pewnego dnia wszystkie demony odejdą
Mój piękny kraju, (...) / Jestem twoim bohaterem / Zniszczę te wszystkie demony
Mój piękny kraju, / Ten ogień, który cię pochłania
Będziemy się za ciebie modlić / (Do prezydenta Asada:) Odejdź, ty łotrze!
Jesteśmy tylko ludźmi / Wyruszyliśmy do Europy, aby tu zaznać lepszych warunków
To, co zastaliśmy, jest jednak gorsze / Opuściliśmy Aleppo, lecz znaleźliśmy następne
Byliśmy tam i znów tam jesteśmy / Jesteśmy Syryjczykami i świat o nas zapomniał
Chcę im powiedzieć: Jestem człowiekiem! / Nie jestem głodny, ale potrzebuję bezpieczeństwa
Moja rodzina została w Syrii / Może sam powinienem tam wrócić?
Przysięgam, jesteśmy tym już zmęczeni / Nasze ciała są chore
Nie jesteśmy głodni, lecz potrzebujemy spokoju
Żądamy bezpieczeństwa / Nie żądamy wiele”.
– Syria jest dla nas jak niebiosa – tłumaczy słowa pieśni Mustafa. – Była naszym rajem, zanim rozdarła ją ta wojna. I znów będzie – dodaje po chwili. Ma 24 lata, czapkę z daszkiem, niewielką kamerę i misję, by z jej pomocą pokazać światu, czego doświadczają mieszkańcy obozu, a co dla głodnych nowych sensacji zachodnich dziennikarzy dawno przestało być już atrakcyjne. – Gdyby w obozie rozpoczęły się zamieszki, na pewno przyjechałyby tu z kamerami media wielu krajów, ale nie zainteresowałoby ich, dlaczego do tego doszło. My pokazujemy warunki, w jakich żyją tu ludzie i wysłuchujemy ich codziennych zmartwień.
Mustafie pomagają Mahmoud, Sameer i Basel, z którymi tworzy na Facebooku stronę refugees.tv. Na profesjonalny sprzęt obozowych dziennikarzy nie było stać, postanowili więc stworzyć go sobie sami. Telewizyjny prezenter, Mahmoud w ręku trzyma mikrofon z plastikowego kubka po herbacie, na który nałożył przywiezioną z Syrii starą skarpetkę. Baselowi przypadła rola operatora kamery zrobionej z kawałka drewna z przyczepioną za pomocą taśmy klejącej plastikową butelką po wodzie. Na taśmie po jednej stronie napis: Canon, po drugiej logo refugees.tv. Do butelki przywiązał udający kabel sznur, zawieszoną na nim skarpetką może przecierać obiektyw z nakrętki. – Najnowszy model, wyprodukowano w Japonii – śmieje się kamerzysta. Mustafa posiada jednak prawdziwą kamerę – małą, poręczną; nagrywa nią swoich kolegów i ich rozmówców, a jego nagrania można później zobaczyć w internecie.
Dziennikarskie powołanie chłopak odkrył dopiero w obozie. Zanim tu trafił, studiował międzynarodowe stosunki gospodarcze w Malezji. Nie było go w ojczyźnie w 2011 r., kiedy to w innych krajach regionu wybuchła arabska wiosna, a kilku syryjskich nastolatków z miasta Daraa postanowiło napisać na szkolnym murze do prezydenta Asada „Twoja kolej, doktorze”. Prezydent, który z wykształcenia był okulistą, nie potrzebował szkieł, by w młodzieńczym wybryku wyraźnie dostrzec zagrożenie; postanowił więc stłumić je w zarodku. Kamera Mustafy nie dotarła do piwnic Asadowskiej bezpieki, gdzie chłopcom wyrywano paznokcie. Nie nagrała też pierwszych protestów, które wybuchły w obronie torturowanej młodzieży. Nie widział, jak wojsko brutalnie tłumiło pokojowe demonstracje oburzonego ludu, a o tym, że wydarzenia te przerodziły się w wojnę domową, dowiedział się przez telefon, od rodziny.
Gdy wyjechał na studia, w Syrii została jego starzejąca się matka i siostry. Po czterech latach spędzonych na obcej ziemi postanowił wrócić do swojego rodzinnego miasta, starzejącej się matki i sióstr. Zatrzymał się w tureckim Gaziantep, które gości tak wielu uchodźców z Syrii, że zaczęło już być określane „małym Aleppo”. Tam mówili mu, by dalej nie jechał. Nie posłuchał, wierząc, że jego Aleppo, to prawdziwe, obronią jednostki Wolnej Armii Syrii. Choć bitwa o jego miasto toczyła się od 2012 r., stając się jedną z najkrwawszych kart syryjskiej wojny domowej i zmuszając do exodusu ogromną część populacji, wtedy jeszcze nie wiedział, że w mieście, w którym spędził dzieciństwo nigdzie nie można czuć się bezpiecznie. Zaledwie kilka godzin po naszym spotkaniu w obozie, celem nalotu stał się szpital Al Quds. Zginęli lekarze, którzy w oblężonym mieście ratowali rannych i chorych oraz ich bezbronni pacjenci. To tylko kolejne w tej wojnie pogwałcenie międzynarodowego prawa humanitarnego. Ale świat zdążył już przywyknąć.
Mustafę z kraju wygnał inny wybuch. Doszło do niego może kilkadziesiąt metrów od jego rodzinnego domu. – Wszyscy naraz upadliśmy na podłogę, a gdy tylko wstałem, wybiegłem na zewnątrz. Niewiele widziałem, bo w powietrzu unosił się kurz. Słyszałem wokół krzyki i sam też zacząłem wołać swoją matkę i siostry. Nie wiedziałem, czy żyją, czy nie są ranne. Tego samego dnia zdecydowałem się zabrać ze sobą rodzinę i wyjechać. Tydzień później opuściliśmy zrujnowane miasto z pustymi rękoma – wspomina. Razem z nim drogę do Idomeni przebyła jego matka, dwie siostry i kuzyni – jeden z nich ze swoją żoną i dziećmi. Dziś wszyscy mieszkają w namiotach.
O ewakuacji obozu mówiło się już co najmniej od miesiąca. W końcu to nieoficjalne obozowisko przy północnej granicy już od ostatnich dni lutego kłuło w oczy greckich oficjeli. Mimo obecności w obozie umundurowanych służb zdawali sobie sprawę, że nie mają nad tym miejscem kontroli, a i warunki w nim panujące podkopują wizerunek ojczyzny demokracji na arenie międzynarodowej, naruszając postanowienia europejskich konwencji.
Co się więc dziwić, że raz na jakiś czas któryś Syryjczyk, Irakijczyk czy Kurd postanowił spróbować nielegalnie dostać się na północ. W ręce przemytników wpadało wtedy 1000 euro, a on i tak nie miał pewności czy drogi nie zagrodzą mu macedońskie służby. Tak jak Alemu, który z Macedonii wrócił z powrotem do obozu, by tam – trochę zawiedziony, a trochę mimo wszystko dumny – na zdjęciach w telefonie pokazywać kolegom macedońskie polany. Niewiele różnią się one od tych greckich, ale niech wiedzą, że on tam był, że w odróżnieniu od nich przekroczył kolejną granicę. Choćby na kilka dni.
Od połowy maja sytuacja w obozie z dnia na dzień stawała się coraz trudniejsza. Choć podstawowe potrzeby jego mieszkańców zapewniały liczne organizacje pozarządowe i wolontariusze, pewnego dnia grecka policja postanowiła nie wpuścić ich na teren obozu. Powstrzymano tym samym codzienną dystrybucję żywności. 18 maja doprowadziło to do zamieszek, podczas których uchodźcy wprawili w ruch stojący na opuszczonych torach zardzewiały wagon, kierując go w stronę policyjnych wozów. Greccy funkcjonariusze odpowiedzieli gazem łzawiącym, tym razem jednak z uwagi na późną porę teren obozu zdążyli już opuścić Lekarze Bez Granic. Na miejscu pozostali pracownicy hiszpańskiej organizacji Bomberos En Accion i Alivios Dolores, namiot tych pierwszych dosięgły jednak chmury gazu, co uniemożliwiło im udzielanie pomocy. Pomoc medyczną mogła więc świadczyć jedynie niewielka mobilna klinika należąca do Alivios Dolores. Część uchodźców została przewieziona do szpitala.
Dziś greckie polany stopniowo pustoszeją, a uchodźcy w asyście policji zmierzają do przygotowanych w tym celu autobusów. Cała akcja może potrwać do 10 dni, jednak już pierwszego dnia udało się przetransportować w okolice Salonik około 2 tys. osób, obyło się przy tym bez stosowania przemocy. Każdej godziny z obozu odjeżdża pięć autobusów, ich pasażerów czeka kolejny przystanek w długiej wędrówce.
opr. ac/ac