Co stało się, że moralne i społeczne nauczanie Kościoła nie dociera już do społeczeństwa ani jego parlamentarnych przedstawicieli?
Jest to z jednej strony na pewno zdziwienie, ale z drugiej strony refleksja — trochę trudna i smutna dla nas — że może pewne procesy szły, a my uważaliśmy, że nas to nie dotyczy” — powiedział kard. Kazimierz Nycz w programie „Kościół z bliska” w TVP3 Warszawa. Odniósł się w ten sposób do protestów po wyroku TK.
W tych słowach warszawskiego kardynała odnajduję najbardziej przemawiającą do mnie diagnozę obecnej sytuacji. Oczywiście jest ona bardzo ogólna, ale wskazuje na przynajmniej dwie zasadnicze przyczyny aktualnych napięć społecznych. Odczytuję więc ją tak: dzieje się coś złego, ale trzeba szczerze zapytać, z czego to zło wynika, czym naprawdę są procesy społeczne, z którymi mamy obecnie do czynienia. I czy naprawdę, my katolicy, my Kościół, nie mieliśmy żadnego udziału w tym, jak się one kształtowały, uważając, że „nas nie dotyczą”.
Kardynał Nycz nie stawia prostej tezy, która miałaby nam prosto wyjaśnić, kto jest zły i kto zawinił. Może ktoś nawet powie, że niepotrzebnie tak robi, bo w efekcie relatywizuje owo zło, które wylało się na ulicach. Są przecież biskupi, którzy mówią klarownie: zło jest tam, gdzie są protestujący. Ja jednak przychylałbym się do sposobu, w jaki o całym zamieszaniu chce rozmawiać arcybiskup z Warszawy. Nie dlatego, że nie widzę ogromu zła, które dało o sobie znać w hasłach protestujących, w postawie osób wchodzących do kościołów, przerywających nabożeństwa czy niszczących elewacje świątyń. Widzę to zło. Widzę, że wybrzmiało ono tak radykalnie i chwilami okrutnie w postulatach organizatorów strajku kobiet, nawołujących do otwartej „walki” z Kościołem. To zło dało też o sobie znać w czasie debaty Parlamentu Europejskiego przed głosowaniem rezolucji w sprawie wyroku polskiego Trybunału. Przesłuchałem całą tę debatę. Nie mam żadnych wątpliwości, że europosłowie reprezentujący większość tego parlamentu dążą do liberalizacji prawa aborcyjnego i jednoznacznie wpisują się w narrację: to jest prawo kobiety, to jest prawo człowieka. Mogłem też wyraźnie usłyszeć intencje naszych polskich europosłów, którzy się w tę narrację wpisali z pełną akceptacją: nie tylko tych ze strony skrajnej lewicy, ale też europosłów Koalicji Obywatelskiej. Z polskiej reprezentacji tylko europosłowie Zjednoczonej Prawicy mówili językiem obrony i godności życia dzieci poczętych. To też pokazuje, jak centrowa kiedyś PO, gromadząca obyczajowych liberałów i konserwatystów, przeszła zdecydowanie —przynajmniej w temacie aborcji — na „ciemną stronę mocy”. Bo już nawet nie sublimują: „nie wszystko da się załatwić prawem”, ale wprost podpisują się pod nieludzką wręcz tezą: „aborcja jest prawem człowieka”.
Tak to wszystko widzę i rozumiem. Nie chcę więc umniejszać odpowiedzialności za to zło. Nie, zdecydowanie nie. Powtórzę więc, że dla mnie sprawa jest oczywista: nie ma żadnych okoliczności, w których decyzja o aborcji byłaby moralnie usprawiedliwiona. Choć trochę z uporem maniaka będę zawsze dodawał: ta godność dotyczy tak samo obrony godności życia migrantów i uchodźców. A w tej sprawie z kolei przedstawiciele Zjednoczonej Prawicy mówią zdecydowanie językiem innym niż godność osoby ludzkiej i ostatecznie także innym, niż mówi o niej Kościół. Nie tylko Franciszek, ale wszystkie episkopaty europejskie i całego świata. I jest to również język nieludzki, nawet jeśli należy przyznać, że pomoc i przyjęcie uchodźców wymaga roztropnego rozeznania, jak to zrobić, aby możliwie jak najlepiej zabezpieczyć także naszych obywateli.
Wspominam o tych dwóch narracjach — obrony życia nienarodzonych i obrony życia uchodźców i migrantów — ponieważ patrząc uczciwie ze strony nauczania Kościoła, w obu tych sprawach mamy do czynienia ze sprzeniewierzeniem się naturalnemu prawu człowieka i oficjalnej nauce Kościoła, jeśli ktoś, jako katolik, do tej drugiej instancji orzekającej o tym, co jest moralnie dobre, chce się odwoływać. A przecież jeśli chce być katolikiem, to powinien.
Niewiarygodna jest więc dla mnie narracja lewicy, łącznie z kiedyś bardziej centrową PO, która staje w obronie uchodźców, a chce zabijać dzieci nienarodzone. Ale równie niewiarygodna jest narracja prawicy, która broni nienarodzonych, a pozwala na śmierć ludzi uciekających przed wojną. I w każdym przypadku jest jakieś „ale”. Lewica mówi „ale” wolność kobiety, która chce o jakości swojego życia decydować, a prawica „ale” wolność narodu, który z kolei ich zdaniem ma również prawo o jakości swojego życia decydować. W jednym i drugim przypadku wymaga się gotowości, aby zaryzykować siebie. I w obu przypadkach tej gotowości po części brakuje. Nie można wymagać gotowości do heroicznego przyjęcia dziecka chorego, bez heroicznego ryzyka rozsądnego przyjmowania uchodźców. A może należałoby powiedzieć inaczej, bardziej po chrześcijańsku i po ludzku zarazem: miłość wymaga ryzyka: i w przyjęciu dziecka chorego, i uchodźców. Miłość bez wszelkiego ryzyka zamienia się zawsze w „jawny albo zakamuflowany” egoizm: osobisty lub narodowy — świadomie odwołując się do języka Jana Pawła II.
Dlatego chcę z kard. Nyczem pytać, choć poszerzę tutaj jego wątpliwość: czy czarno-biała ocena postaw etycznych polityków polskich oraz równie czarno-biała ocena zjawiska, jakie dało o sobie znać w protestach, to wszystko, co mamy na ten temat do powiedzenia? Naprawdę wylało się tylko czyste zło w kontraście do czystego dobra, czy też przy tej okazji możemy, a nawet powinniśmy zapytać: co chcą nam protestujące kobiety powiedzieć? Co znaczy dzisiaj popierać katolickich polityków? Kim są? Którzy z nich reprezentują pełną prawdę o godności osoby ludzkiej i prawach człowieka? Czy krzyk podnoszony z jednej i drugiej strony nie jest też dla nas jakimś znakiem czasu, który wymaga dogłębnej interpretacji? — pyta w tym wydaniu „Przewodnika” Małgorzata Bilska (s. 16).
Zwróciłbym też uwagę na jedną jeszcze istotną rzecz. W Przesłaniu Przewodniczących Episkopatów Europy do Unii Europejskiej i Państw Członkowskich znajdujemy wyraźne wezwanie do wiary w możliwość wspólnego budowania lepszej przyszłości. I że ta przyszłość jest możliwa tylko wtedy, gdy właściwie zdefiniujemy godność osoby ludzkiej i postawimy ją w centrum wszystkiego, co UE tworzy. A szczególnie jeśli staniemy po stronie godności najsłabszych: nienarodzonych, starszych, ubogich, uchodźców itd. Dzisiaj wydaje się to jakąś utopią, marzeniem ściętej przez kulturową rewolucję głowy. A jednak... Rezolucja PE nic nie może nam w sprawie aborcji narzucić. Obecne prawo europejskie na to nie pozwala. Rozumiem więc, że europejscy biskupi wzywają nas do niezaprzestawania dialogu. Nie do wojny kulturowej, w której wykrzyczymy tylko nasze racje, ale do dialogu. Wciąż chcę wierzyć — a tak sugeruje mi Kościół — on jest nadal możliwy. Ale właśnie dlatego nie możemy zwyczajnie potępić protestujących, ale szczerze z nimi rozmawiać. Być też gotowymi do uznania własnych win. Dać wyraźnie do zrozumienia, że być może kobiety nie były przez ludzi Kościoła wystarczająco w Polsce usłyszane. Nie w kontekście rzekomego „prawa do aborcji”, choć i na ten temat trzeba rozmawiać, ale wielu innych tematów, w których naprawdę mogły czuć się w swoich odczuciach zignorowane.
Nie twierdzę, że wszystkie kobiety tak się czują. Ale jeśli jest tak duża grupa, która tak głośno dzisiaj krzyczy, to nie można ich głosu nie potraktować poważnie. Bo to ostatecznie znaczy potraktować dosłownie wszystkich poważnie, zobaczyć w nich nasze siostry, do czego zachęca w swojej encyklice Fratelli tutti papież Franciszek. Wyostrzanie języka wrogości, ponieważ czujemy się w Kościele tym wszystkim głęboko dotknięci, poprowadzi nas do jeszcze większego kryzysu społecznego i kościelnego również. Mówiąc jeszcze inaczej: nadszedł czas, abyśmy my także, polscy katolicy, którzy w protestach nie uczestniczyli i się nimi słusznie oburzają, radykalnie zerwali z językiem „zarazy”. Emocjonalna przepaść, jaką ten język w naszym narodzie stworzył, przynosi dzisiaj opłakane skutki. I to wcale nie znaczy, że nie można ostrzegać przed ideologiami. Ale naprawdę: nie tym językiem, jeśli wiemy, że może on być odczytany przez niektórych zbyt dosłownie w odniesieniu do siebie. A mimo wszelkich możliwych akrobacji interpretacyjnych, oddzielających osoby od ideologii LGBT+, naprawdę da się o tym wszystkim rozmawiać w sposób nieodbierający poczucia godności. Bo to również znaczy postawienie w centrum wszystkiego, co tworzy nasz naród i całą Unię Europejską, podstawowej wartości, jaką jest godność człowieka, każdego człowieka.
W tym samym programie, w którym wystąpił kard. Nycz, można się było dowiedzieć, że w najbliższych dniach sekretarz stanu Stolicy Apostolskiej kard. Pietro Parolin spotka się z władzami Unii Europejskiej i Rady Europy. Przekaże im list od papieża Franciszka, w którym padają takie słowa: „Marzę o Europie, która chroniłaby życie w każdym jego momencie: od chwili, gdy niewidzialne pojawia się w łonie matki aż do jego naturalnego kresu”. Mnie najbardziej ujęło słowo „marzę”. To ono wyznacza ton tego listu. Odczytuję więc głos Ojca Świętego jako kolejną próbę, aby marzyć wspólnie, tzn. nadal szukać wspólnej drogi. Nie zamykać się na siebie, nie tylko obwiniać, choć nazywać zło po imieniu.
Zapytam więc wielokrotnie: Czy chrześcijanie nie powinni tak właśnie dać dzisiaj o sobie znać w samym centrum Unii Europejskiej? Czy nie powinni dać wyrazu gotowości, aby w każdym kraju i obywatelu UE, w każdym europośle i każdym człowieku identyfikującym się z tą czy inną subkulturą zobaczyć najpierw brata i siostrę? Czy ten szacunek, pomimo wszelkiego zła, nie byłby znakiem, że marzenie Franciszka może się kiedyś rzeczywiście spełnić? Czy naprawdę jesteśmy zmuszeni do zredukowania naszych chrześcijańskich przekonań do postulatów jednej czy drugiej partii? Czy Kościół nie proponuje nam drogi, która w pewnych sprawach z wszystkimi się spotyka, a jednocześnie wobec wszystkich jest jakoś krytyczna?
Paradoks dzisiejszej sytuacji polega na tym, że powrót do chrześcijańskich korzeni cywilizacji europejskiej może nam zapewnić tylko samo chrześcijaństwo. Bez Kościoła Europa nie stanie na nogi. Kościoła, który nie da się w żadnym wymiarze upolitycznić, ale który będzie nieustannie inspirował do wspólnej drogi i do wspólnych marzeń. Zachowując swoją fundamentalną wiarę w godność osoby ludzkiej, „w każdej chwili” jej życia, która przybiera często — i przybierać musi — postawę wobec polityków korygującą i krytyczną.
Ks. Mirosław Tykfer, redaktor naczelny „Przewodnika Katolickiego”
opr. mg/mg