Dialog sojuszników

O dialogu polsko-niemieckim

Czytając polskie i niemieckie gazety z ostatnich miesięcy, można by dojść do wniosku, że przeżywamy powtórkę z historii wczesnych lat międzywojennych. Z jednej strony Niemcy były naszym najważniejszym partnerem handlowym i politycznym, a z drugiej stan stosunków pomiędzy państwami był gorzej niż lodowaty. A przecież od kilku lat Berlin jest nie tylko partnerem Warszawy. Po wejściu Polski do NATO i Unii Europejskiej Niemcy są jednym z naszych najważniejszych sojuszników. Tymczasem zarówno wzajemne stereotypy narodowe, jak i zachowania polityków po obu stronach Odry zdawały się temu przeczyć.

Wybierając się do Berlina, prezydent Lech Kaczyński miał za zadanie wprowadzić w lodowatą atmosferę nieco ciepła. Zaczął od zagrania pokerowego. W wywiadzie udzielonym w przeddzień wizyty największemu niemieckiemu tygodnikowi „Der Spiegel" polski prezydent opisał wszystkie pola konfliktów. Zarazem jednak (na co nie zwrócili uwagi polscy komentatorzy) prezydent bardzo wyraźnie powiedział, iż nasze pretensje wynikają z tego, iż od SOJUSZNIKA mamy prawo oczekiwać więcej niż od zwyczajnego partnera.

Rura dzieli

A sprawy szkodzące wzajemnym relacjom są co najmniej cztery. Pierwszą, bardzo trudną, ale wywołaną na życzenie samych Niemców, jest kwestia gazociągu pod Bałtykiem, tak zwanego Gazociągu Północnego. Najkrócej rzecz ujmując, poprzedni rząd Niemiec i osobiście ówczesny kanclerz Gerhard Schroeder zgodzili się na wspieranie pomysłu budowy rurociągu i - o czym rzadko się pamięta - kabla wysokiego napięcia pod dnem Bałtyku, łączącego bezpośrednio Rosję z Niemcami.

Ktoś powie: wolno im. Tak, wolno, ale właśnie w tym miejscu pojawia się pytanie o sens sojuszu, skoro kluczowe państwo NATO i UE uczestniczy w projekcie w oczywisty sposób skierowanym przeciwko interesom swoich partnerów, krajów bałtyckich, Polski czy Słowacji. Projekt jest bowiem przedsięwzięciem ściśle politycznym, nastawionym na tworzenie specjalnych więzów partnerstwa rosyjsko-niemieckiego ponad głowami państw leżących w Europie Środkowej. Specjaliści policzyli wszystko co najmniej kilkanaście razy. I jest jasne, że gazociąg jest znacznie droższy niż poprowadzony lądem. Co więcej, forsując ten projekt, Rosjanie równocześnie nie wywiązują się z umowy zawartej z Polską, a dotyczącej budowy drugiej nitki gazociągu jamalskiego. Z lekceważeniem odrzucają też projekt tzw. gazociągu „Amber", który miałby prowadzić przez terytorium Litwy, Łotwy i Estonii. Dlaczego? Wszystko wskazuje na to, że powodem są dalekosiężne plany Moskwy, by używać szantażu, czyli groźby przerwania dostaw gazu ziemnego, jako broni politycznej skierowanej przeciwko państwom regionu. A przy okazji Rosja zamierza nie płacić za tranzyt nielubianym sąsiadom. I ostatni element tej konstrukcji - jednym ze strategicznych celów Federacji Rosyjskiej jest zachowanie wewnętrznego podziału w UE na starą (w domyśle lepszą) Unię i nowych członków (w domyśle drugiej kategorii); temu celowi służyły demonstracyjnie ciepłe stosunki z Niemcami.

Bolesna historia

Drugim obszarem spornym pomiędzy Warszawą i Berlinem jest historia. Znowu obecna kanclerz Angela Merkel odziedziczyła ten spór po swoim poprzedniku. Symbolem, ale tylko symbolem owego sporu, stała się sprawa budowy tak zwanego Centrum przeciwko Wypędzeniom. Zamiar z pozoru wielce chwalebny. W końcu, kiedy patrzymy na współczesny świat i oglądamy obozy dla uchodźców czy to z Ruandy, czy z Bośni, czy nawet z Palestyny, to trudno odmówić racji ludziom mówiącym, iż wysiedlanie całych narodów jest działaniem zbrodniczym i haniebnym. Ale też o zbudowanie takiego skojarzenia chodziło autorom pomysłu, bo naczelne miejsce wśród wypędzonych mieli zająć Niemcy wygnani przez Polaków i Czechów ze Śląska, Sudetów i Pomorza.

Z pozoru sprawa nie jest jednoznaczna, bo w czasie wysiedlania ludności niemieckiej z Polski, Czech i Rosji działy się rzeczy straszne: gwałcenie kobiet, zabójstwa i masowe rabunki były zjawiskiem powszechnym. I dla katolika, który jest zobowiązany do personalistycznego traktowania rzeczywistości, każda ludzka krzywda jest godna pochylenia się nad nią ze współczuciem i empatią. W sensie politycznym jednak zamysł twórców Centrum jest iście szatański. Skoro bowiem na wyniki II wojny światowej spojrzymy przez pryzmat indywidualnych cierpień, to okaże się, że Niemcy byli ofiarami, a nie sprawcami wojny. Logika indywidualna zaczyna się kłócić z logiką polityczną, dlatego Polska tak ostro zaprotestowała. Bo, biorąc pod uwagę siłę przekazu płynącego z Niemiec, za chwilę cały świat byłby przekonany, iż to naród niemiecki był główną ofiarą wojny. W końcu Władimir Putin dał stosowny sygnał już podczas rocznicy zakończenia wojny w ubiegłym roku, kiedy wyliczając tych, którzy wnieśli największy wkład w zwycięstwo zapomniał o Polakach, ale wymienił niemieckich antyfaszystów. Dlatego miał rację polski prezydent mówiąc o tym, że pochylamy się nad cierpieniem ofiar niemieckich, ale nie pozwolimy na zamazywanie jasnego podziału na katów i ofiary.

Nie ma równości

Trzecie pole sporu polsko-niemieckiego jest już ściśle polityczne. To konstytucja europejska. Powiem szczerze, gdybym był politykiem niemieckim, to stawałbym na głowie, by konstytucja w tej wersji, która „leży na stole", została wprowadzona w życie. I rząd Angeli Merkel zamierza to robić. Bo projekt niebywale wzmacnia pozycję Niemiec w Europie. Będąc jednak Polakiem i zwolennikiem silnej Unii, jestem konstytucji fundamentalnie przeciwny. Problemem Europy nie jest bowiem brak kolejnych regulacji prawnych. Tych w Unii jest aż za dużo. Problemem jest brak idei europejskiej, a dokument (szczęśliwie odrzucony przez Francuzów i Holendrów) nie dość, że jest bezideową papką intelektualną, to zamyka na lata pole dyskusji o Europie. Ten spór będzie niebywale trudny do rozwiązania, jak zwykle wtedy, gdy pragmatyka i technologia władzy zderzają się z problemami ideowymi.

Czwarta i ostatnia sprawa sporna pomiędzy Niemcami i Polską została wstydliwie przemilczana w komentarzach medialnych. To kwestia nierównego traktowania mniejszości. Prezydent Kaczyński po raz pierwszy od czterech lat upomniał się o prawo do nauki języka polskiego i o dostęp do narodowej kultury przez setki tysięcy, jeśli nie miliony Polaków mieszkających w Niemczech. Zachowanie władz federalnych wobec tych ludzi jest niekiedy takie, że przypomina czasy Hakaty. Wykorzystuje się fakt, że mają do czynienia z grupą emigrantów ekonomicznych, którzy wyjechali do Niemiec, jako tzw. późni przesiedleńcy (my mówiliśmy o nich niekiedy Volswagendeutsche). Korzystając z pretekstu, że ludzie ci wyjechali jako Niemcy, rząd w Berlinie prowadzi politykę ich przymusowej germanizacji. I zdarza się, że sądy w rozbitych rodzinach zakazują jednemu z rodziców kontaktów z dziećmi dlatego, że rozmawiają z nimi po polsku. Polski prezydent upomniał się więc o swobodę nauczania języka i dostępu do kultury. Postkomunistyczne władze tego nie robiły. Podobnie jak ucinały dyskusję o oczywistej nierównoprawności traktatowej, w której Polska uznaje i hołubi mniejszość niemiecką, -a Polacy mieszkający w Niemczech nie mogą otrzymać statusu mniejszości.

Uchylona furtka

Obok spraw spornych jest oczywiście ogromne pole współpracy sojuszniczej i przywoływanie analogii z okresem międzywojennym jest o tyle zawodne, że celem Niemiec było wówczas zniszczenie Polski, a dziś nikt nie kwestionuje ani granic, ani roli naszego kraju w Europie. Zarazem jednak zapominanie o historii byłoby błędem. I Lech Kaczyński podczas podróży do Berlina dokonał rzeczy ważnej. Przełamał stereotyp obecnego rządu polskiego, postrzeganego dotąd nad Szprewą jako szajka germanofobów. Powiedział jasno o różnicach i zarysował pole dialogu. Jak wynika z wyliczonego wyżej katalogu różnic - dialogu trudnego, ale możliwego i koniecznego. Dialogu sojuszników.

Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu. W latach 1997-2001 podsekretarz stanu i główny doradca premiera ds. zagranicznych, obecnie komentator międzynarodowy tygodnika „Wprost"

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama