Jak to się dzieje, że płacimy bardzo wysokie podatki, a na wszystko brakuje
Ludzie pisali kiedyś listy zaczynające się od słów - Drogi Pałacu Kultury. To nie żart - ten symbol PRL-owskiej propagandy sukcesu dla wielu ludzi stał się niezależnym, niemal boskim bytem, do którego zanosili swoje prośby. Trudno się oprzeć wrażeniu, że podobną rolę pełni dzisiaj budżet. Dla wielu jest to magiczne zaklęcie, które może odmienić los. Jest to jednak tylko liczbowe odwzorowanie finansów naszego państwa i niemal wszystko, co doń trafi pochodzi właśnie z naszych domowych portfeli. Budżet nie jest niczym innym jak pieniędzmi, które oddajemy państwu w rozmaitych podatkach.
Takie terminy jak budżet czy podatki wydają się bezwzględnie należeć do ekonomii, czyli dziedziny, którą najlepiej opisuje się najbardziej uniwersalnym i logicznym językiem - matematyką. Nie jest to oczywiście prawda, bo są to też terminy w coraz większym stopniu należące do polityki, która często stara się zaprzeczyć matematyce. Wtedy staje się pewnego rodzaju społecznym oszustwem, miłym dla ucha, ale jednak oszustwem.
Pierwszym i najważniejszym oszustwem jest to, że dysponenci budżetu coś nam dają. Nic nam nie dają, tylko dzielą nasze pieniądze. Pieniądze, które pochodzą w absolutnej większości z płaconych przez nas podatków. W demokratycznej gospodarce rynkowej każdy obywatel płaci podatki na państwo, które ma mu za te pieniądze stworzyć odpowiednie warunki do życia, nauki, pracy itd. Właśnie pod tymi odpowiednimi warunkami kryje się większość różnic, które dzielą partie polityczne na prawicę, lewicę, konserwatystów, liberałów i wszelkie pośrednie odmiany poglądów na państwo.
Wielu czytelników zapewne pamięta, że przecież w PRL-u podatków nie płaciło w ogóle. Nie jest to tak do końca prawda, bo od 1971 roku płaciliśmy tak zwany podatek od wynagrodzeń w wysokości 6 procent. Zabawne jest to, że był to najzwyklejszy w świecie podatek liniowy, który dzisiaj budzi tyle kontrowersji.
W socjalizmie jednak zasadniczo wszystkie wypracowane przez nas pieniądze trafiały jakby do centralnej kasy, gdzie były one dzielone. Notabene, nasz wpływ na to, jak je dzielono, był znikomy lub żaden. Podobnie miała się rzecz z naszymi wypłatami. Nie płacono nam w zależności od tego, ile zarobiliśmy, tylko tyle, ile uznali za stosowne ówcześni sekretarze. Jeszcze dziś okazuje się, że za takim systemem tęskni wielu Polaków. Zapomnieli, że centralna gospodarka, która ufa w geniusz partii, zupełnie się nie sprawdziła i podczas, kiedy świat zachodni bogacił się, gospodarki socjalistyczne się cofały, a na półkach sklepowych w wielu krajach RWPG można było znaleźć jedynie chleb i ocet.
W poprzednim systemie narodziło się porzekadło, że „czy się stoi, czy się leży, tysiąc złotych się należy”. Wbrew pozorom nie był to jedynie żart, bo we wspólnej gospodarce socjalistycznej tak naprawdę nie opłacało się dobrze pracować, a jeżeli ktoś to robił, to dzięki niemu wyznawcy powyższego hasła mogli właśnie nie robić nic. Wypada przypomnieć, że skończyło się to kompletną plajtą, kartkami na żywność, talonami nie tylko na samochód, ale i na buty.
Z tego wszystkiego miała nas uleczyć gospodarka rynkowa oparta na prywatnej własności i przedsiębiorczości, które były matką dobrobytu w Europie Zachodniej i Stanach Zjednoczonych.
Ten dobrobyt miał przyjść także do nas, ale najwyraźniej nie przyszedł. Nie jest prawdą, że jest gorzej, bo nie ma żadnych wątpliwości, że zwiększyła się gospodarcza siła naszego kraju. Wzrósł Produkt Krajowy Brutto, wzrosła konsumpcja, mamy więcej samochodów, czy chodzimy w lepszych ubraniach. Niestety, nie wszyscy. Ceną przemian jest rosnący obszar nędzy związany głównie z wysokim, oficjalnie przeszło trzymilionowym bezrobociem. Rosnące dysproporcje pomiędzy zamożnymi i biednymi wydają się za wysokie. Całe grupy społeczne czują się pokrzywdzone i zgłaszają coraz większe roszczenia wobec państwa, które miałoby im te straty powetować. Nasilająca się korupcja, partyjny nepotyzm skutkują wśród ludzi przekonaniem, że pieniędzy jest dosyć, tylko że są źle dzielone lub wręcz rozkradane. Poziom nastrojów społecznych wykorzystują na różne sposoby politycy, którzy podają złote recepty na wszelkie dolegliwości. Mówiąc inaczej - po prostu obiecują.
Uczciwie trzeba powiedzieć, że w Polsce politycy rządzą naszymi pieniędzmi źle, bo tzw. dług publiczny rośnie w zastraszającym tempie. Obecnie wynosi on już połowę PKB, a jeśli nie zejdziemy ze ścieżki życia ponad stan, grozi nam finansowa katastrofa. Katastrofa może oznaczać na przykład to, że emeryci nie dostaną swoich emerytur, nauczyciele swoich pensji itd. Włos się jeży na głowie, bo przecież już teraz można odnieść wrażenie, że na nic nie starcza. Dziura budżetowa wynosi według różnych ocen (finanse naszego państwa bardzo trudno uznać za przejrzyste) od 40 do 60 miliardów złotych.
Każda gospodyni domowa doskonale wie, że jeśli jej na coś nie stać, to tego po prostu nie kupi. Może oczywiście pożyczyć pieniądze, ale jeśli nie będzie w stanie oddać, może stracić wszystko. Państwo nie bankrutuje tak szybko, można by się nawet pokusić o stwierdzenie, że bankrutuje na końcu, kiedy nie ma już od kogo wyciągnąć pieniędzy. W oficjalnym socjalizmie nie trzeba było aż tak kombinować, tylko dodrukowywało się pieniądze, które oczywiście były coraz mniej warte. Zjawisko to znamy pod hasłem inflacji. Znamy je z życia, kiedy buty kosztowały setki tysięcy złotych, a kawalerka w Warszawie zaledwie... kilka tysięcy - ale dolarów - czyli tak zwanych prawdziwych pieniędzy, które można było zaoszczędzić, pracując w Stanach przez pół roku „na zmywaku”. W Polsce przeciętny człowiek na warszawskie M-1 dostępne na wolnym rynku nie zarobiłby przez całe życie, mimo że praktycznie wszyscy byliśmy wtedy „milionerami”.
Aby tak się nie stało po raz wtóry, politykę pieniężną wyłącza się z kompetencji rządu i przekazuje niezależnemu Bankowi Narodowemu. Narodowy Bank Polski i Rada Polityki Pieniężnej właśnie dlatego są solą w oku wszelkiego rodzaju demagogów, spieszących do usatysfakcjonowania swojego elektoratu fałszywym bogactwem.
Eksploatowany aż do znudzenia konflikt rządu, PSL-u i Samoobrony z RPP i jej prezesem Leszkiem Balcerowiczem ma zresztą, oprócz politycznego, jeszcze jeden aspekt związany właśnie z ekonomią i państwowymi finansami. Prawdą jest, że biznes nie może funkcjonować bez kredytów i im są one niższe, tym lepiej dla biznesu. Nieprawdą jest, że wysokie stopy procentowe są jedynym powodem wysokiego oprocentowania kredytów, co okazało się wielokrotnie, kiedy stopy procentowe spadły wyraźnie, a oprocentowanie kredytów jedynie symbolicznie. Otóż rząd nie może już dodrukować pieniędzy, ale może je pożyczać. Nasi politycy robią to bardzo chętnie, będąc zresztą najlepszymi klientami banków. Bank woli pożyczyć pieniądze rządowi, niż Kowalskiemu, któremu może się nie udać i pieniędzy nie odda. Pożyczanie Kowalskiemu jest również znacznie bardziej pracochłonne, bo Kowalskiego trzeba sprawdzić, zrobić to muszą jacyś pracownicy, którym trzeba zapłacić itd. Państwo jest dużo pewniejszym płatnikiem, bo w razie czego może dokręcić śrubę Kowalskiemu i oddać pożyczone pieniądze.
O tym, że za mocno przyciśnięty Kowalski zbankrutuje i wyśle na zasiłek swoich pracowników, politycy nazbyt często zdają się zapominać. Nie zapominają za to walki z bezrobociem wyeksponować na pierwszej stronie swojego programu wyborczego.
To, że coraz więcej Kowalskich plajtuje i to, że banki w sposób łatwy i bez ryzyka zarabiają, pożyczając rządowi, skutkuje zaniżeniem ich konkurencyjności, brakiem walki o indywidualnego klienta i w efekcie wysokim oprocentowaniem kredytów. W języku ekonomii można to streścić mniej więcej tak - wysoki dług publiczny hamuje rozwój gospodarki.
W języku ludu pracującego miast i wsi natomiast powinno to brzmieć tak - za nieudolność, szeroki gest i bajeczki naszych polityków o społecznej sprawiedliwości płacimy my.
Każdy człowiek kierujący się zdrowym rozsądkiem dojdzie do wniosku, że skoro nasze państwo musi pożyczać pieniądze, to pewnie ma ich za mało. Byłaby to prawda, gdyby nasi politycy chcieli się kierować wyłącznie zdrowym rozsądkiem, ale nader często ten ustępuje miejsca sukcesowi wyborczemu. Wiele obietnic składanych na wyrost przekracza nasze możliwości finansowe, co gorsza, blokuje ich wzrost. W dalszym ciągu nie jesteśmy państwem bogatym, ale najwyraźniej za takie chcemy uchodzić, a już na pewno nasi urzędnicy, którzy najwyraźniej pieniędzy mają za dużo. Nasze państwo zapomniało najzwyczajniej o cnocie oszczędności, ale stara prawda mówi przecież: łatwo przyszło, łatwo poszło. Cudze pieniądze zawsze wydaje się lekką ręką, a sukces zachodniej gospodarki wolnorynkowej polegał na tym, że znacznie więcej pieniędzy zostawiały one w rękach obywateli. Ta stara prawda potwierdza się nawet w krajach bogatych, takich jak Niemcy. Za naszą zachodnią granicą socjaldemokratyczny rząd doszedł właśnie do wniosku, że mimo coraz wyższych podatków ma coraz większe kłopoty finansowe. Wbrew pozorom nie jest to paradoks, a wynikająca z ludzkiej natury, potwierdzona wielokrotnym doświadczeniem prawidłowość. Socjalistyczna pułapka dbających o wszystkich polityków z sercem na dłoni nie jest jedynie problemem Niemiec, ale znacznej części Europy, która coraz bardziej traci dystans nie tylko do gospodarki amerykańskiej, ale wielu gospodarek azjatyckich. Nikomu nie można zabronić posiadania takich czy innych poglądów, trzeba jednak zaznaczyć, jaka jest ich cena. Obecne problemy naszego kraju nie są wcale skutkiem reform, wprowadzenia wolnego rynku i szalejącego kapitalizmu, ale wręcz przeciwnie. Nasze problemy to niedostatek wolnego rynku, socjalistyczne upolitycznienie gospodarki i niewydolny marnotrawny aparat państwowy. Za stan domowego portfela przeciętnego Polaka odpowiadają w większości polskie rządy, bo to one tak naprawdę dysponują jego pieniędzmi.
Powyższe stwierdzenie ktoś mógłby nazwać demagogią. Spróbujmy je więc rozsądzić w oparciu o język nie mający kolorów, politycznych sympatii ani aspiracji - język liczb. Absolutna większość Polaków, bo aż 95 procent płaci podatek PIT według najniższej stawki - 19 procent. Po odliczeniu wszystkich ulg efektywne średnie opodatkowanie wynosi niespełna 16 procent. Zdaniem byłego ministra finansów Grzegorza Kołodki, to bardzo niska stawka. Nie on jeden, a wielu polityków zapewnia nas, że płacimy niskie podatki, w czym oczywiście zawiera się sugestia, że dlatego na wszystko brakuje. PIT to jednak dopiero początek naszej daniny. Przypomnimy, że to nasze państwo zarządza Narodowym Funduszem Zdrowia, Funduszem Pracy, Funduszem Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych i ZUS, a nasza rola w wydawaniu tych pieniędzy kończy się i zaczyna w dniu wypłaty. Po prześledzeniu odcinka wypłaty większości słabo zarabiających Polaków i odjęciu opłat na wszystkie owe fundusze przekonamy się, że z każdych stu złotych zostanie nam niecałe pięćdziesiąt, za które możemy zacząć szaleć na własny rachunek.
Nic bardziej błędnego. Płacąc za większość towarów czy usług, zapłacimy 22-procentowy podatek VAT, a to kolejne 10 złotych z okładem od niecałych już 50 złotych, które nam zostały. W zależności od tego, z ilu ulg i odpisów jesteśmy w stanie skorzystać, zostanie nam coś pomiędzy 34 a 38 złotych ze stu. A to oznacza, ze jeżeli mamy w umowie o pracę wpisane wynagrodzenie 1000 złotych brutto, to tak naprawdę zarabiamy trochę ponad 350 złotych, a państwu oddajemy sporo ponad 60 procent swoich zarobków. Trudno w to uwierzyć, ale na tym nie koniec. Jeśli mamy samochód i przypadkiem chcemy nim jeździć, to w cenie każdego litra paliwa czyha na nas jeszcze akcyza - razem z VAT-em stanowi ona, bagatela - 65 procent ceny. Bez tych opłat litr benzyny kosztowałby znacznie poniżej 1,50 groszy. Tego rodzaju pułapki czyhają również na palaczy czy konsumentów alkoholu. Wszyscy powinniśmy także płacić abonament RTV na publiczne przecież radio i telewizję.
Pewne wyliczenia dla przejrzystości są tu uśrednione, na niektóre towary VAT jest niższy (z chwilą wejścia do UE będzie jednolity), akcyzy i opłaty celne różne. Nie ulega jednak wątpliwości, że tak naprawdę to państwo decyduje, jak wydać przeszło 2/3 wypłaty skromnie żyjącego Polaka.
Jeżeli nadal na wszystko brakuje, to pojawia się pytanie - czy może powinniśmy w ogóle zrezygnować z wypłat, a państwo, dysponując całą pulą pieniędzy, wreszcie zdoła nas uszczęśliwić?
Przed naszym rządem kolejne wyzwania i kolejne wydatki. Zawsze w takim przypadku rodzi się pokusa ich podniesienia. Często robi się jakby nie wprost, lub wmawiając większości, że ucierpi na tym jedynie bogata większość. Dla jednego ministra bogata większość to kierowcy, dla innego to przedsiębiorcy, dla jeszcze innego to rolnicy. Pętla finansów naszego kraju zaciska się coraz bardziej i konieczność cięcia nie ominęła lewicowego rządu Leszka Millera. Ciąć trzeba, ale na ironię zakrawa fakt, że robią to socjaliści, którzy przecież z natury głoszą ideę zabierania bogatym i dawania biednym. Problem w tym, że bogatych w kraju zbyt wielu nie ma, a poza tym nikt inny, tylko właśnie oni tworzą i rozwijają przedsiębiorstwa przynoszące zyski, w odróżnieniu od państwowych, które zbilansowane przynoszą straty. Prywaciarzom za bardzo już przyłożyć się nie da, bo jak nie wytrzymają i zaczną plajtować, to nie będzie skąd wziąć na zasiłki i tak oto szczytna socjalistyczna ideologia legła w gruzach. Oby, bo jak to się skończy, jeszcze nie wiadomo. Zaczęło się od tego, że Leszek Miller rozpoczął dyskusję o podatku liniowym. Ultrasocjaliści z Unii Pracy i „ludzcy” z PSL natychmiast zaprotestowali, że jest to przenoszenie kosztów przemian z bogatych na biednych i jawna niesprawiedliwość, bo biedny i bogaty płaci taki sam podatek. Taki sam nie znaczy tyle samo, bo jak ktoś zapłaci np. 20 procent podatku liniowego z tysiąca, to zapłaci 200 złotych, ale z 10 tysięcy zapłaci już 2 tysiące złotych.
Poza tym o przenoszeniu obciążeń nie może być mowy, bo jesteśmy państwem na tyle biednym, że koszty i tak ponosimy wszyscy. 95 procent Polaków należących do pierwszego progu podatkowego wnosi do budżetu przeszło 2/3 dochodów z podatku PIT. W drugim progu mieści się zaledwie 4 procent naszego społeczeństwa, w trzecim jeden procent. Gdyby klasa średnia liczyła 15-20 procent ogółu społeczeństwa, to być może byłaby w stanie wziąć na siebie ciężar przemian, ale takiej klasy nie ma, bo polskie rządy mówiąc językiem przedsiębiorców pilnowały, żeby nikt się nie dorobił.
Podatek liniowy nie jest jedynym rozwiązaniem, ale jest podatkiem skutecznym, czytelnym i przede wszystkim motywującym do pracy. Zrozumiało to już wielu naszych sąsiadów - kraje bałtyckie, Ukraina, Słowacja i Rosja. Rosyjski system podatkowy uchodził za najmniej efektywny, a po wprowadzeniu 13-procentowego podatku liniowego zwiększył wpływy do budżetu już w pierwszym roku. W 1999 roku ściągalność podatku szacowano w Rosji na 60 procent, obecnie na 95-96 procent. Jest to niewątpliwie prosty sposób na szarą strefę, która w Polsce rośnie w siłę. Wyposażony w coraz większe uprawnienia aparat skarbowy jakoś nie potrafi się do niej dobrać, za to nęka do skutku firmy działające jak najbardziej legalnie. Na dodatek, niemal wszystkie podatki poza PIT-em mają w Polsce charakter liniowy, bo przecież wszyscy płacimy chociażby taki sam VAT.
Obniżanie podatków zmusi państwową administrację do oszczędności, zredukuje jej marnotrawstwo. Przejrzystość zapewni zmniejszenie udziału polityki w gospodarce, czego potrzeba nam niemal tak jak rybie wody. Więcej pieniędzy zostanie w naszych rękach i wydamy je zapewnie rozsądniej niż nasze ambitne rządy. Poza tym państwo bogaci się jedynie wtedy, gdy bogacą się jego obywatele. W innym wypadku nadal będziemy narażeni na pazerność fiskusa i polityczne oszustwa. Bo jak inaczej nazwać nakładanie na paliwa akcyzy, która miała zapewnić naprawę i rozwój sieci drogowej, a tak naprawdę nie wiemy, co zapewnia, bo na pewno nie to. Za to kolejny stający w obronie biednych minister chce od nas pieniędzy na budowę autostrad, które najpierw wybudujemy, a później w nagrodę będziemy płacić za to, że po nich jeździmy. Co ciekawsze, będą one należeć właśnie do najbogatszych. Fenomenalnie pomyślane, jak na socjalistę oczywiście...
opr. mg/mg