Recenzja: Jean-Paul Sartre, Benny Lévy, Czas nadziei. Rozmowy z roku 1980, przekład i przedmowa Hanna Puszko, Wprowadzenie i Ostatnie słowo Benny Lévy, Wydawnictwo Spacja, Warszawa 1996
"I pamiętaj, synku, zdrajca to człowiek bez twarzy"
ludowe
Od kiedy lewicowa moralistyka stała się częścią polskiego folkloru politycznego i odkąd wyszła na jaw jej skuteczność - okazało się, że służy wygodnie sporej części społeczeństwa - nic nie powoduje większego zacietrzewienia tradycjonalistów niż jej bezkarność. Wywołało to szereg zjawisk komplementarnych, do których można zaliczyć m.in.: postulat wojny kulturowej wysunięty onegdaj przez redaktora naczelnego "Arcanów", postmodernistyczny katolicyzm "Frondy" czy kampanię przeciw postmodernizmowi jako takiemu prowadzoną przez pismo codzienne "Życie". Tak znaczne sukcesy lewicowej moralistyki mierzone siłą odzewu są powodem, dla którego warto przyjrzeć się tej wybitnej i doświadczonej aktorce w sztuce, w której ponosi klapę. Klapę komiczną.
Jest nią książka Czas nadziei zawierająca rozmowę pomiędzy Jean-Paul Sartrem, sławnym francuskim sofistą, a Benny Lévym, jego osobistym sekretarzem. Podobno w chwili ukazania się, w 1980 roku, podzieliła opinię intelektualną we Francji. Spierano się, czy ostatni przed śmiercią wywiad Sartrea brać za filozoficzny testament, a jeśli tak, to w jakim stopniu został on sprokurowany przez sekretarza. Niezależnie od lokalnych kontekstów rozmowę obu myślicieli można uznać za dramat sceniczny, którego główną bohaterką jest moralność, ponieważ jej istnienia próbują dowieść obie postaci sztuki: filozof buntu i mistrz autokreacji oraz jego wojowniczy uczeń. Zadanie karkołomne, gdyż wedle początkowego stwierdzenia Sartrea lewica, oswojona przez demokrację, przestała istnieć, a więc moralność rewolucyjna upadła. To założenie - artystycznie nieodzowne - sprawia, iż obie postaci stają się jej personifikacjami, na proscenium występują samotnie, w ostrym świetle kryzysu. Ponieważ jej poszukują, przez szukanie samo - uosabiają.
Rola Lévyego, jednego z przywódców lewackiej awangardy 1968 roku, jest rzeczywiście rozbudowana: wygłasza on całe tyrady, jest natrętny, gorączkuje się, przerywa, poucza i ironizuje, podsuwa frapujące go tematy Sartrowi tak, jak podsuwa się grzechotkę dziecku. Oto przykład:
Sartre: Tak, potrzebni mi byli ludzie zjednoczeni, bo w pojedynkę czy z kilkoma działającymi niezależnie od siebie jednostkami nie można wstrząsnąć społecznym organizmem i go obalić. Niezbędnym warunkiem jest zespół ludzi, którzy o to walczą.
Lévy: Bardzo dobrze. Szybko dochodzisz do tego, że zadajesz pytanie - najważniejsze w myśleniu dotyczącym rewolucji, a więc przyszłości...
Ta żarliwość, należąca do konwencji utworu, wywołuje wrażenie, jakby celem Lévyego było wykorzystanie postaci starca (chwilami wydaje się, iż niesie go na swych barkach) do ożywienia ducha nowej lewicy, a zwłaszcza do udzielenia pewnych prerogatyw metafizycznych jej pojęciu moralności. Dlaczego, mimo reżyserii całości, wprowadzenia i ostatniego słowa, cel ów nie został osiągnięty, a poniekąd nawet - co przyznać musi każdy bezstronny obserwator - ośmieszony?
Ćwierć wieku temu w krótkim eseju poświęconym Sartrowi Bronisław Łagowski nazwał go umysłem konwencjonalnym. Określenie to wskazywało nie tylko na płyciznę myśli czy ciasnotę wyobrażeń, lecz trafiało w koniunkturalny sposób zachowania się osoby z zasady nonkonformistycznej, która mistrzowsko opanowała reguły gry i podporządkowała się im, wiedząc, co wypada, a co nie wypada w danej sytuacji. Sartre zresztą sam przyznaje, że choć nie utożsamia się całkowicie z żadną nacją, jest pod wielkim urokiem Francji. Sam siebie nazwał kiedyś zdrajcą i konwencji zdrady pozostał wierny do końca. Tak skomponowana postać odgrywa swą ostatnią rolę w sztuce Lévyego. Benny Lévy zachowuje się tak, jak powinien zachowywać się lewak, Sartre zachowuje się tak, jak powinien zachowywać się Sartre, to znaczy - jak zdrajca. Podkreślam to dlatego, iż polskim autorom piszącym o lewicowych intelektualistach francuskich przeważnie uchodzi z pola widzenia estetyczny wymiar ich ról, przez co popadają w zależność, widoczną nieraz w samym języku.
Jaki powinien być rewolucjonista? Rewolucjonista powinien być szczery i autentyczny. Sartre jest szczery. "Powiedziałeś mi pewnego dnia: »Mówiłem o rozpaczy, ale to było blagierstwo, mówiłem, bo się o tym mówiło, bo taka była moda: czytało się Kierkegaarda«" - podsuwa Lévy.
A na to Sartre: "To była moda: myśleć, że moje samooceny nie wypadały najlepiej - co jednak nie mogło mnie doprowadzić do rozpaczy. Jednak trzeba było wziąć pod uwagę, że jeśli inni o tym mówią, to musi to dla nich istnieć."
Prologiem całej sztuki jest próba oczyszczenia Sartrea. Polega ona na przedstawieniu go jako bezkompromisowego i szczerego. Jednak nie prawda lub szlachetne intencje są jej celem, tylko sama dyspozycja: oto ciągle jeszcze stać mnie na bezkompromisowość, na wspaniałomyślność (wobec siebie); będąc jak diament, nadaję się do rżnięcia waszych mniemań i wykuwania waszych poglądów. Nadmierna ironia i pryncypialność Lévyego podnoszą prawdopodobieństwo owej dyspozycji. Uwiarygodnienie przez intelekt służy przygotowaniu do sądów najbardziej niewiarygodnych w sferze etycznej, gdzie wymagana jest czystość intencji, dobra wiara. Jest to część rytuału, którego sens dobrze znamy.
Lévy nakłania filozofa do samokrytyki, to on jest głosem ludu. Ile kosztuje taka samoocena i czy równa się unicestwieniu? Skądże, szczerość, która nic nie kosztuje, pozwala Sartrowi stać się wiarygodnym po to, by móc swobodnie rozprawiać o moralności. Tak ma się rzecz z poparciem stalinizmu. W swej książce o marksizmie François Furet przypomina jego zachowanie w okresie powstania na Węgrzech. Wówczas to Sartre dowodził, że Chruszczow w swym referacie niepotrzebnie ujawnił fakty, co spowodowało nerwowe reakcje niedojrzałych do prawdy ludów. W porządku estetycznym, w którym pojęcie prawdy jest względne, lekko przechodzi się nad faktami. Znamienne, że w rozmowie mówi się o "setkach tysięcy ofiar" głodu na Ukrainie... Towarzysz podróży (partii komunistycznej), jak go eufemistycznie określa sekretarz, tłumaczy się przecież nie jako człowiek, lecz jako intelektualista, umysł niezależny, wolny, otwarty, puer senex, który chce odradzać się co dzień.
Czytelnik, który przebrnie przez gąszcz komunałów, starych sloganów i haseł bojowych składający się na tę książkę ("umiarkowani na gilotynę!", "gdy mówię: prawica, dla mnie znaczy to: łajdacy", "gdy dogorywa lewica, w tym samym momencie dogorywa człowiek", moralność=lewica, "trzeba wierzyć w postęp", "dopóki nie zaatakuje się policjanta, właściwie nie wiadomo już, kto jest bratem, a kto nim nie jest", "jedność istnieje tylko dzięki wrogowi", "staramy się, nie bacząc na nic, urzeczywistnić człowieka, stworzyć go: oto podejście moralne", "nie jesteśmy w pełni ludźmi, jesteśmy podludźmi", "wszyscy są braćmi w tym sensie, że wszyscy wyszli z łona jednej kobiety"), więc gdy czytelnik przedrze się i nie zniechęci, czeka go niespodzianka. W drugiej części rozmów stanie przed "światłem prawdy ukrytym w Sartrowskich mitach".
Światłem prawdy, według kwiecistego określenia Lévyego, jest próba metafizycznego uzasadnienia lewicowej moralności. To najciekawszy wątek książki. Związek przemoc-braterstwo pojawia się teraz u obu rozmówców w perspektywie ponadhistorycznej i eschatologicznej, co go, jak zawsze w lewackich millenaryzmach, wydatnie dynamizuje. Ludźmi uczyni nas rewolucja, dlatego terror prowadzi do humanizmu. W pełni ludzka istota pojawi się dopiero u kresu czasów, kiedy skończy się historia. "Ideę etyki, jako ostatecznego celu rewolucji, można naprawdę pojąć dzięki mesjanizmowi" - oświadcza Sartre, od tego miejsca mówiący już (a chwilami prorokujący) ustami Lévyego. W ten sposób rozstrzyga wątpliwości ucznia co do wartości przemocy. Rozmach wizji zakrywa mu jednak jej oczywisty idiotyzm: skoro rozpęd rewolucji prowadzi do nieuchronnej eskalacji przemocy (w końcu wszyscy się wystrzelają), to aby etyka mogła się ziścić, rewolucjoniści z konieczności musieliby zmartwychwstać. Jeśli zaś przemoc całkowicie odrzucić na rzecz franciszkańskiej jakiejś lewackości, rozdawać prawa zwierzętom, minerałom, księżycowi, dowozić kaleki do burdeli, itd., to i tak pozbawi się tegoż prawa wszelkich moralnych podstaw, a wówczas po co odrzucać terror? Idea zmartwychwstania jako konsekwencja nihilizmu - temat warty Rabelaisgo!
Jest to kompozycyjnie ostatni akt sztuki. Role się odwracają: postacią wiodącą staje się Benny Lévy i on, dając upust marzeniom, prowadzi Sartrea własnymi ścieżkami. "U źródeł rewolucyjnego projektu leży idea mesjanistyczna - stwierdza. - Narzuca się więc zadanie: zrozumieć tę ideę w jej czystej formie, przywrócić jej sens." "Wizja historii, którą Hegel wmontował w nasz sposób oglądania świata, eliminowała żyda [rozmówcy używają małej litery, ponieważ jest to ich kolejna abstrakcja], a tymczasem to właśnie żyd pozwoli przekroczyć pojmowanie historii, które Hegel chciał nam narzucić."
Następuje kulminacja akcji utworu: intymne wyznanie. Sekretarz, który z pochodzenia był egipskim Żydem, wyznaje, że za młodu został pozbawiony swej tożsamości przez mistrza i dobroczyńcę. Doszło do tego, gdy mając 17 lat przeczytał jego Rozważania o kwestii żydowskiej: "książka ta była dla mnie wspaniałym uzasadnieniem mego pragnienia walki z antysemityzmem. Ale jednocześnie zapewniłeś mnie tam, że jeśli ta walka będzie zwycięska, to odkryję coś, co zawsze pragnąłem odkryć: że jestem człowiekiem, a nie żydem. Książka ta usprawiedliwiała także nie wprost pewną formę wypierania się samego siebie. A tego, zauważ, bynajmniej wówczas nie chciałem."
Jest to prawdziwie dramatyczna ocena skuteczności Sartrowej dialektyki, dokonana przez jej ofiarę. Na krótko błyska tu myśl, że szkoda, którą wyrządzono, jest nieodwracalna. Dekompozycja jest jednak praktyczną podstawą inicjacji rewolucyjnej. Zmuszony do uległości szczerością wyznania, a może podochocony pychą, jaką odczuwa artysta na widok swego obrazu, Sartre spełnia marzenia Lévyego: włącza w anarchistyczną utopię segmenty wierzeń, za którymi ten tęskni. Wskazuje na judaizm, o którym nie ma wielkiego pojęcia, jako na inspirację swej mętnej ideologii. Rozmówcy, różniący się w intencjach, ale zgodni co do celu, złączeni więzami, jakie spajają twórcę i jego dzieło, wspólnie wynoszą ze skarbca tradycji żydowskiej potrzebne im okruchy: nadzieję, zmartwychwstanie, Boga. Przez krótką chwilę Lévy może się nimi nacieszyć.
Jednak dla rabusiów intelektualnych cudze świętości to martwe, abstrakcyjne pojęcia, tradycja to fotoplastykon. Czym jest mesjanizm dla Sartrea? Kulturową formą "wymyśloną samodzielnie przez żydów, ale możliwą do wykorzystania przez tych, którzy nie są żydami, i to do innych celów". "Dlaczego do innych?" - pyta z prostotą Lévy. "Ponieważ celem nie-żydów, do których siebie zaliczam, jest rewolucja" - odpowiada mu głos mistrza. Oczywiście "żydowska postawa musi zostać zachowana w rewolucji. Musi jej przynieść siłę moralną" - zapewnia. Możliwe, że Lévy chciałby usłyszeć z ust prawdy coś więcej poza tak jaskrawym komunałem. Nadaremno. "Świat wydaje się paskudny, zły, beznadziejny" - mówi Sartre. Na tym sztuka się kończy.
Rozumiem niesmak intelektualistów francuskich po ukazaniu się rozmów. Źle napisana sztuka! Utwór konwencjonalny, żenujący! Takie oburzenie chwyta widzów, gdy dostrzegają, że w sztuce o biedakach na scenie występuje ktoś naprawdę głodny: coraz donośniej słychać jęki jego brzucha, ten dźwięk obraża, demaskuje... Skąd się tu wziął? Obiecano mu żarcie... Sięga po atrapę!... To nadużycie, moralne nadużycie!
Przyznam, że wcale mi nie do śmiechu i nie chcę szydzić. Blask złudzeń, który oświetla twarz Lévyego jest przykry. Nadużycie jest zbyt ewidentne, naiwność zbyt głośna, żeby nie wywołać odruchów protestu. Benny Lévy złamał następujące zasady: 1. ujawnił swój głód; 2. przyznał, że jest stworzony przez drugiego i zaufał mu; 3. zbezcześcił konwencję.
Dlatego po krótkim śledztwie, w którym udowodniono mu próbę uśmiercenia zasłużonego dla Francji i dla świata moralisty, sąd orzekł: Benny Lévy alias Pierre Victor skazany na wieczystą rolę lewackiego intelektualisty, pozbawiony praw metafizycznych dożywotnio.
"Wiem, że umrę z nadzieją - brzmią ostatnie zdania Sartrea - choć trzeba dopiero znaleźć dla niej realne oparcie." Jakie oparcie? Czytelnika tej książki, a prawdziwy czytelnik zawsze czuje się gościem utworu, ogarnia stopniowo poczucie nierealności; wszystko tu jest projekcją. Jakby zamiarem autorów było dopiero wyprodukowanie jakiejś realności, na przykład konkretnego krzesła, które mogłoby im służyć za oparcie. Na razie udają, że siedzą - ćwiczenie męczące także dla widzów.
Umowność ról wynika już z podstawowych stwierdzeń: braku "ludu", uznania demokracji za najwyższą formę rządów, ideowego bezsensu przemocy, francuskiego obywatelstwa. Lewactwo pogrobowców rewolty zostało zinstytucjonalizowane w autorytecie filozofa i usynowione przez adopcję sekretarza. Dlatego Sartre co rusz przeczy samemu sobie, Lévy wciąż balansuje na granicy niedorzeczności i narasta śmieszność sytuacji - pomiędzy mieszczańską formą a rewolucyjną konwencją - a peruki bezustannie osuwają się na czoła. Wobec braku realności ostatecznymi i rzeczywistymi stają się strach i zagubienie (o przerażeniu światem mówi Sartre), poruszające od czasu do czasu fasadę abstrakcyjnych idei. A wówczas znika Francja, znika rewolucja, znika demokracja, spoza ich konturów prześwitują lodowate, bezludne przestrzenie, księżycowa pustka, w której lewitują - mistrz i uczeń, dwie ludzkie, paradoksalne postaci. Widok ten, czy też jego przeczucie, każe im na powrót ratować historię, gilotynę, kulturę przed nicością, uzasadnić je tak, aby nie były fatamorganą. Ale myślotwór będący ich kreacją nie jest już całkiem Francją, zachowuje poblask księżyca. Czy słowa, których sens jest zakryty przed Lévym: "świat wydaje się paskudny, zły, beznadziejny", nie znaczą: "świat jest opustoszały, zimny, chaotyczny"?
Czas nadziei jest projekcją Victora-Lévyego. Sekretarz filozofa, podobnie jak preambuła polskiej konstytucji, cierpi na rozdwojenie jaźni - przypadłość o interesujących walorach artystycznych i nieobliczalnych skutkach praktycznych. Walory artystyczne wynikają z prób uskutecznienia metafizyki na gruncie Sartrowej ontologii negatywnej. Zaś skutkiem praktycznym jest widoczna orbita, po której zbliżają się ku sobie ruchy lewackie i ruchy tzw. Nowej Prawicy, pozbawione społecznego poparcia, a postulujące radykalną kontestację i powszechną akulturację. Im bardziej konwencjonalna staje się europejska - francuska, niemiecka czy polska - gra polityczna, tym silniejsze prądy irracjonalizmu nurtować będą umysły marzycieli i rozjątrzać ich serca.
Jaki stąd morał? Celem przypowieści, którą wydobyliśmy z rozgwaru tej niewielkiej książki, nie było ujawnienie poglądów lub też braku poglądów społecznych modnego ongiś filozofa, ani tym bardziej krytyka jego osiągnięć. O demagogicznej stronie jego działalności także rozprawiano już dawno i krytycznie, co wskazywałoby na to, że nigdy nie miała w Polsce głębszych politycznych konsekwencji; w naszej sytuacji anarcho-lewica francuska wyglądała dość egzotycznie. Jej ówcześni sympatycy dziś są piewcami demokracji. Dlatego ewentualny zarzut ze strony liberalnych obrońców wolności sztuki, takich jak, powiedzmy, Milan Kundera, że wytoczono tu proces moralny dwom artystom wziętym za podżegaczy do rewolty, nie ma sensu. Przeciwnie, moim zamiarem była pochwała artyzmu i wydobycie na jaw konwencji. Język rozkoszy estetycznej powinien ukazać czytelnikowi w całej okazałości, niczym Taniec z szablami Chaczaturiana, formę i przeznaczenie moralistyki, dla której natura ludzka jest hipotezą. Jedynie sztuka pozwala wniknąć w życiowy sens duchowej szamotaniny i ukazać go ponad odmętami ideologii. Stąd kilka akcentów patetycznych zawartych w komentarzu, koniecznych do przedstawienia rozmów właśnie jako "komedii ludzkiej".
JAN MICHALSKI, ur. 1961, historyk sztuki i wydawca publikacji artystycznych, publikował m.in. w "Magazynie Artystycznym", "Obiegu", "Znaku".