Jaka jest przyczyna braku realnego wpływu społeczeństwa na organa władzy państwowej w Polsce?
Gdy media zalewają odbiorców bezrefleksyjnymi relacjami o bieżącym stanie polityki, nigdy dosyć przypominania o przyczynach złych zjawisk. Jedną z najważniejszych jest sposób dobierania rządzących.
Dziś w Polsce zwykły człowiek pyta: dlaczego korupcja w kręgach władzy? dlaczego niestałość i niesłowność rządów? dlaczego kłótnie w Sejmie? Przyczynę widzi w osobistej nieuczciwości polityków albo w spiskach i od udziału w życiu publicznym się odsuwa. Jest to część prawdy — lecz nie cała. Takie zjawiska, jak rozdrobnienie i nieodpowiedzialność Sejmu, brak większości rządzącej, samowola partii rządzącej, która bynajmniej nie zdobyła w wyborach znaczącej większości, nie wzięły się znikąd. Nie wziął się też znikąd system prawny, który chroni polityków przed odpowiedzialnością i uniemożliwia zmiany.
Trzeba przypominać, że trzonem tego systemu jest sposób wybierania posłów i senatorów — ordynacja wyborcza. Skoro w wyborach chodzi o wyłonienie przyszłej władzy przez ogół obywateli, o wartości ordynacji stanowią dwa sprawdziany: 1. Jakie uprawnienia daje ona wyborcy? 2. Czy z wyborów może się wyłonić dobrze funkcjonująca władza? W obu tych testach ordynacja, według której miejsca w parlamencie dzielone są proporcjonalnie do liczby uzyskanych przez różne partie głosów (jak to przewiduje polska ordynacja i niestety konstytucja), wypada fatalnie.
Przy ordynacji proporcjonalnej wolność wyboru głosującego jest na rozmaite sposoby ograniczana. Najpierw przez podział na listy, czyli typową sprzedaż wiązaną. Głosujemy na jednego — podciągamy i innych, na ogół nie wiadomo kogo. Wolność wyboru jest też bardzo pomniejszona przez niedobór informacji o kandydatach. Jeśli list jest wiele, a na nich widać po kilkunastu kandydatów, ogół obywateli może w tej sytuacji tylko wybrać na chybił trafił jakąś etykietkę partyjną. A ci, co chcieliby wybrać świadomie, nie mogą — i zostają w domu. Szczególnie dotkliwe jest to w warunkach polskich, gdzie brak dobrej prasy informacyjnej, a państwowe programy telewizyjne forsują jedną opcję — lewicową.
O składzie list decydują... o właśnie, kto? Układający listy mają na skład parlamentu wpływ większy niż ogół obywateli, i oczywiście ich kosztem. A raz wybrany poseł daleko więcej będzie się liczył z partyjną górą niż z wyborcami, bo od owej góry zależą przyszłe kadencje i inne korzyści.
Ordynacja proporcjonalna ma zdaniem jej zwolenników tę zaletę, że każda tendencja może być odpowiednio w Sejmie reprezentowana. Nie całkiem tak jest. Jest to w gruncie rzeczy tylko prawo do niewielkiej procentowo opozycji. Prawa mnogich politycznych mniejszości wzajemnie się ograniczają albo wręcz znoszą. Zaś większość nie ma żadnych praw, bo jej samej nie ma!
W dodatku nasza ordynacja wcale nie jest w pełni proporcjonalna; przecież SLD zawsze uzyskuje w wyborach większy procent miejsc niż oddanych głosów. Zasadą faktyczną jest (nie)proporcjonalność na rzecz partii większych, realizowana przez próg 5% i sposób dzielenia mandatów w okręgach. Wątpię zresztą w zgodność tego stanu rzeczy z zapisem konstytucji.
Ordynacja senacka jest teoretycznie większościowa, ale też została popsuta. Kiedyś była przewidziana druga tura, teraz nie. Można być wybranym mając tylko parę procent głosów, jeśli tylko głosy oddane na innych podzielą się jeszcze bardziej. Senator też reprezentuje raczej jedną frakcję niż wyborców.
Skutki ordynacji proporcjonalnej dla przyszłych rządów to rozdrobnienie i niestabilność. System ten bardzo utrudnia stworzenie trwałej większości w parlamencie. Gdy partii u władzy jest kilka, albo choćby dwie, rząd może zostać w każdej chwili obalony, zaś nowy sojusz parlamentarny zmieni kierunek ustawodawstwa. Sama możliwość takiego obrotu sprawy — a tym bardziej jego faktyczne zajście — destabilizuje gospodarkę i odwraca uwagę rządu od rządzenia na rzecz paktowania z parlamentem, jak też naraża go na lekceważenie zagranicy. Wszelkie reformy są częściowe i niezdecydowane.
Faktycznie nie rządzi ani parlament, ani rząd, ani też prezydent, lecz przywódcy frakcji, którzy mogą zmieniać sojusze albo szantażować rząd wycofaniem poparcia. Tak właśnie się nie raz działo! Jest to recepta na zastój, bo każda konkretna propozycja może się nie spodobać którejś z partii koalicji rządzącej. Trudno też sobie wyobrazić zgromadzenie większości dwóch trzecich głosów do poprawienia konstytucji (która służy utrzymaniu złego systemu...).
System taki zabezpiecza interesy partii politycznych kosztem państwa i obywateli. Nieduże partie myślą głównie o zwiększeniu popularności, co najłatwiej osiągnąć przez obietnice i krytykanctwo, a nie przez wzięcie na siebie ciężaru odpowiedzialności. Tę sytuację trudno zmienić. Przecież w Sejmie „proporcjonalnie” podzielonym partie są dość małe. Ordynacja proporcjonalna gwarantuje im, że jeśli zachowają swoje 5, 7, 10, 20 procent partykularnego poparcia, w tejże liczbie zostaną w Sejmie. Bardzo to utrudnia stworzenie większych, jednoznacznych i odpowiedzialnych obozów politycznych. Widać, jak wolno się one w Polsce rodzą. Także stronnictwo największe, SLD, takich cech bynajmniej nie ma.
Jeśli wyborca stwierdza, że jakkolwiek głosuje, partie, posłowie, radni zachowują się tak samo, rezygnuje z udziału w wyborach. Drugą przyczyną stałego spadku frekwencji wyborczej jest takie przedstawianie świata polityki przez media, że budzi on nieufność i niechęć. Jest to zgodne z interesami lewicy, gdyż jej wyborcy dość bezmyślnie głosują na „swoich”, natomiast liczni zdezorientowani wyborcy „S”, a potem partii prawicowych, dali się wmanewrować w pozostanie w domu. Zjawisko spadku frekwencji sprzyja też partiom skrajnym, gdyż ich klientela również ma sekciarskie podejście do wyborów, jako walki o miejsce dla swoich. Jedni i drudzy wywierają więc decydujący wpływ na politykę, dysponując poparciem dość niewielkim.
Odpowiedzialność za taką właśnie ordynację i jej skutki dla Polski ponoszą komuniści i ich sojusznicy. Jest oczywiste, że w latach 1989 i następnych przy głosowaniu większościowym ich szanse na wejście do przyszłego parlamentu byłyby wyraźnie mniejsze. Nasi byli okupanci wymusili na odchodnym ordynację dla siebie korzystną — i tak już zostało.
Część obozu solidarnościowego poparła niestety ordynację typu proporcjonalnego. Da się może zrozumieć poparcie tej ordynacji wobec braku innych możliwości. Wydaje się jednak, że wchodziła tu w grę sympatia do systemu partiokracji, w którym niby tak łatwo zachować swoje wpływy. W systemie większościowym trzeba ryzykować, a wygrawszy wziąć pełną odpowiedzialność za rządy... Podejrzewam też ignorancję co do złych skutków proporcjonalności znanych choćby z Polski lat dwudziestych, Włoch, przedwojennej Francji. W szkole tego nie uczyli, a nie każdy, jak to się trafiło piszącemu te słowa, miał za dziadka posła przedwojennego, uważającego system proporcjonalny za fatalny.
Ostatecznie, zasadę proporcjonalności wyborów wpisano do konstytucji. Doraźny interes partyjny postkomunistów, PSL i UW wygrał. Potem przez ordynację proporcjonalną upolityczniono też samorządy, czyniąc je żerowiskiem dla działaczy partyjnych niższego szczebla, czy to lewicowych, czy ludowych, związkowych albo jeszcze innych.
Jak mógłby wyglądać dobry system wyborów dla Polski? Okręgi jednomandatowe sprawdziły się w krajach demokratycznych najlepiej, choćby w USA, Anglii, Francji. Z tych systemów „większościowych” do warunków Polski z jej aktualnym rozdrobnieniem politycznym najlepszy wydaje się system podobny do francuskiego — większościowy z dwoma turami głosowania. W pierwszej turze startować może wielu. W drugiej turze, w której by zostali tylko dwaj najlepsi kandydaci na jedno miejsce, zwycięzca musiałby uzyskać przynajmniej połowę głosów.
Taki jest ostatnio tryb wybierania wójtów, burmistrzów i prezydentów miast: skłonił on partie i wyborców do konkretnych decyzji i wyłonił ludzi cieszących się rzeczywistym poparciem; przeszkodą mogą być dla nich jedynie wybrane „proporcjonalnie” rady... W powyższym systemie partii może być więcej, ale muszą one zawierać stałe sojusze i rządy są trwałe.
Można stworzyć system pośredni, podobny do senackiego. Okręgi liczyłyby po 3, góra 4 mandaty, przy czym głosując można by łączyć kandydatów z różnych list. Wymagane byłoby 50% głosów, oczywiście z drugą turą, w której pozostali by tylko dwaj kandydaci na miejsce. Z jednej strony zapewni to pełną wolność wyboru (można wybrać i osoby i zespół zaproponowany przez jakąś partię), a więc i świadomość wpływu wyborców na życie publiczne; nie zniknie też pluralizm. Z drugiej strony każdy kandydat musi czy to w pierwszej czy w drugiej turze uzyskać prawdziwą większość, poparcie ponad połowy wyborców.
Należy też oczywiście poprawić ordynację senacką, przywracając drugą turę i wymóg uzyskania w niej połowy głosów. Wybory do obu izb zyskałyby tez na klarowności, jeśli by zmniejszyć liczbę miejsc w parlamencie. Przed wojną było 200 posłów — tyle wystarczy i dziś. Senat mógłby liczyć po 2-3 senatorów z województwa.
Skłoni to wreszcie obecne partie do sojuszów i łączenia się, a na dłuższą metę może doprowadzić do stabilnego systemu dwupartyjnego czy trójpartyjnego. Partie nie będą mogły forsować rozmaitych miernot nie do przyjęcia przez wyborców. Jednocześnie wybitny kandydat nie musi przymilać się do partyjnej góry o poparcie.
Wynika stąd, że sprawdzianem dla kompetencji i uczciwości Sejmu jest nie tylko ogólnie zdolność do stanowienia praw oraz wyłonienia trwałego rządu, ale i stanowisko wobec ordynacji, czyli zreformowanie siebie samego. Czy Sejm potrafi zmienić ordynację z proporcjonalnej na większościową przedkładając interes Polski nad partyjny? Jak dotąd, partie przeważnie wolą system proporcjonalny, a żądania zmiany płynie spoza systemu władzy, jak w apelu złożonym niedawno prezydentowi przez redaktora naczelnego „Rzeczypospolitej”.
Źródło: Rzeczpospolita z 2 VII 2003, wykorzystane za zgodą Autora
opr. mg/mg