Prezydent RP wskrzesza PRL-owskie upiory - po co? Co za szczytne idee przyświecają temu pomysłowi?
Zaledwie rok temu świętowaliśmy dwudziestolecie wolnej Polski, a teraz prezydent RP serwuje nam wskrzeszanie PRL-owskich upiorów. Zaproszenie Wojciecha Jaruzelskiego na obrady Rady Bezpieczeństwa Narodowego to policzek nie tylko dla uczestników niepodległościowego podziemia, lecz również dla zwykłych Polaków, zmuszonych żyć pod dyktaturą towarzysza generała. To również obraza ofiar jego działalności, że przypomnę tylko najbardziej obciążającą jego sumienie(?) masakrę robotników Wybrzeża.
Przyznam, że dotychczas trudno było mi zaakceptować decyzję Jarosława Kaczyńskiego bojkotowania spotkań RBN. Uważałem, że osobiste, choć mające uzasadnienie, urazy nie powinny prowadzić do osłabiania ważnej instytucji państwa. Niestety, swym działaniem prezydent Komorowski deprecjonuje rolę Rady Bezpieczeństwa Narodowego jako organu doradczego i zmienia ją w klub dyskusyjny mniej lub bardziej zasłużonych polityków i politycznych emerytów. Bronisław Komorowski dokonuje też dalszej deprecjacji urzędu prezydenta wolnej Rzeczypospolitej, szukając rady u komunistycznego dyktatora.
Jeśli Rada miałaby coś sensownego prezydentowi doradzić, musiałaby gromadzić reprezentantów (najlepiej liderów) znaczących ugrupowań politycznych, a przede wszystkim ekspertów w dziedzinie szeroko pojętego bezpieczeństwa. Zapraszanie ludzi od lat nieistniejących w polityce mija się z celem.
Trudno poważnie traktować wyjaśnienia prezydenta. Są one zbyt infantylne, jak zresztą wiele jego wcześniejszych wypowiedzi. Bronisław Komorowski uzasadniał swą decyzję tym, że Wojciech Jaruzelski doskonale zna Rosję, a jako pierwszemu prezydentowi III RP — zaproszenie należało mu się „z klucza”. Prezydent ewidentnie nie zauważył, że Rosją, jaką znał Jaruzelski, był Związek Sowiecki, nieistniejący od blisko dwudziestu lat. Poza tym, cała jego znajomość tematu to umiejętność wkradania się w łaski towarzysza Breżniewa i innych członków Politbiura.
Wojskowa wiedza towarzysza generała jest również funta kłaków warta. Ludowe Wojsko Polskie przygotowywane było nie do obrony przed Rosją, a do napaści na naszych obecnych sojuszników: Niemców i Duńczyków. Zrsztą cała myśl wojskowa LWP ograniczała się do sumiennego i sprawnego wykonywania sowieckich rozkazów. Nie zapominajmy też, że Wojciech Jaruzelski stracił kontakt z wojskiem 20 lat temu, a i w latach osiemdziesiątych, pełniąc funkcje namiestnicze, nie miał możliwości zbyt dogłębnie wnikać w sprawy armii. Dwadzieścia, a tym bardziej trzydzieści lat w wojskowości to cała epoka. Wystarczy przypomnieć, jak wyglądała wojna w roku 1919, a jak w 1939.
Historykowi Bronisławowi Komorowskiemu przypomnieć również należy, że towarzysz Jaruzelski wybrany został prezydentem PRL. Wybrany nie przez naród, a Zgromadzenie Narodowe, głosami komunistycznej większości i części posłów OKP, realizujących okrągłostołowe ustalenia; niewielką większością głosów. Prezydentem RP został na krótko i dlatego, że w międzyczasie państwo polskie zmieniło nazwę. Kilka miesięcy później zmuszony został do rezygnacji z urzędu.
Fałszywie brzmiało tłumaczenie doradcy prezydenta — prof. Nałęcza. Przytoczył on przykład Józefa Piłsudskiego, który jako naczelnik państwa w służbie Polski wykorzystywał ludzi różnych poglądów, nawet swych osobistych wrogów. Profesor Nałęcz jest historykiem, jednak znany jest bardziej ze swej wieloletniej działalności politycznej. I pewnie z powodu tej działalności o historii co nieco zapomniał. Litościwie nie będę pastwił się nad różnicami w osobowościach i dokonaniach Piłsudskiego i Komorowskiego. Zrozumieć również mogę chęć każdego polityka porównywania się z Marszałkiem. Manipulacyjny charakter wypowiedzi prof. Nałęcza polega na czym innym. Otóż rzeczywiście Józef Piłsudski potrafił, gdy wymagał tego interes Rzeczypospolitej, współpracować ze wszystkimi, w tym ze swym największym antagonistą — Romanem Dmowskim. Obaj ci wielcy politycy potrafili dobro ojczyzny postawić ponad różnicami światopoglądowymi i osobistymi animozjami. Dlatego byli wielcy. Naszym obecnym przywódcom to nie grozi.
Nigdy jednak ani Dmowski, ani Piłsudski nie dopuszczali możliwości jakiejkolwiek współpracy z komunistami. Z komunistami państwo polskie walczyło, a partia komunistyczna była tępiona i oczywiście nielegalna. Nie z powodu polskiej nietolerancji, lecz dlatego, że była — wtedy i później — sowiecką agenturą, interesującą się bezpieczeństwem Polski o tyle, o ile mogła je osłabić w interesie Związku Sowieckiego. Takim właśnie komunistą był towarzysz Jaruzelski.
Bez względu na rzeczywiste motywy, jakie kierowały prezydentem, zaproszenie do Rady Bezpieczeństwa Narodowego wiernego sługi sowieckiego okupanta, człowieka mającego na rękach krew polskich robotników, jest profanacją instytucji Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Swą decyzją Bronisław Komorowski, być może nieświadomie, potwierdził stwierdzenie Jarosława Kaczyńskiego o tym, kto stał tam, gdzie stoczniowcy a kto tam, gdzie ZOMO.
Ukazał się w internecie list otwarty prezesa Związku Konfederatów Polski Niepodległej 1979-89 Krzysztofa Bzdyla do prezydenta RP. Krzysztof Bzdyl wzywa w nim Bronisława Komorowskiego do wypełnienia publicznej obietnicy złożonej 9 lat temu. Komorowski był wtedy ministrem obrony narodowej. Doprowadził do dymisji swego zastępcy — Romualda Szeremietiewa i spektakularnego aresztowania jego współpracownika. Obaj zostali oskarżeni o szereg przestępstw z korupcją włącznie. Występujący wtedy na konferencji prasowej minister Komorowski obiecał wycofanie się z życia publicznego, jeśli Romuald Szeremietiew okaże się niewinnym. Powiedział, że jako człowiek honoru, nie mógłby inaczej się zachować. Po dziewięciu latach procesów Romuald Szeremietiew został prawomocnie uniewinniony ze wszystkich zarzutów. Krzysztof Bzdyl wzywa więc prezydenta Komorowskiego do dotrzymania danego słowa i rezygnacji z urzędu.
List ten można skomentować na dwa sposoby: Można pokpiwać z archaicznego myślenia Krzysztofa Bzdyla, który nie zauważył, że pojęcie „człowiek honoru” nie znaczy dziś tego samego, co przed wojną. Dzisiaj „człowiek honoru” może oszukiwać, kraść, strzelać w tył głowy, byle był skuteczny. To właśnie skuteczność, a nie trzymanie się zasad, stało się kryterium zaliczania do „ludzi honoru”.
A można też strawestować znane powiedzenie Bronisława Komorowskiego i stwierdzić: „Jaki prezydent, taki honor”.
opr. mg/mg