Siła nostalgii

Względny dobrobyt socjalny PRL w latach 70. okupiony został późniejszym kryzysem gospodarczym, cenzurą, stanem wojennym i coraz silniejszą władzą służb specjalnych. Próby tworzenia "Rady Przeciw Mowie Nienawiści" pokazują, że historia nic nas nie nauczyła

Z upływem lat rośnie nostalgia za starymi, dobrymi czasami Peerelu. Telewizje nadają kultowe peerelowskie seriale, powstało nawet Muzeum Hansa Klosa. Rośnie tęsknota za oddalającym się krajem naszej młodości i idealizacja jego lepszych stron: pełnego zatrudnienia, wczasów zakładowych dla wszystkich i świątecznej szynki. Szynki było tylko 400 gramów tylko na Boże Narodzenie i Wielkanoc, ale za to jak smakowała.... A najpiękniejsze w Peerelu było to, że mieliśmy wtedy 20 lat.

20 lat miał wtedy również Michał Boni i stąd pewnie jego sentyment do pewnej peerelowskiej instytucji pod nazwą Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, czyli cenzury. Tak tylko można odczytać przedstawiony przez niego projekt powołania „Rady Przeciwko Ksenofobii i Nietoleracji”, popularnie nazywanej „Radą Przeciw Mowie Nienawiści”, której ma przewodniczyć jako minister administracji i cyfryzacji.

Czemu akurat ten minister ma szefować nowej radzie a nie na przykład minister sprawiedliwości, edukacji, kultury lub rzecznik praw obywatelskich? Pewnie dlatego, że Michał Boni, będący jokerem w talii Donalda Tuska, musi się w końcu czymś wykazać. Przy braku jakichkolwiek sukcesów w administracji i cyfryzacji, woli podziałać w dziedzinie, w której łatwo błysnąć a porażkę trudno wykazać.

Sukces osiągnąć łatwo, bo obracamy się w materii dalece nieokreślonej i określeniem „mowa nienawiści” łatwo szafować a tym samym wykrywać jej użytkowników. Termin „mowa nienawiści” jest pojęciem ideologicznym i służy piewcom politycznej poprawności do piętnowania swoich przeciwników. Tak się jakoś składa, że oskarża się o nią tylko jedną stronę politycznego sporu. Użycie słowa „pedał” jest bez wątpienia traktowane jako „mowa nienawiści”, a „katol”? — No, bez przesady, to dopuszczalna forma ekspresji.

Minister Boni chce wprowadzić normę na wypowiedzi publiczne i na forach internetowych. Toż to taki ogrom pracy, że nowa rada tego nie udźwignie! Trzeba będzie powołać specjalny urząd w randze ministerstwa, podobny do tego, jakim premier kupił ministra Arłukowicza. Mógł być urząd do spraw wykluczonych, może być do spraw znienawidzonych. Efekt będzie taki sam — zmarnowane pieniądze podatników.

A tworzenie tych norm — ileż pola do popisu dla teoretyków prawa i poprawnościowych ekspertów. Jak uzasadnić, że można karać za przypominanie, co w Biblii pisze o homoseksualiźmie, jak zdarzyło się w Szwecji, natomiast oskarżanie Kościoła Katolickiego o wszelkie niegodziwości jest uprawnioną krytyką? Z pewnością publiczne zapytanie czołowego polityka partii nazwanej imieniem swego wodza, czy w adwent księża przestaną gwałcić dzieci, nie spotka się z krytyką rady. Cała postępowa ludzkość dobrze bowiem wie, co potrafią „czarni” wyprawiać. Jeśli jednak ktoś dociekliwy zauważy, że większość ujawnionych przypadków molestowania przez księży dotyczyła chłopców, co wskazywałoby na to, że dopuszczający się tego procederu są homoseksualistami i wyciągnie stąd wniosek, że to homoseksualiści gwałcą dzieci — O! To już czysta mowa nienawiści.

A jak rozstrzygnąć problem, czy mową nienawiści jest kibolski transparent „Donald ma Tolę”, czy dopiero „Donald matole”. I czy ten pierwszy jest mową nienawiści tylko w formie mówionej (skandowanej), czy już w formie pisanej? Toż to temat dla wielu ekspertyz i wypasionych konferencji, organizowanych, a jakże, za państwowe pieniądze.

O tych „Donaldzie” i „Toli” napisałem, bo minister Boni w wywiadzie dla radia TOK FM stwierdził, że chce ukrócić krytykę władz: „Chodzi o to, żeby po prostu troszkę inną normę wprowadzić w tym, co się dzieje na forach internetowych, ale też w kościołach w czasie niedzielnych kazań. Padają tam słowa poza normą deprecjonujące polski rząd.” Minister poszedł po bandzie. Nawet komuniści, nieukrywający swego wrogiego stosunku do Kościoła Katolickiego, nie usiłowali oficjalnie określić norm kazań.

Wypełniając katolickie minimum, regularnie uczęszczam na niedzielne Msze, w różnych kościołach. Ostatni raz słyszałem tam o polityce, gdy odczytywano wspólną deklarację prymasa i patriarchy moskiewskiego. Poza tym nic. Akurat nie uważam tego za pozytywne, bo księża powinni mówić wiernym co jest dobrem a co złem również w życiu publicznym. Minister Boni jest chyba znacznie pobożniejszy ode mnie i ma, w związku z tym, większy przegląd głoszonych kazań, skoro widzi taki problem.

Tu pojawia się inna kwestia. Skąd projektowana rada ma czerpać informacje o tym, nad czym ma radzić, czyli o przypadkach „mowy nienawiści”? Na przykład w kazaniach, które tak bardzo bolą Michała Boniego. Czy wprowadzony zostanie obowiązek przekazywania przez proboszczów tekstów kazań do wiadomości lub akceptacji rady? Wątpię, by proboszczowie respektowali taki nakaz. Pozostaje więc stara, sprawdzona metoda raportowania przez wysyłanych do kościołów funkcjonariuszy rady, która będzie musiała przekształcić się w centralny urząd. Sprawa nie powinna być skomplikowana organizacyjnie, bo wielu doświadczonych towarzyszy jest jeszcze w niezłej formie i chętnie popracuje dla sprawy. Minister Boni też ma w tej dziedzinie pewne doświadczenia. A dzięki postępowi techniki, niezbędne narzędzia pracy nie będą już ciążyć, uwierać i wystawać spod marynarek.

Trudno mieć jakiekolwiek wątpliwości, że władza użyje oskarżeń o „mowę nienawiści” przede wszystkim w walce z opozycją polityczną. Gdyby rządzącym naprawdę chodziło o obniżenie poziomu nienawiści, czyli lepsze normy dyskusji politycznej, niepotrzebna byłaby kolejna kosztowna instytucja. Wystarczyłaby reprymenda wobec zionącego miłością posła Niesiołowskiego czy wulgarnego happeningowca Palikota w czasie, gdy był wiceprzewodniczącym Platformy. Wystarczyłby brak zachwytu nad „spontaniczną” akcją atakowania krzyża i zabawy z krzyżem z puszek po piwie. O innych podobnych wydarzeniach nie wspomnę.

Gdy chce się ukarać krytykę i działalność opozycji, powód zawsze się znajdzie. Zauważmy, że w Peerelu nie karano za krytykę władz. Władza życzliwie patrzyła na krytykę, o ile była ona „konstruktywna”. Krytyków „niekonstruktywnych” oskarżano natomiast o „szerzenie reakcyjnej/imperialistycznej/kontrrewolucyjnej propagandy”, „godzenie w sojusze” czy „rozpowszechnianie nieprawdziwych informacji, mogących wywołać niepokoje społeczne”. Oskarżano również o nienawiść. To niejaki Jan Rem (pseudomin artystyczny Jerzego Urbana — guru współczesnych antyklerykałów) określił Msze za Ojczyznę, odprawiane przez księdza Popiełuszkę, „seansami nienawiści”. W konsekwencji siewcą nienawiści zajęli się zwolennicy miłości.

Wolność słowa jest podstawą każdej demokracji. Jest ona niepodzielna, to znaczy albo jest, albo jej nie ma. Tworzenie ograniczeń, norm, zakazów oznacza faktyczną likwidację tej wolności. Politycy partii liberalnej powinni o tym wiedzieć. Tymczasem brną dalej, kierując się nie tyle nostalgią za Peerelem, co brutalnym dążeniem do wyeliminowania inaczej myślących i krytycznych wobec działań rządu.

Jeśli dodamy do tego propozycje karania za „mowę nienawiści” i rekordową w Europie ilość założonych podsłuchów, sytuacja nie wygląda ciekawie. Słuchając pięknych haseł o miłości, wolności i tolerancji, obudzimy się w rzeczywistości opisanej w „Nowym wspaniałym świecie” i „Roku 1984”, z Ministerstwem Prawdy, Ministerstwem Miłości i Policją Myśli. Do Peerelu jeszcze zatęsknimy.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama