Radarowa ofensywa ministra Nowaka z PO to przykład małpiego powielania rozwiązań, bez refleksji nad przyczynami i realiami
Katastrofa demograficzna, ruina budżetu, krach strefy euro, rabunek w biały dzień lokat bankowych na Cyprze, zamieszanie z gazociągami i awantury czerwonych Koreańczyków — tyle jest bardzo ważnych tematów, a ja dziś o radarach. I nie dlatego, że pomimo wcześniejszych obietnic ministra Nowaka „zarobione” przez radary pieniądze nie zostaną wydane w całości na drogi, lecz ich połowa sfinansuje postawienie nowych radarów. W końcu, jeśli ktoś wierzy w rządowe zapewnienia, sam sobie winien. I nie dlatego, że działania rządu Donalda Tuska są podręcznikowym przykładem zasady, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Dość dobrze pamiętamy obecnego premiera szydzącego z Jarosława Kaczyńskiego, człowieka bez prawa jazdy, któremu wydawało się, że postawienie radarów zwiększy bezpieczeństwo na drogach.
Radarowa ofensywa ministra Nowaka jest spektakularnym przykładem sposobu myślenia rządzących, których decyzje sprowadzają się do małpiego powielania rozwiązań stosowanych w krajach zachodnich. Małpiego, czyli zredukowanego do powielania zewnętrznej formy, bez zastanawiania się nad sensem, doświadczeniami płynącymi ze stosowania tych rozwiązań ani wnioskami, jakie kraje te wyciągnęły. Z dziwnym uporem powielane są rozwiązania gorsze lub całkiem złe, a straszliwie opornie idzie wprowadzanie rozwiązań dobrych i sprawdzonych, choć może mniej widocznych. Nie tylko w kwestii organizacji ruchu drogowego.
Walka z piractwem drogowym to naprawdę poważna sprawa. Co roku, w wyniku wypadków drogowych, znika w Polsce małe miasteczko — około 4 tysiące ofiar śmiertelnych. Naprawdę warto poważnie przeanalizować, w jaki sposób udało się w innych krajach ograniczyć tę przerażającą ilość ofiar.
Otóż w krajach poważnie podchodzących do bezpieczeństwa na drogach dawno już zauważono, że zwiększanie ilości radarów nie zmniejsza znacząco ilości wypadków. Instaluje się je przeważnie w miejscach szczególnie niebezpiecznych, na przykład w pobliżu szkół lub tam, gdzie droga przelotowa wpada w obszar zabudowany. Zresztą w tych miejscach coraz częściej instaluje się sygnalizatory informujące kierowcę o przekroczeniu dozwolonej prędkości, a nie automaty robiące kosztowne zdjęcia. Jadącego poprawnie wita zielona, uśmiechnięta buzia lub napis „Dziękuję” z podaniem jego prędkości. Gdy pojazd jedzie szybciej niż dozwolono, miga na czerwono zatroskana buzia i zmierzona prędkość. Kierowca na widok migającego czerwonego sygnału instynktownie zwalnia — i o to właśnie chodzi. Tam głównym celem instalujących radary jest bezpieczeństwo na drodze, a nie wpływy do budżetu.
Pozorujący troskę o bezpieczeństwo ruchu drogowego usiłują nam wmówić, że głównym winowajcą jest nadmierna prędkość, nie analizując innych czynników, jak chociażby stan dróg. W Niemczech, kraju mniej więcej dwukrotnie ludniejszym od Polski, ze znacznie większym natężeniem ruchu samochodowego ale też z nieporównywalnie większą siecią autostrad i dróg samochodowych, ilość ofiar śmiertelnych jest mniejsza. A właśnie w Niemczech można, jadąc na autostradzie, dajmy na to 180 km/h, zostać wyprzedzonym przez znacznie szybciej i — co ciekawsze — przepisowo jadący samochód, gdyż tam na autostradach nie ma limitu prędkości, za wyjątkiem odpowiednio oznakowanych odcinków.
Są również Polskie doświadczenia. Po roku od oddania do użytku odcinka A1 między Gdańskiem a Grudziądzem gruchnęła w mediach wiadomość, że przez ten cały rok nie zanotowano tam ani jednego wypadku śmiertelnego. Z dużym zdumieniem nasze media (i decydenci!) odkryli zananą w cywilizowanym świecie prawdę, że autostrady są bezpieczniejsze od zwykłych szos. Budowa autostrad jest jednak zadaniem przekraczającym możliwości obecnego rządu. Łatwiej postawić radary.
Rządzi nami partia proeuropejska, chlubiąca się obytymi w świecie politykami. Swego czasu Donald Tusk, w czasie debaty z Jarosławem Kaczyńskim, szczycił się tym, że — w przeciwieństwie do Kaczyńskiego — jeździ po kraju jako kierowca i widzi, co się dzieje. Pewnie on i jego ministrowie jeżdżą też po innych krajach i widzą. Ale czy rozumieją to, co widzą, i czy myślą nad implantowaniem dobrych i sprawdzonych rozwiązań na rodzimy grunt — śmiem wątpić.
Tylko bezmyślnością i lenistwem tłumaczyć można brak wprowadzenia rozwiązań stosowanych w innych krajach, które, choć niezbyt kosztowne, znacznie zwiększyły bezpieczeństwo na drogach. Jest ich cała gama i nie ma tu miejsca na ich prezentowanie. Ograniczę się do dwóch tylko przykładów.
Pierwszy to obowiązek zapinania pasów w autobusach międzymiastowych. Pomyślmy o głośnych w ostatnich latach wypadkach autobusowych i zastanówmy się, o ile mniej ludzi zginęłoby w nich, gdyby mieli zapięte pasy. Zbyt kosztowne i trudne do wprowadzenia? Bzdura. Pamiętam czasy, gdy samochody osobowe nie miały pasów bezpieczeństwa. Udało się wprowadzić obowiązek ich instalowania i zapinania, choć na początku były to pasy sztywne, znacznie ograniczające swobodę ruchu. Dziś mamy pasy bezwładnościowe i dwupunktowy pas bezwładnościowy nie stanowi żadnego dyskomfortu dla pasażera a zwiększa jego bezpieczeństwo w sposób bardzo istotny.
Istotniejszym problemem do rozwiązania jest, bazująca na kilkudziesięcioletniej tradycji, fikcja pierwszeństwa z prawej strony. Teoretycznie istnieje taka, zapisana w kodeksie drogowym, zasada. W praktyce stosowane jest domniemanie pierwszeństwa szerszej drogi. Fikcja ta to efekt niekonsekwentnego oznakowania polskich dróg. Jadący drogą podporządkowaną zwykle widzi żółty trójkąt — i to jest OK. Natomiast jadący drogą z pierwszeństwem pozbawiony jest zazwyczaj o nim informacji. Żółto-biały kwadrat jest jednym z najrzadziej stosowanych znaków. W efekcie jadący szerszą drogą domniemywa swoje pierwszeństwo i nie zważa na przecznice. Z kolei dojeżdżający do szerszej drogi z przecznic wiedzą o tym domniemaniu i zatrzymują się przed skrzyżowaniem, nawet jeśli nie widzą żółtego trójkąta.
W krajach o wyższej kulturze organizacji ruchu drogowego znak informujący o pierwszeństwie stawiany jest przed każdym skrzyżowaniem na głównych drogach. Dodam, że tak oznaczone są jedynie najważniejsze arterie. Na pozostałych, choćby nie wiem jak szerokich, obowiązuje żelazna reguła pierwszeństwa prawej strony. W efekcie kierowcy hamują przed każdą, nawet najwęższą przecznicą, by przepuścić wyjeżdżający z niej pojazd. Konieczność częstego zwalniania powoduje, że rozpędzanie się powyżej dozwolonej prędkości nie ma sensu. Jak widać, by skłonić do wolniejszej jazdy, nie trzeba instalować fotoradarów.
Od otwarcia granic minęły lata, ba! dziesięciolecia, zmieniały się rządy, a tego prostego rozwiązania nie można jakość przyjąć, choć przyjęto wiele innych. Dalej istnieje kodeksowa fikcja i stosowane domniemanie. Skąd ta alergia do żółto-białego kwadratu? Jedyna, narzucająca się odpowiedź jest prosta, by nie powiedzieć „boleśnie prosta”. Kawałek pomalowanej blachy, choć znacznie tańszy od fotoradaru, ma jedną zasadnicza wadę: nie może pełnić funkcji wpłatomatu.
opr. mg/mg