Historie "alternatywne" są ciekawym ćwiczeniem intelektualnym, jednak niewiele wnoszą w studium prawdziwej historii - przykładem tego są "alternatywne" historie polskich zmagań militarnych XX wieku
Sierpień i wrzesień to miesiące ważnych rocznic i niemalże rytualnych sporów historyków i publicystów, rozliczania winnych przegranego Powstania i klęski wrześniowej. Co ciekawe, te rozliczenia dotyczą jedynie dowódców przegranych walk. Mało kto zastanawia się nad trafnością decyzji Piłsudskiego z lata 1920. Oceniający zapominają, że wojna to splot wielu okoliczności i jej wynik jest trudny do przewidzenia. Wystarczyłoby, by Budionny zmienił kierunek natarcia lub nie dojechał na czas pociąg z węgierską amunicją, by dziś polscy historycy i publicyści — o ile byliby jacyś polscy historycy i publicyści — zastanawiali się, jak można było pozwolić na powierzenie dowodzenia takiemu dyletantowi jak Józef P.
Pojawia się coraz więcej alternatywnych historii, pokazujących, jak mogliśmy uniknąć klęsk. Czyta się je fajnie, bo zwykle kończą się happyendem. Czy rzeczywiście, gdyby podjęto inne decyzje, bylibyśmy krajem bez tej ogromnej ilości niepotrzebnych mogił? Nie ma na to odpowiedzi. Historia nie jest nauką ścisłą. Nie da się wszystkiego policzyć ani powtórzyć eksperymentu w takich samych warunkach. Pozostają tylko spekulacje.
Autorzy historii alternatywnych popełniają zasadniczy błąd. Zakładają, że po zmianie kwestionowanej przez nich, fatalnej decyzji, pozostałe działania aktorów wydarzeń pozostaną mniej więcej takie same. Tymczasem historia to zespół naczyń połączonych i zmiana jednego elementu powoduje kaskadową zmianę innych, niemożliwych do przewidzenia konsekwencji. Bohaterowie wydarzeń podejmują, tak jak i my w naszym życiu, nie zawsze optymalne decyzje. Często kierują się sentymentami i uprzedzeniami a zwykle nie mają dostępu do wszystkich informacji, które my już znamy i nawet starając się obiektywnie je analizować i podejmować racjonalne decyzje, stoją na straconej pozycji. Zresztą z tą racjonalnością decyzji też bywa różnie.
Kto z rozsądnie myślących ludzi mógłby przypuszczać, że Francuzi, mając odwiecznego wroga — tak w tym czasie mówiono o sobie po obu stronach Renu — „na talerzu”, nie kiwną palcem, by załatwić sprawę raz a dobrze? Przewaga Francji w ludziach i sprzęcie była we wrześniu tak przytłaczająca, że mogli zająć w kilka dni Zagłębia Saary i Ruhry bez nawet symbolicznego oporu Niemców. W tym czasie Wehrmacht nie zdołałby przesunąć z Polski znaczących sił. Zresztą przesunięcie większych sił na zachód skutkować musiałoby niechybną polską kontrofensywą. Wojna nie trwałaby długo.
A co z wujkiem Joe? Myślę, że nie zaatakowałby w takiej sytuacji Polski. Jego celem nie była pomoc Niemcom, lecz doprowadzenie do wykrwawienia się „państw imperialistycznych” i dopiero późniejsze ich „wyzwolenie”. Gdyby jednak zdecydował się na napad, zwolniona z niemieckiego nacisku armia polska poradziłaby sobie z agresorem. Doświadczenia tych polskich oddziałów, które podjęły regularną walkę z Sowietami pokazują, że potrafiły one powstrzymać, lub wręcz rozbić, znacznie silniejsze jednostki wroga.
Niestety Francuzi zachowali się irracjonalnie. Czy mamy więc oskarżać rządzących Polską, że nie przewidzieli samobójczego postępowania Francuzów? Czy tak bardzo musi nas dziwić radosny nastrój w polskim Sztabie Generalnym 16. września? Wojsko Polskie wykonało założenia strategiczne. Związało całość sił niemieckich a praktycznie wszystkie zgrupowania zachowały swe zdolności operacyjne. Napór niemiecki słabł i coraz bardziej realne stawało się polskie kontruderzenie. Spodziewana nazajutrz francuska ofensywa stanowić miała ostatni i decydujący akord wojny. Zamiast francuskiej nastąpiła sowiecka. Polska w 1939 nie miała dobrego wyboru.
Dobrego wyboru nie było też w 1944. Spróbujmy spojrzeć oczami ówczesnych decydentów. Sowieckie czołgi zbliżały się do Warszawy a sowiecka radiostacja nawoływała do powstania. W stolicy stały pod bronią tysiące młodych ludzi szkolonych przez lata okupacji do walki i palących się do niej. Cóż mogli zrobić? Nie ogłosić powstania i ryzykować nieskoordynowane wystąpienia prowokowane przez komunistyczną partyzantkę?
Może udałoby się zachować dyscyplinę i spokój. Czy można jednak zakładać, że Niemcy, mając świadomość wrogiego nastawienia ludności, zajęliby się jedynie przygotowaniami do obrony przed Sowietami? Czy nie spowodowaliby wywiezienia z miasta przynajmniej młodych mężczyzn? W najlepszym razie wywieźliby ich na roboty do Rzeszy a całkiem prawdopodobne, że pozbyliby się problemu w podwarszawskich lasach.
A gdyby jednak nie zdążyli i do ocalałego miasta wkroczyli Sowieci? Czy uszanowaliby polskie władze i zostawili w spokoju żołnierzy AK? Na to akurat znamy odpowiedź. Są nią powojenne losy Nila, Pileckiego, Łupaszki i innych. Nie daliby rady zamordować tak dużej liczby żołnierzy podziemia? Wolne żarty! Skoro w Katyniu i paru innych miejscach mogli strzelić w tył głowy 20 tysiącom oficerów, nie daliby rady kolejnym 20 tysiącom w Warszawie? Więcej oficerów chyba w Warszawie nie było. A reszta żołnierzy? Najpewniej pojechaliby na Sybir. Takie przedsięwzięcia logistyczne Sowieci opanowali do perfekcji. Skoro wywieźli 90 tys. Ślązaków, nie daliby rady wywieźć 100 albo i 200 tysięcy warszawiaków? Dla dzielnych stachanowców żaden problem.
Pamiętajmy również, że sowieccy zbrodniarze dokonali w końcu lat trzydziestych ludobójstwa na Polakach, mordując w niektórych okręgach wszystkich polskich mężczyzn. Mieli więc wprawę i, naprawdę, nie ma powodu, dla którego nie mogliby powtórzyć tego kilkaset kilometrów na zachód. Nie musieliby również obawiać się oburzenia tzn. społeczności narodowej. Nie podejmując walki, Polacy uwiarygodniliby sowieckie kłamstwa o kolaboracji AK z Niemcami. A dla sojuszników Hitlera nie było litości.
Nie słyszałem, by ktoś krytykował przywódców powstania w getcie za podjęcie beznadziejnej walki. A przecież nie mieli oni nawet cienia tych szans, jakie mieli Polacy. Różnica w ich sytuacji nie była zbyt wielka. Żydzi mieli dwuwartościową alternatywę: zginąć w komorze gazowej lub w walce. Wybrali to drugie. Polacy mieli nieco więcej opcji: mogli zginąć w walce, zostać rozstrzelanym przez Niemców lub zakatowanym przez Sowietów. Z tych możliwości jako takie szanse dawała walka. Kalkulacja była więc prosta.
Czy jednak rozsądnie było wywoływać powstanie, znając przebieg akcji „Burza”? Zauważmy, że w czasie akcji „Burza”, Sowieci wykorzystali współdziałanie Armii Krajowej, rozprawiając się z nią dopiero po odrzuceniu Niemców. Liczono wiec na to, że Sowieci wejdą do Warszawy dzięki akcji AK a będzie im trudno stosować ich zwykłe metody wobec licznego, zwycięskiego wojska. Nie doceniono sowieckiej perfidii.
Kto, z normalnie myślących ludzi, mógłby przypuszczać, że Stalin zatrzyma wojsko na prawej stronie Wisły i nie kiwnie palcem, by praktycznie za darmo przekroczyć rzekę i móc kontynuować ofensywę? Cofającemu się Wehrmachtowi trudno byłoby zorganizować skuteczne przeciwdziałanie. Wojna mogłaby trwać znacznie krócej, zaoszczędziłoby to wiele istnień ludzkich.
Kto, z normalnie myślących ludzi, mógłby przypuszczać, że Anglicy i Amerykanie nie będą naciskać na Stalina, by wykorzystał korzystną sytuację? Kontynuowanie ofensywy w kierunku na Berlin musiałoby spowodować wzmocnienie niemieckiej obrony kosztem frontu zachodniego. Być może alianccy spadochroniarze we wrześniu w Holandii nie lądowaliby na niemieckich czołgach a o zimowej ofensywie w Ardenach Hitler nawet by nie pomyślał. Zresztą do zimy byłoby po wojnie.
Wspominając sierpniowe i wrześniowe rocznice, warto porównać to z sierpniem wcześniejszym o 30 lat. Wtedy, gdy starły się wielomilionowe armie europejskich potęg, wyruszyła z Krakowa kompania żołnierzy w polskich mundurach, by wtrącić swoje trzy grosze do światowej awantury i wywalczyć wolną Polskę. Przecież wtedy, w roku 1914, tak na zdrowy rozum, należało te niecałe dwie setki ludzi uzbrojonych w karabiny i garść amunicji, skierować w trybie pilnym na oddział zamknięty. A jednak ta grupa wariatów stała się zalążkiem armii, która kilka lat później odzyskała Polskę i obroniła Europę.
Wojna i polityka to nie są szachy, w których widać dokładnie położenie i ruchy przeciwnika. Podejmujący decyzję mają jedynie cząstkową wiedzę o rzeczywistej sytuacji a zamiary przeciwnika muszą zgadywać. Czasami się to udaje, czasami nie. Analizując więc i oceniając te wydarzenia z naszej perspektywy, oceniajmy ówczesnych przywódców według ich stanu wiedzy i ówczesnej sytuacji. Tylko tak możemy dochodzić do obiektywnej oceny. Nie wyklucza to oczywiście uwag krytycznych. Błędy popełnia się zawsze, nawet zwyciężając. To, że wygraliśmy w 1920, nie znaczy, działaliśmy bezbłędnie. Znaczy to tylko tyle, że popełniliśmy mniej błędów niż przeciwnik.
opr. mg/mg