Co jest nie tak z naszą relacją do Boga, że mierzymy ją wyłącznie własnymi korzyściami i odczuciami?
Pisze do mnie starsza pani, wieloletnia nauczycielka i członek komisji kwalifikacyjnej miejscowego kuratorium, zaangażowana w spotkania z młodymi księżmi, zdającymi egzaminy nauczycielskie. Twierdzi, że coraz częściej się zdarza spotykać kandydatów, którzy w ogóle nie uczą religii: rozmawiają tylko z uczniami na tematy przez uczniów podawane. Nawet się tym chwalą. — Ja zawsze mówię z nimi o tym, o czym oni chcą rozmawiać! — Ale kiedy ksiądz znajduje czas na mówienie im o prawdach wiary? — Jakich? — pyta zdziwiony kandydat. — O Bogu, o Trójcy Świętej, o zbawieniu przyniesionym przez Chrystusa... — To są teorie; ich to nie obchodzi; ich obchodzą kwestie egzystencjalne, życie...
Pisze do mnie jakaś młodsza kobieta, że właśnie miała zamiar przestać się modlić, bo jej to już nie sprawia przyjemności, jak dawniej. Już ani psalmy, ani adoracja nie budzą tego uczuciowego ciepła... Ale ponieważ przeczytała w Oślicy Balaama, że w modlitwie ważny jest Bóg, nie nasze przeżycia — wierność, nie zaś przyjemność — więc postanowiła, że jednak nie przestanie. Amen! Ale pytam: gdzie była jej katechetka, gdzie formatorzy z grupy modlitewnej, gdzie duszpasterze parafialni, że nikt jej dotąd nie pouczył o tym, co w życiu modlitwy podstawowe? O jego normalnych fazach?
Takie listy trafiają prosto w kilka głównych problemów naszej relacji z Bogiem, którą przywykliśmy nazywać modlitwą, ale która w rzeczywistości obejmuje całe nasze życie i scala je w sensowną jedność — albo właśnie nie scala, jeśli sama jest złożona z nieprzystających do siebie kawałków. Zacznijmy od tego, że mało kto ma świadomość, iż żyje na cudzym świecie; stworzonym przez Kogoś innego i w dodatku dla Jego własnych celów. Tymczasem człowiek lubi myśleć, że to on jest stwórcą albo przynajmniej współtwórcą i że celem istnienia wszechrzeczy jest to, żeby pan Iks zbił majątek, ksiądz Igrek zrobił karierę kościelną, a pani Zet miała powodzenie. Dla ułatwienia sobie osiągnięcia tego celu sam oczywiście ustala prawa, którymi świat powinien się kierować, i bardzo się gniewa na czyjkolwiek sprzeciw. Widzi jednak takie sprzeciwy; więc zadaje „egzystencjalne” pytania, które w dużej mierze można by streścić tak: Ile i jak można uskubać dla siebie, żeby się zanadto nie narazić. I nic go więcej nie obchodzi.
Jeżeli ktoś już w dzieciństwie taką postawę przyjął, albo i przejął od rodziny, to jeszcze miałby szansę, że mu ją skoryguje katecheta: że mu powie, czyj naprawdę jest świat i czyje są plany i cele. Ale jeśli katecheta (albo i katechetka) także skoncentruje się na problemach „egzystencjalnych”? Bo o tym młodzież „chce słuchać”... a my, widocznie, jesteśmy tu nie po to, żeby dzieciaki pouczyć o tym, czego nie wiedzą, ale żeby zgłupieć sami na ich podobieństwo. (I jeszcze może mówić, że to sam Chrystus nakazał.) No i teraz powiedzmy, że wychowanek takiej „egzystencjalnej” katechezy obiera sobie kapłaństwo. Kiedy go uczą dogmatyki, ma tylko jeden cel: zdać egzamin, skoro to wciąż jeszcze tradycyjnie konieczne, a potem można zapomnieć. Nie interesuje go Bóg, nie widzi w Nim osoby, tylko temat, a nawet i temat nieszczególnie ważny. Są ciekawsze... Jakie chrześcijaństwo będzie taki kapłan rozsiewał?
I niech mi nikt nie mówi, że ja po prostu szerzę nabożeństwo do Trójcy Świętej. „Nabożeństwo” to jest coś, czego można mieć na pęczki, jakaś sobie modlitewna preferencja, jedna z wielu; a tu chodzi o jasną świadomość, ogarniającą i nas, i świat, i przelewającą się w nasze nauczanie. Powiedzmy jasno: młodzieży, i zresztą wszystkim wiernym, należy się CAŁA PRAWDA teologiczna, i to podana tak, żeby nie wyglądała na nieistotne teorie, ale na nowinę najważniejszą i najlepszą w świecie. A to może płynąć tylko z osobistego zauroczenia się kapłana Panem. Mówię w tej chwili do wychowawców kapłańskiej młodzieży zakonnej, więc mogłoby się to wydawać wyważaniem otwartych drzwi: ostatecznie do zakonu czy zgromadzenia raczej nie zgłaszają się tacy, którzy szukają plebańskiego chleba bardziej niż Pana. Ale ten osobowy kontakt z Bogiem, osobowa relacja do Osoby, a nie do tematu, wymaga pielęgnacji, wymaga umacniania przez nauczanie i przez dobry przykład, jeśli ma rozwijać się i trwać. Szczególnie dla męskiej połowy rodzaju ludzkiego istnieje problem uprzedmiotowienia relacji, uprzedmiotowienia osoby; kobiety mają swoje problemy, ale częściej akurat inne. (Stąd możność wzajemnej pomocy.)
Powiedzmy jednak, że nasz Niezauroczony Dogmatyką ksiądz uczy poprawnie teologii moralnej. Czyż to nie wystarczy? Absolutnie NIE; bo taka moralność, nieosadzona w dogmatyce, w prawdzie o Bogu — wisi w próżni; nie ma podstawy ani celu. Gdzie tu zresztą jest miłość, jeśli o Kimś teoretycznie kochanym, nawet czynnie wybranym, nie mamy ochoty nic wiedzieć? Bóg nie po to objawia nam coś o Sobie, żebyśmy tę wiedzę wyrzucili do kosza między śmieci, ale żebyśmy ją rozważali, kochali i robili z niej podstawę naszej relacji do Niego; a tym samym także naszego postępowania wobec ludzi. W tej kolejności! Moralność musi płynąć z ukochania Boga, a więc z Jego poznania, ze znajomości prawd wiary. (Zaproponowałam sposób takiego łączenia teologii dogmatycznej i moralnej w książce Sześć prawd wiary i ich skutki.) Jeżeli ktoś odwraca kolejność i uczy na przykład (sama słyszałam!), że „trzeba wierzyć, żeby być kimś” — to stawia siebie za cel i ośrodek swoje wyniesienie, swoje „bycie kimś”; a Boga na miejscu, najwyżej, przydatnego środka do tego celu. Już nie mówiąc o tym, że słuchacz, któremu nie zależy na tym, żeby być kimś, ale za to bardzo mu zależy na okradzeniu firmy, nie znajdzie w takim kazaniu motywacji do powstrzymania się od grzechu.
Stąd więc wniosek, że u zakonnych kleryków (u diecezjalnych oczywiście także) trzeba przede wszystkim odnajdywać i pielęgnować, formować i wzmacniać ich miłość osobistą do Boga i do Bożej prawdy. Ich zainteresowanie, ich fascynację. I to nie do modnych najnowszych teorii, tych teologicznych meteorów, które co rok przelatują i gasną; ale do rzeczywistej, podstawowej, pełnej nauki Kościoła. Kapłan, który by teologię nazywał nieważnymi teoriami, daje dowód, że mu jej nikt nie przedstawił jako prawdy Bożej. I potem z pokolenia na pokolenie uczy jeden drugiego... jak spychać Boga na pozycję coraz mniej ważnego, bo nie-egzystencjalnego, tematu.
Ale mógłby ktoś powiedzieć: nasza młodzież klerycka rzeczywiście nie interesuje się dogmatyką, ale za to ma piękną relację do Boga, wyniesioną z grup modlitewnych... Oj, uwaga. Te grupy są bardzo dobre, ale na początek. Potrafią człowieka zgrabnie prowadzić przez pierwszą fazę życia modlitwy, to jest przez modlitwę uczuciową, płytką jeszcze, ale dobrze odczuwalną; pomagają wyżyć się w niej przez imprezy, śpiewy, światła... słowem — fura radości. Ale bardzo rzadko która potrafi prowadzić dalej; i to na młodzieży dobrze widać. Każde cielę musi w końcu wyrosnąć z zagródki, i co potem? Kiedy już uczucia się wypaliły, nie ma kto takiemu byczkowi wytłumaczyć, że to jest zjawisko normalne i dobre, że trzeba zejść głębiej, że Bogu należy się cały człowiek, a nie tylko jego sfera uczuciowa; że teraz trzeba puścić w ruch umysł i wolę i popracować w uczuciowej pustce dla Boga samego (skoro Go kochamy), a nie dla własnej przyjemności. Powiedzmy sobie: „Mój Pan ma prawo żądać ode mnie służby o suchym pysku.” I to: „Chciałam Cię przeżyć, a to nie trzeba przeżyć, tylko uwielbić”.
Niby wiadomo, że normalna droga życia modlitwy ze wszystkimi normalnymi fazami i „nocami” została opisana już w wieku IV (Ewagriusz z Pontu) i ponownie w wieku XVI (Jan od Krzyża; żeby wspomnieć tylko największych autorów). Nauczycieli nam nie brak, i to takich, którzy doświadczyli prawdy swojej nauki na własnej skórze. Ale... jak pamiętam studia teologiczne, gdzieś w kątku programu był jeden semestr, może dwa, godzina tygodniowo, mruczanej teorii życia wewnętrznego, wszystko w kategoriach historycznych: zdać i zająć się czymś innym. Nie chodzi mi o to, żeby wymiar godzin przedłużyć, ale żeby treść tego wykładu podawać właśnie nie jak teorię albo historię. Kleryk musi wiedzieć, że to jego samego dotyczy, jego własnego życia modlitwy, jego relacji do Boga, tu i teraz; w czym dawni mistrzowie mogą mu pomóc — pod warunkiem, że im uwierzy, że się nimi przejmie. Bo jeśli ktoś upiera się trwać w fazie pierwszej przez całe życie, to kiedy już przyjemność modlitwy znikła, ma do wyboru albo w ogóle przestać się modlić (jak chciała zrobić cytowana na początku pani), albo na siłę sobie tę przyjemność wmawiać. Widywałam i takich; wielka to próżność i pogoń za wiatrem. No, ewentualnie jest jeszcze trzecia możliwość: zejść na pozycje tych, którzy wierzą wprawdzie i nawet się modlą, ale Bóg wydaje im się głównie automatem do spełniania ich życzeń: nacisnąć guziczek, wyskakuje kanapka z szynką. Poza tym potrzebny nie jest. Ale przecież nie do tego formujemy naszą młodzież! Bóg temat czy Bóg automat, jedno i drugie równie bezosobowe... może być (i bywa) przedmiotem kazania, ale nie może być przedmiotem miłości. Przedmiotem miłości może być tylko Bóg, który nas szuka, nawet jeśli Go akurat nie widać. Inaczej trafiamy na pozycję pewnej pani, która znajomą zakonnicę pytała, ile razy ma odmówić litanię, żeby była skuteczna; a to już właściwie jest magia, szukanie skutecznego zaklęcia na Stwórcę...
Oczywiście jeśli szukamy prawdy Bożej, powstaje zaraz problem, gdzie jej mamy szukać. Nasza młodzież wychowywana jest na lekturze Pisma Świętego, i to bardzo dobrze; ale od kapłanów wiecznie się słyszy: „Pan Jezus powiedział do siostry Faustyny...”, „Matka Boża powiedziała w Fatimie...”. Czasami odnoszę wrażenie, że edukacja seminaryjna odsuwa kleryków od Biblii, która okazuje się niejasną mieszaniną legend (jakkolwiek naukowo nazywanych), a za jedyną godną dosłownego traktowania podstawę wiary zostawia się im prywatne objawienia. Przesadzam zapewne, ale nie bez prowokacji. Mówiłam już o tym w Oślicy, więc tu tylko przypominam, że problem jest. Sama pamiętam, jak ileś lat temu różni wykładowcy tłumaczyli nam, że epizod ewangeliczny z aniołem mówiącym do betlejemskich pasterzy nie może być prawdą historyczną, skoro anioł używa przy wzmiance o Mesjaszu słowa „Pan”, które dla słuchaczy mogło oznaczać tylko Boga, a dopiero później, już przez chrześcijan, zostało zastosowane do Chrystusa... Kolejna scena ewangeliczna została włożona między bajki (jakkolwiek naukowo nazywane), i tylko nikt nie wyjaśniał, co w takim razie robić z psalmem 109: Rzekł Pan do Pana mego... — niewątpliwie każdemu ówczesnemu Żydowi dawno znanym.
Dalszy problem to oczywiście liturgia. Jeżeli kapłan ma działać in persona Christi, jak go w seminarium uczą — to powinien mieć w działaniu intencję Chrystusa: a tą jest przede wszystkim chwała Ojca, a dla tej chwały nasze zbawienie. I to jest najważniejsze, jedynie istotne; wszelka inna tematyka w zestawieniu z tym niknie. Kiedyś ks. Caffarel napisał książkę o niedawno zmarłej i nikomu nieznanej świeckiej mistyczce, którą przedstawił pod imieniem Kamilla, nie wiadomo nawet, czy autentycznym. Otóż Kamilla na starość trafiła do parafii, w której młody proboszcz był entuzjastą grubo pieczonych komunikantów, takich żeby się je dało żuć; i o to żucie wciąż się starał, i o tym żuciu wciąż mówił... że symbol, że tylko tak... A Kamilla widziała w Komunii św. spotkanie z umiłowanym Panem i było jej zupełnie obojętne, jakiej grubości i barwy jest pieczywo. Nie mogli się porozumieć. Powiedzmy sobie szczerze: zaangażowanie w podobne drobiazgi, strasznie fascynujące, dotyczące na przykład kroju szat liturgicznych, albo co i gdzie stoi na ołtarzu, może być ucieczką: ucieczką przed osobowym aspektem spotkania, którego się w duszy wszyscy boimy. Ale jeśli się sobie obrało służbę Bożą, to trzeba ten strach przezwyciężać. „Kali się bać, ale Kali pójść” i Kali stanąć przed Panem. Inaczej otrzymujemy kapłana, który głośno i dużo rozprawia o liturgii, ale się ani w niej, ani poza nią nie modli. Kleryk powinien kończyć seminarium rozumiejąc, że intencja służenia Bogu i ludziom, którą deklarował w podaniu o przyjęcie, pozostanie tylko na papierze podania, jeśli on ją będzie rozmieniał na drobne przez robienie z liturgii teatru jednego aktora — choćby jak najstaranniej w szczegółach wyreżyserowanego. Choćby atrakcyjnego. Medialnego.
Wyraźnie też mamy w Piśmie Świętym powiedziane, że jakość naszej modlitwy sprawdza się w życiu; więc kiedy już słodkie uczucia wygasły i zupełnie nie wiemy, czy jeszcze kochamy Boga, którego nie widzimy — możemy to zawsze zmierzyć swoim stosunkiem do bliźnich, których nadal przecież widzimy; i na podstawie tego pomiaru możemy to korygować. O tym powinni pamiętać przede wszystkim ci księża, którzy mają skłonność do wielkich imprez i którym imponuje ogromny tłum zebrany na stadionie, albo i wokół sanktuarium, i tam śpiewający i podskakujący — co za duszpasterskie osiągnięcie, zebrać taki tłum! — ale im nie przyjdzie do głowy sprawdzić, czy uczestnicy tej imprezy, po powrocie do domu, są choćby odrobinę chętniejsi niż dawniej do pomocy bezdomnym, niepełnosprawnym, obcym... Bo jeśli nie, to tamto wszystko był „pic na Grójec”; a w przekładzie na język biblijny, kolejna marność i pogoń za wiatrem. Lepiej tę marność z góry eliminować.
I jeszcze jedną rzecz należy z duchowości kleryków eliminować: fascynację demonologią. To też tylko zaznaczam, ale przypomnienie jest uzasadnione, bo bywa i taki ksiądz, który kiedy wejdzie na salę szpitalną, a półprzytomny chory akurat krzyknie, już widzi w tym opętanie. A już zwłaszcza jeśli dla kogoś ciekawsza jest walka z szatanem niż rozdawanie łaski Bożej, to to jest mentalność ringu; i tam byłoby miejsce dla takiego człowieka bardziej niż przy ołtarzu. Wiadomo, że szatan istnieje i działa, ale znam księży, którzy robią mu naprawdę zbyt wielki zaszczyt, poświęcając mu aż tyle uwagi. Jakby nie pamiętali, że Bóg jest i ważniejszy, i ciekawszy.
Więc tak: ja, oślica Balaama, jestem tu jakby głosem — nazwijmy to — terenu, który prosi o duszpasterzy osobowo zafascynowanych osobowym Bogiem. Potrzeba nam żywej teologii, opartej na fascynacji prawdą, i to prawdą objawioną, najważniejszą, dotyczącą Trójcy Świętej; potrzeba przykładu miłości nie uczuciowej ani słownie deklarowanej, ale widocznej w codziennych wyborach; potrzeba znajomości praw rządzących życiem modlitwy, a to dla uniknięcia zarówno jego załamania się, jak i dziwactw liturgicznych (i teologicznych), o których już pisałam. W jaki sposób takich kapłanów formować, to już Księża Rektorzy wiedzą lepiej ode mnie. Co zaś do współpracy z zakonnicami, będzie czas na to, kiedy się w mentalności kapłańskiej utrwali świadomość istnienia w nich darów Bożych, z których i oni mogą korzystać bez uszczerbku dla swojej godności, chociaż — przyznaję — z niejakim uszczerbkiem dla dotychczasowego przekonania o swoim monopolu we wszystkim, a nie tylko na polu Sakramentów.
Małgorzata Borkowska OSB, Ryk Oślicy. Kolejny apel do duchownych panów Wydawnictwo Benedyktynów TYNIEC
opr. mg/mg