Trzeba mówić o Bogu - ale jak to robić, żeby nie sprowadzić Go do czczych słów?
O Bogu mówić można i trzeba. Gdy wiara nie wyraża się przez język, zaczyna wówczas więdnąć i obumierać. Gdy nie nazywamy Boga po imieniu, Jego obecność staje się dla nas coraz mniej uchwytna.
Co więcej, jeżeli nie dołożymy starań, aby mówić o Bogu w sposób właściwy, to mimowolnie sprzyjać będziemy bluźnierczemu przywoływaniu Jego imienia i dopuścimy do tego, że imię Boga przywłaszczą sobie ci, którzy tworzą Jego bałwochwalcze wizerunki i wykorzystują je do niegodnych celów. Rzecz prosta: mówienie o Bogu nie jest politycznie niewinne... Ale milczenie też nie!
Język wszelkiej teologii ma charakter analogiczny i symboliczny. Daremnie jest próbować nazwać Transcendencję absolutną i Misterium niewysłowione - nazwać Tego, który jest od nas odmienny. Godzi się tu przypomnieć ostrzeżenie ze strony tak zwanej teologii negatywnej: od Justyna - „nikt nie jest zdolny nadać imienia Bogu niewysłowionemu; szalonym zgoła jest ten, kto twierdzi, że istnieje jakiś człowiek, któremu udało się wyrazić, czym jest Bóg”, aż do K. Bartha - „naszą powinnością jako teologów jest mówić o Bogu; jesteśmy wszakże tylko ludźmi, jako tacy więc mówić o Nim nie możemy”, poprzez św. Augustyna - „jakkolwiek wysokie byłyby wzloty naszej myśli, On jest jeszcze i tak ponad nimi” - formułę przyjętą przez Sobór Laterański IV - „Między Stwórcą i stworzeniem nie da się stwierdzić żadnego podobieństwa, które by nie było jednocześnie ogromną różnicą”. Czy zdołamy więc poznać Boga? Dostrzec w sobie - i poza sobą - Jego prawdziwe oblicze?
Poznanie Boga nie jest operacją czysto intelektualną, wymaga ono pełnego otwarcia na Niego naszego ludzkiego bytu. Trzeba „praktykować Boga”, aby móc Go poznać. Zasada ta sięga swymi korzeniami do Biblii, gdzie powiada się, że do poznania Boga konieczne jest realizowanie sprawiedliwości, i że Boga zna tylko ten, kto miłuje swego bliźniego (J 4,7-8; 7,17; 8,32). Odnosząc to do naszej sytuacji, można by powiedzieć, że tylko ten, kto naśladuje Jezusa, jest w stanie poznać Boga, który się w Nim objawia.
W Jezusie Bóg ukazuje się nam w sposób całkowicie zgodny z tradycją Starego Testamentu. Jezus pokazuje, że Bóg nie jest „Bogiem-w-sobie”, lecz jest uwikłany w historię. Czy to będzie tradycja „exodusu”, wedle której Bóg wysłuchuje wołania uciśnionych i zawiera przymierze ze swoim ludem, czy to będzie profetyczna tradycja Boga jako tego, który pragnie ustanowić prawo i sprawiedliwość, czy będzie to tradycja apokaliptyczna, zgodnie z którą Bóg zmierza do eschatologicznego odnowienia rzeczywistości, czy to będzie sapiencjalna tradycja Boga czuwającego nad stworzeniem, czy to wreszcie będzie tradycja milczenia Boga wobec nędzy i grzechu na świecie - wszystkie one mają w sobie coś wspólnego. Bóg nie jest Bogiem w sobie i dla siebie samego, lecz zawsze w jakiś sposób odniesiony jest do historii.
Przed ponad szesnastoma wiekami, w Nicei, dyskutowali teologowie nad możliwością Boga „o ludzkim obliczu”. Fundamentalna kwestia wyglądała wówczas tak: „Czy ten gorszący Bóg Jezusa jest na pewno prawdziwym Bogiem?”. Ktoś powiedział, że tym, czego Kościół najbardziej się boi, jest sam Bóg. Jednak nadejdzie kiedyś taki dzień, gdy Kościół zdoła się z przyczyn tego strachu otrząsnąć i ośmieli się spojrzeć w prawdziwe oblicze Boga. I od tego właśnie dnia samo słowo „Bóg” używane będzie z większą ostrożnością, ale za to odzyska ono swój pierwotny sens i znaczyć będzie to, co znaczyło dla Jezusa: żywego Ojca ubogich tej ziemi. A wówczas Kościół zajaśnieje ludzkim obliczem.
W Kościele, w każdym z nas, istnieją nadal saduceusze, faryzeusze, legalizm. Kościół, jak każda instytucja (choć wykracza daleko poza samą instytucję), jest narażony na ryzyko zbyt daleko posuniętej instytucjonalizacji. Ponosi ryzyko ugięcia się pod własnym ciężarem. Kościół narażony jest niekiedy na utratę charyzmy, zduszenie jej pod ciężarem władzy. I to jest powodem, że także dzisiejszy chrześcijanin (tak jak w swoim czasie Jezus) może odczuwać sprzeciw nie tylko wobec władzy tego świata, lecz również wobec tego, co w Kościele mogłoby pozostać ze Świątyni i z Synagogi. Jezus przecież popadł w konflikt z kapłaństwem i Synagogą. Byłoby rzeczą całkowicie naturalną, gdyby był to przede wszystkim konflikt z Cesarstwem Rzymskim. Jezus jednak przeciwstawia się Synagodze i Świątyni, Prawu i obrzędowości. Gdy Jezus rozdziera zasłonę w świątyni, wydaje się niszczyć ówczesne pojęcie Boga, przekreśla ówczesną formę kultu religijnego, unicestwia normy religijne i moralne, które w rzeczywistości nie były prawem prawdziwego Boga.
Jaki jest obraz naszego Pana? Jaki obraz mamy w naszych sercach? Czy odkrywając prawdziwe oblicze Chrystusa Pana - wnosimy je w struktury Kościoła? A może w Kościele znikło pojęcie ogniska domowego? Może za mało w nim rodzinności, za mało wspólnoty? Czy marzenie o Kościele komunii musi być utopią? Może za bardzo wierzymy w siłę dyscypliny, a zbyt mało w wewnętrzną logikę biegu rzeczy. Może sądzimy, że Kościołowi niezbędny jest porządek i chcemy opierać wszystko na posłuszeństwie i uległości, zapominając o tym, że to Duch Święty działa w historii Kościoła? Pomóżmy Kościołowi być bardziej ewangelicznym, litościwym, ludzkim. Spróbujmy rozpoznać we współczesności znaki nowego świata, którego chce Bóg.
opr. mg/mg