Z cyklu "Nadzieja poddawana próbom"
Byłam wczoraj w największej księgarni mojego miasta i wróciłam chora. Gdybym nie była katoliczką, wiedziałabym, że to już koniec wiary chrześcijańskiej. W księgarni mnóstwo ludzi, a stoły i półki uginają się od książek astrologicznych, magicznych, satanistycznych. Mnóstwo też książek buddyjskich i psychologiczno—buddyjskich. Wśród setek tytułów zauważyłam dwie książki katolickie, ale za to kilka propagandowych broszurek adwentystów (przeciwko sakramentom oraz przeciwko prawdzie o duszy nieśmiertelnej, czyli z problematyką czysto negatywną). Istna wieża Babel! W tej wieży ponadto wiele, wiele pornografii — tej wulgarnej i tej uczonej, przekonującej o tym, że seks może się stać źródłem nieskończonego szczęścia (byleby nie liczyć się za bardzo z Bożymi przykazaniami).
Przecież wszystkie te książki muszą w końcu zmienić naszą mentalność, bo jest ich bardzo dużo i są czytane. Dodajmy do tego dzisiejszą falę krytyki Kościoła i księży. Dodajmy złe nastawienie części młodzieży (podobno niemałej) do lekcji religii. Dodajmy licznych ludzi, którzy na każde słowo w obronie poczętego dziecka reagują tak, jakby kto im na nagniotek nadepnął. Naprawdę ogarnia mnie przerażenie. Co z nami będzie, proszę Ojca, co będzie z Kościołem, co będzie z wiarą w naszym społeczeństwie?
Krótko mówiąc, łódź, którą Pani płynie do życia wiecznego, tonie. Apostołowie, kiedy znaleźli się w takiej sytuacji, zbudzili Pana Jezusa, który sobie spokojnie spał, i wołali: „Panie, ratuj, giniemy!” Pan Jezus, co warto przypomnieć, powiedział im wtedy: „Czemu bojaźliwi jesteście, małej wiary?” (Mt 8,25n)
Otóż myślę, że gdybyśmy również my w trudnych dla Kościoła momentach więcej wołali do Pana Jezusa o ratunek, moglibyśmy lepiej dostrzec nasze własne niedowiarstwo. Polega ono na przykład na tym, że lękamy się, aby Pan Jezus nie utracił swoich zwolenników. A przecież naprawdę straszne jest coś odwrotnego: to, że ludzie tracą Pana Jezusa, że dobrowolnie odchodzą od Bożych przykazań i od źródeł łaski Bożej.
Spróbujmy wreszcie naprawdę uwierzyć, że Kościół jest dziełem Bożym. Spróbujmy zrozumieć, czym się on różni od instytucji ludzkich. Otóż istnienie instytucji ludzkich zawsze zależy od ludzi. Nawet sklep zbankrutuje, jeśli ludzie nie będą w nim kupowali, toteż jego właściciel musi ciągle dostosowywać się do środowiska, któremu chce służyć. Z kolei partia polityczna czy ruch społeczny tylko wtedy mogą być żywotne, kiedy ich przywódcy liczą się ze społecznymi nastrojami i wiedzą, na jaką klientelę się nastawiają i — co szczególnie ważne — kiedy w miarę potrzeby potrafią modyfikować i uatrakcyjniać swój program.
Otóż z Kościołem jest zupełnie inaczej. Kościół z pewnością nie zmieni nauki o Trójcy Świętej ani orędzia o Jezusie Chrystusie jako jedynym Zbawicielu wszystkich ludzi, nawet gdyby przyszło jakieś masowe zwątpienie w te prawdy. Liczba wyznawców z pewnością cieszy wszystkich, którzy Kościół kochają, ale nie z niej bierze się moc Kościoła. Źródłem mocy Kościoła jest to, że Bóg w Trójcy Świętej Jedyny naprawdę okazuje nam miłość w Jezusie Chrystusie. Toteż Kościół zmieniłby się w parodię, gdyby bardziej mu zależało na liczbie wyznawców niż na prawdzie i mocy Bożej. Co zaś do powszechnej apostazji, to z jej możliwością każe się nam liczyć sam Chrystus: „Czy jednak Syn Człowieczy znajdzie wiarę na ziemi, gdy przyjdzie?” (Łk 18,8)
Nie da się również wyobrazić, żeby Kościół — w celu zatrzymania ludzi zrażonych jego nauką o nierozerwalności małżeństwa czy jego sprzeciwami wobec aborcji i eutanazji — zaczął przystosowywać głoszoną przez siebie moralność do ludzkich oczekiwań. Kiedy ludzie z takich właśnie powodów odchodzą od Kościoła, Kościół — naśladując Chrystusa — zwróci się wówczas raczej do tych, którzy w nim pozostali: „Czyż i wy chcecie odejść?” (J 6,67) Istnienie Kościoła ma przecież sens wyłącznie wówczas, kiedy głosi on autentyczną naukę Bożą: „Jeśli sól zwietrzeje, na nic się już potem nie przyda i ludzie mogą ją tylko wyrzucić i podeptać” (Mt 5,13).
Zresztą również odchodzenie od Kościoła dokonuje się zupełnie inaczej niż odchodzenie od jakiejś instytucji usługowej czy politycznej. Pomińmy odejścia tych katolików, którzy nigdy w Kościele głęboko nie byli, bo ich odejście może tylko ujawnia prawdę ich sytuacji religijnej, z której przedtem nie zdawali sobie sprawy. Odejścia prawdziwe od Kościoła dokonują się — jak się wydaje — tylko przez grzech. Co więcej, byłoby czymś absurdalnym, gdyby zejście z Bożych dróg nie powodowało w człowieku osłabnięcia wiary i rozluźnienia jego związków z Kościołem. Jeśli zaś w całym społeczeństwie wytworzyła się atmosfera życzliwa moralnemu i duchowemu chaosowi, byłoby czymś absurdalnym, gdyby to społeczeństwo wytrwało zarazem w religijnej gorliwości i zachowało zdolność przekazywania wiary następnemu pokoleniu.
W społeczeństwie takim kształtuje się wówczas poczucie, że Kościół w nim przegrywa. Dowód wyjątkowo dobrego samopoczucia! Przecież nie tyle nad Kościołem w tej sytuacji trzeba płakać, tylko raczej nad samym sobą i własnym zagubieniem. Bo jeśli w życiu tysięcy ludzi astrologia i magia zajęły miejsce Ewangelii i sakramentów, to przecież nie Kościół tu przegrywa, tylko ci biedni ludzie. I nie Kościół jest główną ofiarą moralnego permisywizmu, tylko ci, którzy mu ulegają, oraz ich rodziny. Kościół jest darem Bożym dla naszego zbawienia i przestańmy wreszcie patrzeć na Kościół jako na jedną z instytucji, które umacniamy naszym poparciem lub osłabiamy naszym odejściem. Swoją przynależnością do Kościoła nie czynimy łaski Panu Bogu, to nam Kościół jest potrzebny, to dla nas jego istnienie jest łaską.
Dopiero jeśli o tym pamiętamy, nasze niepokoje z powodu czyjegoś odchodzenia od wiary i z powodu niedobrych mód obyczajowych i duchowych będą czymś sensownym. Bo wtedy nasze niepokoje będą płynęły z autentycznej troski o ludzi oraz o ich duchowe dobro, a nie z takiej troski o Kościół, jakby on był instytucją czysto ludzką i potrzebował naszego poparcia i obrony.
Dwa słowa jeszcze warto powiedzieć na temat dzisiejszej fascynacji buddyzmem czy innymi tradycjami dalekich nam kultur czy religii. Otóż bardzo słusznie ogarnia nas smutek, kiedy prowadzą one kogoś do odejścia od Chrystusa albo do odrzucenia któregoś z Bożych przykazań (dzisiaj najczęściej szóstego). Jednak z drugiej strony, bądźmy ostrożni z rzucaniem anatemy na tego rodzaju fascynacje. Wydają się one bowiem naturalną konsekwencją współczesnego przybliżania się kultur i cywilizacji, które dawniej były od siebie szczelnie oddzielone.
Nasza chrześcijańska postawa wobec innych religii i duchowości jest jasna: Chrystus, Syn Boży, nie jest wrogiem żadnej autentycznej wartości. Przeciwnie: Wszystko, co autentycznie wartościowe, w Nim ma początek, On bowiem jest „Światłością, która oświeca każdego człowieka” (J 1,9). Jeśli więc w wierze w Chrystusa potrafimy się otwierać na to, co u innych autentycznie wartościowe, może to nas tylko wzbogacić, zwłaszcza że wiara jeszcze nam to wszystko oczyści i uświęci. Zarazem wiara uchroni nas przed fascynowaniem się tym, co z tamtych tradycji mogłoby nam przynieść duchową szkodę.
Niewątpliwie sam Bóg jest reżyserem naszych ludzkich dziejów. Miał On swój zamysł w tym, że dopuścił do powstania komunizmu (nauczeni na własnej skórze, wreszcie zrozumieliśmy, co warte były ideały, którymi uwiódł on tysiące ludzi). Podobnie ma On swoje plany w tym, że islam — poprzez miliony muzułmańskich imigrantów — tak się przybliżył do Europy oraz że buddyzm i hinduizm fascynują całe środowiska we współczesnej Europie. Zjawiska te mogą stanowić ciężki problem dla całych społeczeństw i dla wielu konkretnych ludzi, z pewnością też niejeden konkretny człowiek ciężko tu zbłądzi, ale wydaje się, że procesy, które się tu dokonują, okażą się w ostatecznym rozrachunku pożyteczne i bardzo pozytywne.
Sens tych procesów ciekawie — i chyba trafnie — odczytuje Arnold J. Toynbee ( 1975): „Możliwe, iż podobnie jak chrześcijaństwo za czasów imperium rzymskiego przejęło i odziedziczyło po innych orientacjach religijnych to, co było w nich najlepsze, tak obecnie religie Indii i praktykowana dziś na Dalekim Wschodzie forma buddyzmu mogą w nadchodzącym okresie wnieść nowe elementy możliwe do zaszczepienia chrześcijaństwu. A wówczas można spodziewać się tego, co dzieje się, gdy upada imperium cesarskie — albowiem imperia takie zawsze rozpadają się po kilkuset latach. Otóż może zdarzyć się tak, iż chrześcijaństwo zostanie duchowym dziedzicem innych religii, od posumeryjskiego rudymentu w postaci kultu Tammuza i Isztar, po te, które obecnie wciąż pędzą obok chrześcijaństwa odrębny żywot, i wszystkich filozofii od Echnatona po Hegla; natomiast Kościół chrześcijański jako instytucja może ostać się jako społeczny dziedzic wszystkich innych kościołów i cywilizacji”.
Jest to cytat ze szkicu pt. Chrześcijaństwo i cywilizacja. Otóż jeśli ktoś tym przewidywaniom zarzuci europocentryzm, odpowiem mu: miałbyś rację, gdyby chrześcijaństwo było tylko jedną z wielu religii, jakie są wyznawane przez ludzkość. Ale przecież Jezus jest naprawdę Synem Bożym, który cały świat podtrzymuje w istnieniu. To nie jest tylko tak, że chrześcijanie uznają Go za Zbawiciela. On naprawdę jest Zbawicielem wszystkich ludzi i Panem ludzkich dziejów. A jeśli jest właśnie tak, to z pewnością dotrzyma On swojej obietnicy i będzie z nami po wszystkie dni aż do skończenia świata!
opr. aw/aw