Z cyklu "Nadzieja poddawana próbom"
Wśród ludzi prostych można się spotkać z opinią, że istnieje przeznaczenie do choroby, nieszczęścia, biedy lub niepowodzenia. Kiedy syn sąsiada miał wypadek na motocyklu i został kaleką na całe życie, moja babcia, choć bardzo się tym przejmowała i szczerze współczuła jemu i jego rodzinie, mówiła czasem: „Widocznie tak mu było przeznaczone”.
Sprawa nabrała dla mnie aktualności, kiedy zetnęłam się z buddyjską nauką o prawie karmy. Według prawa karmy każdy czyn, a nawet każda myśl wywiera skutek, który zawsze dociera do sprawcy. Czyn dobry wróci do sprawcy w postaci dobra, czyn zły zawsze obróci się przeciwko swemu sprawcy. Prawo to uczy, że każdy jest twórcą swojego losu i jest za siebie samego do końca odpowiedzialny: w dniu dzisiejszym, dźwigając swoje dziedzictwo karmiczne, dokonuję swojego wyzwolenia lub jeszcze głębiej pogrążam się na moje jutro. Wszystkie długi muszą być spłacone, a kresem jest dojście do momentu, gdy stanę się zdolna do działania bezosobowego i nie będzie we mnie śladu przywiązania do skutków dokonywanych czynów.
Prawo karmy prosto i klarownie wyjaśnia „niesprawiedliwość” tego, że jedni ludzie już rodzą się hojnie obdarzeni zdrowiem, zdolnościami, korzystną przynależnością społeczną, a inni od samego początku napiętnowani są chorobą, biedą czy zdemoralizowanymi rodzicami albo wszystkim tym naraz. Różne niepomyślności, jakie spotykają człowieka, to — w myśl tego prawa — kara za grzechy popełnione w życiu obecnym albo podczas poprzednich wcieleń. Kto sobie zasłużył na spotkanie z uzdrowicielem albo na wybawienie od niepomyślności, ten otrzyma skuteczną pomoc. Kto sobie na to nie zasłużył, żadnej pomocy nie otrzyma, bo na przeznaczenie nie ma rady: jak ma być, tak będzie.
Jak na takie teorie ma reagować katolik? My przecież wierzymy, że „ku wolności wyswobodził nas Chrystus”, a więc nasze postępowanie nie jest z góry ustalone. Możemy i powinniśmy wpływać na losy swoje i innych poprzez aktywne działanie, a z Bożą pomocą. Wierzymy, że Pan Bóg potrafi wyzwolić człowieka nawet z sytuacji beznadziejnej — jeśli tylko szukamy u Niego pomocy poprzez modlitwę, zawierzenie się Jemu oraz robienie tego, co w naszej mocy. Nasza wiara nie popiera letargu, lenistwa, beznadziei.
Widzę, że w gruncie rzeczy Pani już zna odpowiedź na swoje pytanie. Rozumiem zatem, że list jest prośbą nie tyle o samą odpowiedź na pytanie, co o bardziej uważne przypatrzenie się temu problemowi. Otóż na początku jasno sobie powiedzmy, że podniesiony przez Panią problem nie ma nic wspólnego z prawdą wiary o przeznaczeniu nas do zbawienia. Istotą tej prawdy jest radość, że Bóg nas ukochał, zanimśmy jeszcze zaistnieli, oraz że w swojej miłości powołuje nas do rzeczy przekraczających naszą ludzką naturę, mianowicie do tego, żebyśmy kiedyś cali znaleźli się w Nim, a On w nas. To, co o tej radości czytamy w Liście do Efezjan (1,3—12) czy do Rzymian (8,28—35), leży wręcz na granicy językowych możliwości człowieka. Można się nawet dziwić, że Apostoł Paweł nie umarł wtedy z tej radości, jaką się z nami dzielił.1
Pomieszanie przeznaczenia nas do zbawienia z przesądem o jakimś przeznaczeniu do nieszczęść bierze się częściowo z braku stosownego rozróżnienia słów w naszym polskim języku. W języku greckim, a więc w oryginalnym języku Nowego Testamentu, takie pomieszanie nie byłoby możliwe: przeznaczenie, dokonujące się na mocy bezdusznego determinizmu, jest tam bowiem określane słowem heimarmene, podczas gdy przeznaczenie, wynikające z daru kochającego Boga, oddaje się zupełnie innym słowem. Słowo to — proorismós — podkreśla osobowe działanie Boga, skierowane dla dobra człowieka. Niestety, język polski nie wypracował podobnego rozróżnienia. Nie ma w naszym języku słowa w rodzaju „pierwomiłość”, „pradar” czy „przedzasługa” — bo takie mniej więcej słowa oddawałyby sens greckiego proorismós.
Tutaj skupmy się wyłącznie na przeznaczeniu w sensie rzekomego zdeterminowania do nieszczęść lub do pomyślności. Przygotowując się do odpowiedzi na Pani list, przestudiowałem broszurę na temat prawa karmy, świeżo wydaną przez Towarzystwo Angi Jogi (A. Klizowski, Prawo karmy). Spróbuję krótko przedstawić to, co wydało mi się istotne w tej doktrynie, a następnie ocenię to w świetle mojej chrześcijańskiej wiary.
Otóż prawo karmy jest tam przedstawione jako „kosmiczna sprawiedliwość, która dokonuje się poprzez prawo przyczyn i skutków”. Polega ono na tym, że „zarówno cierpiący w życiu, jak radujący się nim, zbierają to, co posiali”, przy czym „odpłatę za czyny wymierza nie Bóg, lecz ślepe, a zarazem rozumne prawo”. Prawo karmy — w myśl jego wyznawców — zawsze prowadzi człowieka ku jego ostatecznemu dobru. Bo nawet wówczas, kiedy „karma bije go swym młotem”, to po to, ażeby przywrócić go wreszcie do duchowej przytomności.
Kto wierzy w prawo karmy, automatycznie musi wierzyć w reinkarnację. We wspomnianej broszurze mówi się na ten temat rzeczy, które osobiście odbieram jako ostre zaburzenie poczucia rzeczywistości. Na przykład: „ojcami, o których mówi Stary Testament, jesteśmy my sami w swoich poprzednich wcieleniach” (s. 4). Albo jeszcze lepiej: „Nie mniej niż połowa wszystkich ziemskich spotkań pochodzi z poprzednich wcieleń. Można sobie wyobrazić, jak korkowe figurki sczepiają się pod naciskiem wyższej energii elektryczności” (s. 13). Faktem jest jednak, że wiara w prawo karmy domaga się przyjęcia takich konsekwencji.
Broszurę kończą dwa bardzo mądre wywody moralne, oparte na wskazaniach Ewangelii. Zdaniem autora, Chrystus uczył w ten sposób, jak się wydobywać „z błędnego koła karmy”. Są to wskazania następujące: po pierwsze, należy się uwalniać od tego wszystkiego, co nas chorobliwie przywiązuje do ziemi, zwłaszcza od przywiązania do własności; po wtóre, należy się wystrzegać zemsty i nienawiści.
Co myślę o całej tej doktrynalnej konstrukcji jako chrześcijanin? Mniej więcej to samo, co w liście z kwietnia 1977 napisałem o swoim poglądzie na temat reinkarnacji: „W wierze w reinkarnację niektórzy ludzie znajdują wyjaśnienie różnorodności ludzkich losów oraz szansę przezwyciężenia tego zła, jakie się wokół nich namotało, nawet jeśli się to stało z ich własnej winy. Ja jednak jestem chrześcijaninem. Tajemnice mojej ludzkiej egzystencji staram się rozumieć w świetle tego Słońca, któremu na imię Chrystus. Otóż w świetle słonecznym okazuje sie zazwyczaj, jak cząstkowe, a niekiedy po prostu mylące było to, co widziało się w świetle kaganków. Owszem, w nocy światło kaganka było czymś bezcennym i wiele nam pomagało w zrozumieniu rzeczywistości i naszego w niej miejsca. Z chwilą jednak, kiedy uwierzyliśmy w Chrystusa Syna Bożego, noc dla nas przeminęła, a przybliżył się dzień. Otóż od Chrystusa dowiedzieliśmy się, że każdy człowiek jest niepowtarzalną osobą, a moja cielesność nie jest tylko zewnętrzną powłoką mojej duszy, ale stanowi integralną, przeznaczoną do życia wiecznego część mojego człowieczeństwa; od Chrystusa dowiedziałem się, że zmartwychwstanę. A tego wszystkiego nie da się pogodzić z doktryną reinkarnacji.”2
Do powyższego sądu chciałbym dorzucić cztery konkretne zastrzeżenia pod adresem doktryny o prawie karmy. Każde z nich dotyczy czegoś ogromnie, jak sądzę, istotnego. Najpierw chciałbym najgoręcej zaprotestować przeciwko posługiwaniu się Ewangelią dla uzasadnienia doktryn gruntownie z nią niezgodnych. Nie wolno okłamywać ludzi, jakoby sama nawet Ewangelia nauczała o prawie karmy (powołując się na jej naukę o stosunku do dóbr materialnych czy o odrzuceniu zemsty). Autor przywoływanej tu broszury ostro zwalcza modlitwę błagalną jako rzekomo bezsensowną alternatywę prawa karmy, a przecież na pewno wie on, jak często Jezus zachęca nas w Ewangelii do takiej modlitwy.
Nauczmy się wreszcie, że nie wolno nierzetelnie powoływać się na cudze księgi święte. Jako chrześcijanin czuję się głęboko zraniony tym, że ktoś wmawia moim księgom świętym coś przeciwnego, niż one głoszą naprawdę. Kto chce, niech sobie wierzy i w reinkarnację, i w prawo karmy, ale głosząc te swoje wierzenia, niech nie posługuje się kłamstwem ani obrażaniem religijnych uczuć nas, chrześcijan. Gdybym sam wierzył w tę nieszczęsną reinkarnację, powiedziałbym takim propagandystom: „Posługując się kłamstwem i obrażając cudze uczucia religijne, obciążacie swoją karmę, bo przecież kłamstwo nigdy nie może być czymś chwalebnym”.
Drugie moje zastrzeżenie brzmi: Albo wierzymy w Boga, albo w prawo karmy. Nie da się naprawdę wierzyć w Pana Boga i jednocześnie sądzić, że istnieje jakieś prawo karmy, któremu nawet Bóg musi się podporządkować. Skoro uwierzenie w prawo karmy domaga się — jak twierdzi Klizowski, jego wyznawca i propagator — odrzucenia prawdy o Bożej Opatrzności, zaniechania wszelkiej modlitwy błagalnej oraz odmówienia Panu Bogu prawa, a nawet możliwości odpuszczania grzechów, to bóg, o którym takie rzeczy się mówi, niewątpliwie nie jest Bogiem Prawdziwym. Mówiąc o bogu, Klizowski zapewne wyobraża go sobie jako wytwór naszego umysłu, ułatwiający ludziom maluczkim rozeznanie w sprawach ostatecznych. W jego wierze ostatecznym fundamentem rzeczywistości nie jest bowiem Bóg, ale jakaś bezosobowa sprawiedliwość kosmiczna.
Nie wiem, jak komu, ale mnie zimno się robi na myśl o takim świecie, w którym rzeczywistość duchowa podlegałaby równie deterministycznym prawom jak materia. Jeśli ktoś sądzi, że modlitwa do Boga nie ma sensu, a liczyć na Boże przebaczenie to oddawać się iluzjom — jego sprawa, ja się do jego wiary nie będę wtrącał. Będę jednak głośno wołał i świadczył, że to nieprawda. Bo Bóg jest miłością i każdy szczegół naszego życia znajduje się w przestrzeni Jego kochającej Opatrzności; i w każdej chwili mamy przystęp do Niego przez modlitwę, a nawet przez sakramenty. Będę głośno świadczył o tym, że Bóg chce nas codziennie obdarzać swoją świętą obecnością i udziela nam różnych darów, w tym również daru przebaczenia grzechów.
Wiem o tym wszystkim od Jezusa Chrystusa. Otóż każdy, kto naprawdę wierzy w Chrystusa, może tego wszystkiego doświadczać na co dzień.
Imię Chrystusa uświadomiło mi trzecie zastrzeżenie wobec prawa karmy: Nie da się tego prawa pogodzić z wiarą w Chrystusa! Wierzyć w Chrystusa to znaczy wierzyć, że „Bóg tak umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne” (J 3,16). Otóż kto wierzy w prawo karmy, wyklucza suwerenne wejście Boga w nasze ludzkie sprawy. Jeśli więc nie ma odwagi całkowicie odrzucić Chrystusa, musi na swojej wierze w Niego dokonać trzech następujących operacji: 1) przyjście Chrystusa do nas nie oznacza — jak wierzą chrześcijanie — miłosiernego pochylenia się Boga nad ludźmi, ale dokonało się na mocy jakiegoś prawa kosmicznego; 2) nie było to jedyne wcielenie Boga w ludzką naturę ani Chrystus nie jest jedynym Odkupicielem ludzkości; 3) wyznawca karmy musi całkowicie odrzucić Kościół, to znaczy nie przejmować się wolą Chrystusa, aby Jego obecność i nauka żyły w założonym przez Niego Kościele.
Postawmy sobie proste pytanie: Czy ten, kto na swej wierze w Chrystusa dokonał tych trzech operacji, jest jeszcze chrześcijaninem? Przecież operacje te przekreślają cały sens zbawczej misji Chrystusa Pana!
Wreszcie czwarte zastrzeżenie: Wiara w prawo karmy zapewne do takich konsekwencji prowadzić nie musi, niemniej nie sposób nie zauważyć, że faktycznie wzmacnia ona postawy egocentryczne i aspołeczne, sprzyja ponadto mentalności fatalistycznej oraz obojętności wobec cudzych niedoli. Słusznie podziwiamy Daleki Wschód za postawę ahimsy nawet wobec zwierząt, ale zarazem system kastowy w Indiach nie wziął się przecież znikąd, tylko właśnie z wiary w długi karmiczne. W tej wierze należy również szukać źródła tak przerażającej Europejczyków, odwiedzających Kalkutę czy Rangun, obojętności i dobrego samopoczucia w obliczu cudzej nędzy.
Logika tych postaw wydaje się następująca: Postawa ahimsy chroni przed niepotrzebnym zaciąganiem następnych długów karmicznych, zarazem nie ma sensu przejmować się cudzym cierpieniem, skoro ci ludzie spłacają w ten sposób swoje należności z poprzednich wcieleń. Jeśli ktoś myśli w kategoriach tej logiki, z trudnością tylko uświadomi sobie społeczne konsekwencje swoich czy cudzych działań. Trudniej też myśleć wówczas o służbie społecznej czy o możliwości uzdrawiania społecznych struktur. Mityczna moja tożsamość w łańcuchu reinkarnacyjnym staje się wówczas ważniejsza niż empirycznie dostrzegalne nasze powiązania społeczne.
Radzę Pani zerknąć do opublikowanego w miesięczniku W drodze (1/1992) artykułu Adriano Pelosina pt. „Ni me ta ching” — to jest prawdziwe miłosierdzie. Po dziesięcioletnim fascynowaniu się buddyzmem autor zamieszkał w Tajlandii, gdzie zrozumiał, jak bardzo jego obraz buddyzmu był wyidealizowany, co zresztą nie osłabiło w nim wielkiej sympatii dla tej duchowości. Otóż na temat prawa karmy zanotował on następujące spostrzeżenie socjologiczne:
„Doktryna buddyjska jest tak wzniosła, że jej wyznawcy czują się zawsze grzesznikami. Zapewne mogliby gromadzić sobie zasługi (ułatwienia, aby osiągnąć Nirwanę), składając ofiary na świątynie i mnichów, ale dla biednych, którzy stanowią większość narodu, również i ta droga jest wykluczona. W niektórych zagubionych wioskach nie ma nawet świątyni. Kto nie posiada możliwości wynagrodzenia za popełnione grzechy, będzie musiał to uczynić w następnym wcieleniu. W buddyzmie człowiek rodzi się ponownie i umiera tak długo, aż nie wyzwoli się w sposób zupełny od winy. Dlatego właśnie biedni czują się skazani na nie kończącą się spiralę: jestem biedny, gdyż byłem zły i nie potrafię wyzwolić się, gdyż nie potrafię zgromadzić sobie zasług. Oznacza to, że w następnym wcieleniu urodzę się jeszcze biedniejszy i będę miał mniejszą szansę na zbawienie. Tak rodzi się rozpacz”.
Zostawmy teraz na boku prawo karmy i postawmy sobie pytanie: Czy to jest sprawiedliwe, że jedni ludzie żyją długo, inni krótko, jedni w wygodzie i dostatku, inni w nędzy i poniewierce, jednym wszystko się udaje, inni zaś to nieuleczalni nieudacznicy?
Otóż zauważmy najpierw, że na świecie jest bardzo dużo cierpienia niepotrzebnego, którego dałoby się uniknąć. Sprowadzamy je na siebie swoimi własnymi grzechami albo lekkomyślnością, wiele też zła spotyka nas od innych lub my je innym niesprawiedliwie zadajemy. Z tej perspektywy patrząc, na pewno jest rzeczą niesprawiedliwą, że żona ma okropnego męża albo że jakiś homoseksualista zdemoralizował trzynastoletnie dziecko. Na pewno też mogę przyczynić się do tego, żeby nasz świat był chociaż odrobinę bardziej sprawiedliwy.
Jednak na różnorodność naszych losów należy patrzeć również z innej perspektywy: Każdy z nas jest niepowtarzalną osobą, którą Bóg powołuje do jakichś określonych zadań oraz wyposaża w potrzebne do tego talenty i dary. Otóż powołanie Boże jest czymś żywym, konkretyzującym się stosownie do mojej sytuacji dzisiaj. Wyobraźmy sobie, że spadła na mnie jakaś groźna choroba. Można pytać: „za co?” Ale w świetle wiary chrześcijańskiej jest to pytanie śmieszne i bezsensowne. Na pewno warto w takiej sytuacji pytać: „dlaczego?” — jeśli chcemy rozpoznać i usuwać przyczyny tej choroby. W obliczu choroby chrześcijanin nie pyta: „za co?”, bo wprowadzałby w ten sposób do swojego myślenia elementy magiczne; chrześcijanin po prostu się leczy oraz prosi Boga o zdrowie.
Jeśli zaś okaże się, że choroba nie mija, a może jeszcze się pogłębia, jako chrześcijanin staram się ożywić ufność w Bogu, że On będzie mnie umacniał, aby ta choroba (czy inne utrapienie) nie zgnębiła mnie duchowo, ale żeby mnie raczej oczyściła i przybliżyła do Niego.
Chrześcijanin nie lęka się ufać Bogu nawet wówczas, kiedy niewątpliwie to ja sam sprowadziłem na siebie to utrapienie, od którego teraz nie mogę uciec. Na przykład motocyklista, o którym Pani pisze, mógł zostać kaleką z własnej lekkomyślności. Jednak to już się stało. Jeśli jest chrześcijaninem, będzie ufał Chrystusowi, że On to jego kalectwo będzie wypełniał swoją kochającą obecnością. I w ten sposób to, co przyszło tak niepotrzebnie, może — za łaską Bożą — stać się drogą tego człowieka do Boga.
Dla chrześcijanina najważniejsze jest dzisiaj. Błędem jest trapić się tym, co było wczoraj i już minęło; błędem jest nawet trapić się moim wczorajszym grzechem, jeśli został mi już odpuszczony. Nie trzeba też troszczyć się niemądrze o dzień jutrzejszy. To dzisiaj, w tej oto konkretnej sytuacji, mam się ufnie powierzać mojemu Bogu. Bóg przecież nas kocha, każdego z nas, każdego dnia, w naszych konkretnych sytuacjach. Kto wierzy w kochającego nas w ten sposób Boga, tego nie skusi wiara w jakieś karmiczne długi.
Zastanawiam się jeszcze, jaką treść wkładają ludzie w formułę: „Widocznie tak mu było przeznaczone”. Owszem, za tą formułą może kryć się zwyczajny przesąd. Jednak ktoś, zwłaszcza człowiek prosty, może używać tej formuły w sensie bardzo prawdziwym. W ustach prostego i pobożnego człowieka słowa te mogą znaczyć: „Nie zgłębiajmy powodów, dlaczego tak się stało, bo i tak rozumem tego nie dojdziemy. Teraz najważniejsze jest to, żeby szukać woli Bożej w tej sytuacji, jaka jest dzisiaj”.
1 Polecam zwłaszcza dwa teksty, poświęcone prawdzie o przeznaczeniu nas do zbawienia: Charles Journet, Tajemnica przeznaczenia, „W drodze” 11/1991, s. 3—12; oraz mój artykuł pt. „Czy Bóg nas zaprogramował? Przeznaczenie a wolność”, w: Jacek Salij OP, Rozpacz pokonana, Poznań 1983, s. 102—125.
2 Starożytni chrześcijanie na temat reinkarnacji, „W drodze” 4/1987, s. 107—112. Przedruk: Jacek Salij OP, Poszukiwania w wierze, W drodze, Poznań 1991, s. 103—108.
opr. aw/aw