Orzekanie w sprawach rozwodowych

Z cyklu "Praca nad wiarą"

Spotkałem się z opinią, że sędzia, który jest katolikiem, nie powinien orzekać w sprawach rozwodowych, albowiem w Kościele rzymskokatolickim nie ma rozwodów; uwzględniając zaś powództwa o rozwód narusza zarówno etykę, jak i prawo kanoniczne, które — jako członek Kościoła — powinien zachowywać. Mam określoną opinię na ten temat, która w skrócie wygląda następująco:

Spraw rozwodowych jest stosunkowo dużo (w roku 1994 wpłynęło ich do sądów około 70 tys.). Istnieje sfera prawa i sfera etyki. Nierozerwalność małżeństwa należy ujmować w sferze etycznej i w płaszczyźnie prawa kanonicznego. Odpowiedzialność za naruszenie etyki ponosi tutaj małżonek (małżonkowie) żądający rozwodu. Nierozerwalność małżeństwa nie należy do dóbr tak podstawowych jak np. życie człowieka. Sędzia nie ma wpływu na treść prawa, powinien jedynie prawidłowo je stosować. Udzielając rozwodów, działa jedynie jako urzędnik państwowy. Nie należy do niego etyczna ocena czynu ludzi, których sprawy rozstrzyga.

Oczywiście: dokonywana przez niego wykładnia prawa i ocena materiału dowodowego w dużej mierze zależy od przyjmowanego światopoglądu. Sędzia, który jest katolikiem, rozstrzygając sprawy rozwodowe, może nawet zrobić tu dużo dobrego: np. właściwie prowadzona mediacja małżeńska, wywieranie pozytywnego (dopuszczalnego przez prawo) wpływu na małżonków, staranne prowadzenie sprawy itp.

Setki razy rozmawiałem z ludźmi przeżywającymi dramat rozpadającego się małżeństwa. Nieraz w trakcie tych rozmów dowiadywałem się o różnych sytuacjach, jakie się wydarzyły na sali sądowej. Dwa tematy pojawiają się w tych opowieściach zastanawiająco często: że świadkowie jednego z małżonków zeznawali zupełnie fałszywie przeciwko drugiemu oraz że sędzia zachowywał się rutynowo i bezdusznie, jakby z góry zakładając, że rozprawę zakończy orzeczeniem rozwodu.

To prawda, że wspomnienia z procesu rozwodowego często są zdeformowane bólem i emocjami. Jednak te dwa zarzuty pojawiają się we wspomnieniach z sali sądowej zbyt często, żeby czymś racjonalnym było odmawianie im jakichkolwiek podstaw w rzeczywistości. Niekiedy ludzie, oburzeni prorozwodowym nastawieniem sędziego, wiążą je z tym, że sędzia sam jest człowiekiem rozwiedzionym — i twierdzą nawet, że do orzekania w sprawach małżeńskich nie powinni być dopuszczani sędziowie, których własne małżeństwa się rozpadły.

Rzecz jasna, sędzia, mający opinię szybkiego do udzielania rozwodu, będzie pozytywnie odbierany przez małżonków, którzy obopólnie pragną rozwodu. Formułowane są nawet nieodpowiedzialne pomysły, że w przypadku, kiedy małżonkowie zgodnie pragną rozwodu, sprawą nie powinien zajmować się sąd, ale wystarczyłoby złożenie w urzędzie stanu cywilnego podpisanej przez oboje małżonków deklaracji o rozejściu się.

Tak czy inaczej, nie ma wątpliwości, że nawet jeśli prawo państwowe dopuszcza rozwody, na ogół jednak stara się ono — w większym lub mniejszym stopniu — chronić małżeństwo i nie pozwalać na rozwody zbyt lekkomyślne. Trudno też nie zgodzić się z Panem, że wiele zależy tu od sędziego, któremu nieraz uda się tak sprawę rozwodową przeprowadzić, że kończy się ona trwałym pojednaniem małżonków.

Dlatego, zanim podejmę wprost Pańskie pytanie, spróbuję zwrócić uwagę na to, że istnieje również wiele całkiem świeckich powodów, dla których trwałość małżeństw winna być przedmiotem troski społecznej i ochrony prawa. Przeczytałem niedawno przerażającą informację, że ponad 70% czarnych dzieci w USA żyje w trwałym oddzieleniu od jednego z rodziców, przeważnie ojca. Ku temu modelowi dryfują, jak się wydaje, wszystkie społeczeństwa naszej cywilizacji.

Spróbujmy sobie uświadomić, co to znaczy. Jakimi rodzicami będą te dzieci dla swoich dzieci, skoro w swoim dzieciństwie otrzymują tak okaleczone wzory rodzicielstwa? Jakie zaplecze rodzinne będą miały te dzieci w swoim życiu, skoro od samego początku są pozbawione normalnego kontaktu z rodziną swego ojca? A jeśli już ich matka pochodzi z niepełnej rodziny, dzieci te mogą być prawie zupełnie pozbawione krewniaków. Skąpe zaplecze rodzinne, brak ciotek i wujków, brak ciotecznego rodzeństwa — to istotnie osłabiony system trwałych związków większej lub mniejszej bliskości z innymi ludźmi, to wysłanie dziecka na życiowy ocean w małej łódeczce, gdzie ma ono tylko swoją matkę i może jeszcze brata lub siostrę, zamiast na normalnym statku rodzinnym, gdzie system wzajemnego wspierania się i ubezpieczania działa znacznie szerzej.

Dotąd mówimy tylko o tych krzywdach, których w momencie rozejścia się swoich rodziców dzieci sobie jeszcze nie uświadamiają. A przecież już rozwód rodziców dziecko przeżywa zazwyczaj bardzo ciężko. Któż nie słyszał opowieści, jak to malec próbuje jednocześnie pokochać swoich skłóconych rodziców? Inny malec wciąż namawia mamusię, żeby kupiła nową szafę, a w końcu okazuje się, iż dziecko wyobraziło sobie, że jak będzie nowa szafa, to wtedy tatuś na pewno do nich wróci. Jeszcze inne dziecko całuje po rękach swojego tatusia, który mieszka gdzie indziej, zapewniając go gorąco, że kiedy tatuś wróci, ono już zawsze będzie bardzo grzeczne. W swojej biednej główce uznało siebie za głównego winowajcę rozejścia się rodziców: tatuś odszedł, bo ono było niegrzeczne.

Nie trzeba być psychologiem, ażeby wiedzieć, ze rozbicie rodziny może powodować u dziecka dezorientację co do własnej wartości i bycia akceptowanym przez najbliższych oraz zachwianie poczucia bezpieczeństwa. Bo jeśli dziecko nie może mieć pewności co do absolutnie najbliższych ludzi, jakimi są rodzice, to wszelkie inne zło również może się zdarzyć. Przecież nawet jeśli w bardzo zgodnej rodzinie zabraknie przez miesiąc jednego z rodziców, bo na przykład wyjechał za granicę, dziecko po jego powrocie nie tylko cieszy się żywiołowo, ale przez wiele dni trzyma się go kurczowo, jakby lękając się, ze znów może go utracić.

Wczucie się w sytuację dziecka działa jak skuteczna szczepionka antyrozwodowa. Oto wyznanie pewnej żony, która stara się odrzucać pokusę rozwodu: „Wystarczy — powiada — spojrzenie na swojego <przeciwnika> oczami dzieci. Wtedy dostrzega się w nim tego, który je przewijał, karmił, prowadził na spacer, czytał bajki. Nie mam wtedy odwagi zabierać im tego całego świata dobrych doświadczeń. Widzę w moim mężu ojca moich dzieci i to jest najważniejsze, to jest po prostu prawdą i sensem naszego związku. Stąd wypływa zapomnienie, przebaczenie, wygładzenie bolesnych zadr”.

Łatwość uzyskania rozwodu jest czymś szkodliwym również dla świadomości społecznej. W społeczeństwie, w którym łatwo uzyskać rozwód i w którym rozwód przestaje być czymś wyjątkowym, zmniejsza się świadomość tego, że małżeństwo jest związkiem trwałym i nierozerwalnym. W tej atmosferze coraz więcej małżeństw staje przed pokusą rozwodu, a nawet sama instytucja małżeństwa ulega zachwianiu. Logika tego procesu zmierza do tego, że pewnego nieszczęsnego dnia może okazać się, iż 70% naszych dzieci żyje w oddzieleniu od jednego z rodziców. 

Toteż nie ma najmniejszej wątpliwości, iż żaden sędzia — wierzący czy niewierzący, katolik czy niekatolik — nie powinien być skory do udzielania rozwodu. Orzekanie rozwodu w odniesieniu do małżeństwa, które dałoby się uratować, jest społecznym szkodnictwem. Sędzia, który jest katolikiem — i tu trudno się z Panem nie zgodzić — ma jeszcze dodatkowe, religijne, motywacje do tego, żeby rozprawę rozwodową prowadzić w sposób, w jaki powinien ją prowadzić każdy sędzia, tzn., żeby dążyć raczej do pojednania małżonków niż do orzeczenia rozwodu.

I w tym właśnie miejscu pojawia się postawione przez Pana pytanie. Żeby je wyostrzyć, sformułuję je w języku ściśle religijnym: czy sędzia, orzekając rozwód jakiegoś małżeństwa, popełnia w ten sposób grzech? Umówmy się, że wyłączamy z naszych rozważań te przypadki, kiedy sędzia prowadzi sprawy rozwodowe w taki sposób, jakby był nieprzyjacielem samej nawet instytucji małżeństwa — bo wówczas grzeszy niewątpliwie, również jeśli jest człowiekiem niewierzącym (naruszenie obiektywnego porządku moralnego w tak ważnej materii zawsze jest grzechem, niezależnie od naszych poglądów na ten temat).

Na pytanie, czy ginekologowi wolno dokonywać aborcji, którą i tak kto inny by przeprowadził, on zaś, podejmując się tego, uzyskuje możliwość uratowania jakichś innych zagrożonych dzieci, odpowiadamy stanowczo: nie wolno. Bo nie ma takich rachunków moralnych, które usprawiedliwiałyby zabicie dziecka. Umyślne zabicie niewinnej istoty ludzkiej zawsze jest czynem wewnętrznie złym, a każda próba ocalenia jakiegoś dobra poprzez czynienie moralnego zła (czyli każde uwierzenie, jakoby istniały sytuacje, kiedy cel uświęca złe środki) przyczynia się tylko do umocnienia zła na naszej ziemi.

Otóż sytuacja sędziego prowadzącego rozprawę rozwodową nie jest analogiczna. Dobry sędzia stara się raczej małżeństwo ocalić. Kiedy zaś przebieg rozprawy przymusza go do wydania sentencji rozwodowej, to przecież nie uzurpuje sobie praw Boga i nie rozłącza tego, co Bóg złączył: skoro małżonkowie są złączeni w obliczu Boga, to pozostaną takimi również po orzeczeniu rozwodu. Sentencja rozwodowa orzeka jedynie, że ze względu na realną sytuację tego małżeństwa traci moc prawną kontrakt cywilny między małżonkami. W niemieckim kodeksie prawa cywilnego mówi się nawet wyraźnie, że ,,przepisy niniejszego rozdziału (dotyczącego rozwodów) nie wchodzą w kościelne zobowiązania w odniesieniu do małżeństwa" (§1588).

W tym właśnie duchu podniesiony przez Pana problem rozwiązywała Stolica Apostolska, kilkakrotnie pytana o to na przestrzeni XIX wieku przez różnych biskupów. Krótkie omówienie tej problematyki można znaleźć w bardzo znanych, przedsoborowych jeszcze podręcznikach teologii moralnej Dominika Prümmera (nr 3, 893) oraz Benedykta Merkelbacha (nr 3, 977). Ten ostatni powiada nawet, że — skoro już rozwody cywilne są, niestety, dopuszczone przez prawo — to zarówno Kościół, jak i państwo powinny być zainteresowane w tym, ażeby rozprawy rozwodowe były prowadzone przez sędziów rozumiejących wielką wartość małżeństwa.

Jeśli wyłożone wyżej zasady odniesiemy do pytania o moralną godziwość udziału adwokata w rozprawie rozwodowej, odpowiedź wypadnie nieco inaczej. Poza wyjątkowymi przypadkami nie budzi żadnych zastrzeżeń udzielanie przez adwokata pomocy małżonkowi, który nie zgadza się na rozwód i wierzy w uratowanie małżeństwa. Z kolei jednak wydaje się, że tylko w wyjątkowych przypadkach adwokat może bez obrazy prawa Bożego pomagać małżonkowi, który dąży do uzyskania rozwodu. Ryzyko bowiem, że adwokat, prowadząc takie sprawy, realnie będzie się przyczyniał do ostatecznego rozbicia małżeństw dających się jeszcze uratować, jest bardzo duże.

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama