Z cyklu "Praca nad wiarą"
Od kilku lat, wraz z małżonką, uczestniczymy w stałych spotkaniach rodzin. Jesteśmy parą animującą. Nasz duszpasterz jest wymagający i stanowczy. Dość mocno potrafi nazwać, że coś jest białe, albo czarne. Oczekuje od nas zaangażowania i wyraźnie mówi nam o tym. Jednak od pewnego czasu nie mogę się zdobyć na pozytywną odpowiedź. Bo czy aż tak trzeba się angażować? Moi rodzice byli ateistami, a przecież było w nich wiele prawości, bezinteresowności, intuicyjnego dobra. Z powodu ich nie uczestniczenia w życiu Kościoła nie dostrzegałem w nich żadnego braku. Co więcej, jestem im wdzięczny, że pomogli mi zbudować właściwą (patrząc z perspektywy etyki chrześcijańskiej) hierarchię wartości. Teraz, kiedy duszpasterz stawia nam wymagania (wspólnotowa modlitwa, okresowe rekolekcje, chwile wyciszenia, dzielenie się doświadczeniem wiary) pojawia się we mnie pytanie: czy to jest konieczne? Może on musi tak mówić i wymagać - bo Kościół tak nakazuje? Dlaczego? Co zatem z moimi rodzicami, którzy tego nie praktykowali, a których tak kochałem? Te pytania powstrzymują mnie teraz od podejmowania pozytywnych - w oczach duszpasterza - działań we wspólnocie rodzin i coraz częściej powodują niepotrzebne spięcia z nim. Nie umiem zwrócić się z tym do naszego duszpasterza. Chyba obawiam się jego - a może i ewangelicznego - radykalizmu. Może Ojciec mnie chociaż trochę zrozumiał i zechce rzucić na to promień Bożego światła.
Żeby nie zagubić się w kilku tematach na raz, pominę tu całkowicie problematykę, którą kiedyś przedstawiałem - w numerze z maja 1988 (przedruk w książce „Poszukiwania w wierze”) - w liście pt. „Solidarność z niewierzącymi rodzicami i przyjaciółmi”.
Wyłączmy ponadto z naszych obecnych rozważań niezmiernie ważną dla naszego życia chrześcijańskiego sprawę uczestnictwa w coniedzielnej Mszy Świętej. „Gromadźcie się często razem, by szukać tego, co służy duszom waszym - czytamy w napisanej pod koniec I wieku Nauce Dwunastu Apostołów (16,2). - Cały bowiem czas wiary waszej wam się nie przyda, jeśli nie staniecie się doskonali w ostatniej godzinie”.
Wyraźnie słychać w tym upomnieniu znane słowa z Listu do Hebrajczyków: „Nie opuszczajmy naszych wspólnych zebrań, jak to się stało zwyczajem niektórych” (10,25). Starożytni chrześcijanie przywiązywali wielką wagę do uczestnictwa w niedzielnej Eucharystii, bo zachęt żeby jej nie opuszczać, znajdziemy w tekstach patrystycznych bardzo wiele. „W dniu Pańskim porzućcie wszystko - przypomnijmy dla przykładu pochodzące z III wieku Didaskalia Apostolskie (2,59,2n) - i śpieszcie nie zwlekając na swoje zgromadzenie, bo przez nie oddajecie chwałę Bogu. W przeciwnym razie czym usprawiedliwią się przed Bogiem ci, co nie gromadzą się w dniu Pańskim, aby słuchać słowa życia i spożywać Boski pokarm, który trwa na wieki?”
My jednak załóżmy jako rzecz bezdyskusyjną, że nie da się być katolikiem całkiem na serio bez coniedzielnej Mszy Świętej i ograniczmy nasze pytanie do innych naszych zaangażowań we wspólnotę wiary. Czy jest moim obowiązkiem religijnym - pyta Pan - uczestnictwo w owej wspólnocie rodzin, albo przynajmniej w jakiejś innej wspólnocie katolickiej?
Przypatrzmy się pojęciu „obowiązek” w jakiejkolwiek dziedzinie naszej aktywności, której nie da się zamknąć w samej tylko przestrzeni prawa. Czy na przykład rodzice mają obowiązek starania się o swoje dzieci? Oczywiście, mają taki obowiązek, ale biedne te dzieci, którymi rodzice zajmują się tylko dlatego, że mają taki obowiązek. Troska o własne dzieci jest zazwyczaj dla rodziców czymś oczywistym. O obowiązku trzeba rodzicom przypomnieć dopiero wówczas, kiedy nie rozumieją tego, co oczywiste. Ale - powtarzam - biedne te dzieci, których rodzicom trzeba o tym przypominać.
Zarazem o obowiązku rodziców można mówić tylko generalnie. Nie jest bowiem tak, żeby rodzice mieli obowiązek kupić swojemu dziecku rower czy komputer, albo żeby mieli obowiązek posyłać je na lekcje muzyki czy języka francuskiego. Mają ogólny obowiązek je karmić, ubrać, przygotowywać do dorosłego życia, ale przecież obowiązek ten można wypełniać na tysiąc różnych sposobów.
Zastosujmy te spostrzeżenia do Pańskiego pytania. Otóż zmarnujemy dar wiary, jeżeli będziemy chcieli zachować ją tylko dla siebie, jeżeli nie będziemy troszczyć się o to, żeby wiara była podstawową wartością przynajmniej niektórych moich relacji z innymi ludźmi. Stąd zwłaszcza dzisiaj - kiedy obyczaj społeczny naciska na nas, żebyśmy swoją wiarę przeżywali jako coś tylko prywatnego - ogromne znaczenie przynależności do jakiejś wspólnoty, w której jesteśmy właśnie jako ludzie wierzący, jako katolicy.
Zarazem nie jest tak, żeby religijnego obowiązku przeżywania swojej wiary wspólnie z innymi nie dało się wypełnić bez angażowania się w jakąkolwiek wspólnotę cząstkową. Jedyną wspólnotą absolutnie nie do zastąpienia jest dla nas katolików wspólnota eucharystyczna.
Jak Pan widzi, nie chciałbym ani zachęcać, ani zniechęcać, do trwania w tej wspólnocie, o której Pan pisze. Generalnie, możliwość włączenia się we wspólnotę ludzi, traktujących swoją wiarę jako coś bardzo ważnego, jest wielkim darem Bożym. Jednak konkretne okoliczności naszego życia bywają tak różne, że Kościół nie chce tego rodzaju zaangażowań traktować w kategoriach obowiązku. Jesteśmy zobowiązani jedynie do uczestnictwa w coniedzielnej Eucharystii (zarazem biedne byłyby nasze dusze, gdybyśmy na niedzielną Mszę Świętą przychodzili tylko dlatego, że jesteśmy do tego zobowiązani).
Na koniec jeszcze jedno pytanie: Czy istnieją takie kontakty w wierze, które szczególnie nas w niej rozwijają? Owszem, i o tego rodzaju kontakty powinniśmy szczególnie zabiegać i je rozwijać: Każde prawdziwe dzielenie się moją wiarą z kimś innym (również z własnym dzieckiem), każde moje przyczynienie się do tego, że mój bliźni zbliży się do Boga, jest dla mojej wiary jak ciepły ożywczy deszcz.
opr. aw/aw