Czy Jezus miał długie włosy?

Nasz obraz Boga jest niezwykle ważny dla naszej relacji z Nim. Nie uwolnimy się nigdy od ludzkich wyobrażeń, musimy jednak uważać, by nie przysłoniły nam Tego, który przekracza wszelkie wyobrażenia

Czy Jezus miał długie włosy?

Nie uwolnimy się od naszych wyobrażeń i nawet nie powinniśmy tego robić. Nie jesteśmy w stanie do końca odróżnić tego, co w naszym wyobrażeniu jest rzeczywistym doświadczeniem Boga, a co produktem naszego umysłu.


W Ewangelii św. Jana czytamy, że „Boga nikt nigdy nie widział”, a autor Psalmu 27 zachęca: „Szukaj Jego oblicza”. Czy to się ze sobą nie kłóci?

To niezupełnie prawda, że Boga nikt nie widział. Ci, którzy widzieli Jezusa, widzieli Boga.

Ci, którzy Go widzieli, już nie żyją. A co z nami?

My jesteśmy spadkobiercami ich opowieści.

Skazani na wyobrażenia i domysły?

Raczej na przekazywanie, rozważanie i pogłębianie tego, co pozostawili nam naoczni świadkowie. W tym się wyraża sens Kościoła jako wspólnoty, która przechowuje pamięć o Jezusie.

Co w takim razie z tekstem psalmu: „Będę szukał Twego oblicza, Panie, nie zakrywaj przede mną swojej twarzy”?

Te słowa należy rozumieć duchowo i alegorycznie. Szukanie oblicza Boga to jest szukanie doświadczenia Jego bliskości, które może być dane na wiele sposobów — poprzez wspólnotę, modlitwę, słowo Boże czy sakramenty.

Mamy się pogodzić z tym, że nie będziemy mieli fizycznego doświadczenia Boga?

Tak, a nawet jeżeli Go „zobaczymy”, to będzie to doświadczenie duchowe, a nie zmysłowe.

Tyle tylko, że właśnie ze względu na naszą zmysłowość nie wystarcza nam doświadczenie duchowe.

Ale Bóg ewidentnie nam go nie daje — prócz Jezusa. Stoimy w rozkroku wiary i tego nie usuniemy. Bóg nie chce nam dać dowodu swojej boskości. Gdyby chciał, to by to zrobił.

Jakim mężczyzną był Jezus?

Co to znaczy?

Czy był szczupły, czy był brunetem, jakie miał oczy...

A to ma jakieś znaczenie?

Byłoby nam łatwiej, gdybyśmy umieli Go sobie wyobrazić i wiedzieli, z kim mamy być „w relacji”.

Ciągle to robimy. Każde pokolenie w jakiś sposób sobie Go wyobraża. Niektórzy ojcowie Kościoła mówili nawet o polimorfizmie Jezusa, to znaczy, że zmartwychwstały Jezus w sposób doskonały panował nad swoim wyglądem i objawiał się tak, jak chciał. Stąd każdy widział Go inaczej, bo On dowolnie kształtował swój wygląd. Był inny dla uczniów w drodze do Emaus, inny dla Marii Magdaleny. Raz był podróżnym, raz ogrodnikiem.

Jak to możliwe?

Ta idea opiera się na założeniu, że ciało po zmartwychwstaniu jest doskonale poddane woli i może wyglądać tak, jak się chce, żeby wyglądało.

Nie daje mi spokoju sprawa wyglądu. Jezus z obrazka to przystojniak: włosy do ramion, broda i piękne głębokie spojrzenie. Chce się za Nim iść.

Dla autorów ewangelii czy ojców Kościoła wygląd Jezusa nie był ważny, bo wątek estetyczny nie ma zbawczego znaczenia.

A gdyby się okazało, że był odpychający, że nie miał zębów, był śmierdzący i brudny? Może to zachwiałoby naszą wiarą?

W historii boskich wizerunków mamy dwie tendencje teologiczne. Jedna podąża za słowami Psalmu 45: „Najpiękniejszy jesteś pośród synów ludzkich”, dla drugiej inspiracją jest Księga Izajasza: „Oszpecony tak, że nie można na niego patrzeć”. Obie są jednak stylizacjami i wyobrażeniami. To jest przestrzeń wrażliwości estetycznej.

Moją wiarą brzydota Jezusa raczej by nie zachwiała, bo mój Jezus jest człowiekiem drogi — zakurzonym, nie do końca domytym. Przemierzał z apostołami pewnie dziesiątki kilometrów dziennie — w tamtych warunkach wieczorami musieli okropnie śmierdzieć, a prysznica nie było.

W takim razie nic o wyglądzie Jezusa nie wiemy?

Był Żydem, urodził się na terenie dzisiejszej Palestyny. Na tej podstawie, szukając analogii do szkieletów i czaszek, które zachowały się z tamtego okresu, możemy wnioskować, jakiego był wzrostu. Prawdopodobnie nosił zarost, bo mało kto się wtedy golił, włosy też rzadko podcinano, więc pewnie miał długie. Tego możemy się domyślać, bazując na pewnych danych historycznych. Cała reszta to czysta fantazja i projekcja wyobrażeń danej kultury. Ewangeliści nie piszą też nic o Jego charakterze i usposobieniu, bo to nie miało dla nich zupełnie znaczenia.

Dlaczego?

Bo dla tych, którzy pisali ewangelie, ważny był efekt zbawczy, który przyszedł za pośrednictwem Jezusa. Oni zrozumieli, że grzechy są im przebaczone, i pytają się, kim jest Ten, przez którego się to stało, a nie, czy był wysoki, czy niski.

Jednak prawda o tym, że grzechy zostały im wybaczone i że centralnym punktem Ewangelii jest zbawienie, ma odniesienie do konkretnej cechy — miłosierdzia Jezusa. I mamy obraz Jezusa miłosiernego.

Tak nam się to narzuca, bo przeciętne wyobrażenie jest, zdaje się, dzisiaj zmonopolizowane przez doświadczenie siostry Faustyny.

Wielu by się oburzyło, bo taki Chrystus — miłosierny — bardzo im w życiu pomógł.

To są dwie różne rzeczy. Jedna to wyobrażenie Jezusa, niezbędne do tego, żeby być chrześcijaninem. To powinno być regulowane Ewangelią i dogmatem. Druga natomiast to sprawa tego, na ile ja się przejąłem tym obrazem, który jest w ewangeliach.

To znaczy?

Jeśli doświadczyłem tego, że grzechy zostały mi odpuszczone, to zaczynam postrzegać innych w kluczu tego doświadczenia. Patrzę na świat już trochę oczami Jezusa i widzę, że desperacko potrzebuję miłosierdzia. Jezus mówi: „Komu mało przebaczono, ten mało miłuje” (por. Łk 7,47). To nie znaczy nawet, że ktoś miał wielkie grzechy, bo czasami ludzie przeżywają po prostu intensywnie i głęboko fakt ich odpuszczenia, wbrew narzucającej się logice sprawiedliwości, która podpowiada, że zawsze musi być coś za coś.

Sprawiedliwość to obok miłosierdzia inny silny obraz Jezusa, na który dziś nie zwracamy tak wielkiej uwagi.

To prawda, choć i on miał w Kościele swoje lata świetności i był wykorzystywany jako element pedagogiczny. Mówiło się: Nie cudzołóż, nie kradnij, nie zabijaj, bo sprawiedliwy Sędzia wtrąci cię do piekła.

To są kwestie chyba wciąż aktualne?

Tyle tylko, że w kaznodziejstwie, bodaj XVII i XVIII wieku, mało kto dodawał wątek o miłosierdziu. O tym, że Bóg nie chce śmierci grzesznika. Nieraz dochodziło do perwersyjnego przekonania, że to dobrze, iż wielu idzie do piekła, a Bóg jest z tego zadowolony, bo to zaspokaja Jego potrzebę sprawiedliwości.

Skąd takie myślenie?

Jego początki znajdziemy w Starym Testamencie, w którym dominuje obraz Boga sprawiedliwości, a nie Boga miłosierdzia. Ten drugi pojawia się w nauczaniu niektórych proroków, ale jedynie jako kontestacja głównego nurtu, niestety nieprzełamująca go.

W tym sensie miłosierdzie Boga głoszone przez Jezusa to także kontestacja, tyle tylko, że po Nim następuje przełamanie myślenia sprawiedliwościowego. Fundamentalne jest tu nauczanie św. Pawła streszczone w słowach: „Łaską jesteście zbawieni przez wiarę, a to jest darem Boga” (Ef 2,8). Czyli już nie sprawiedliwość, a darmowa łaska Boga.

Wiele wieków później gwałtowny ruch Lutra będzie tak naprawdę próbą powrotu do ducha i litery nauczania św. Pawła w rzeczywistości Kościoła, który skoncentrował się na przestrzeganiu sprawiedliwości, uczynkach i zasługiwaniu na zbawienie.

Luter miał rację co do darmowości zbawienia?

Oczywiście. Ale moim zdaniem popełnił poważny błąd, przeakcentowując napięcie pomiędzy Ojcem i Synem. Luter stara się pogodzić sprawiedliwość i miłosierdzie w ten sposób, że Ojciec jako doskonale sprawiedliwy musi ukarać ludzi za grzech pierwszych rodziców, którzy sprzeniewierzyli się miłości Boga. Z drugiej strony, ze względu na miłosierdzie nie chce, by kara dosięgła ludzi — stąd posłanie Syna. Nie przypadkiem fragment z proroka Izajasza — „Pan zwalił na Niego winy nas wszystkich” (Iz 53,6) — to ulubiony starotestamentalny cytat Lutra. Ale jego Bóg jest wewnętrznie rozdarty. W późniejszych interpretacjach — także katolickich — to rozdarcie bywało jeszcze wyraźniejsze.

Jak w takim schemacie działa zbawienie?

Tak, że Ojciec cały swój gniew skupia na Synu, a On, ukrzyżowany, zasłania sobą ludzkość. W związku z tym człowiek nie jest tak naprawdę odnowiony, tylko zasłonięty przed karą. A to wszystko nie jest prawda. Po pierwsze, Bóg Ojciec nikogo nie atakuje w gniewie i na nikim nie musi wyładowywać swojej sprawiedliwości, bo nie jest nią skrępowany. Po drugie, nie robi tego w stosunku do Syna. Po trzecie, nie zabija Go.

Tu subtelnie pojawia się też pokusa, by uniknąć przyznania, że to my, ludzie, zabiliśmy Jezusa. Nie Ojciec. Gdyby nie wolne decyzje wolnych osób — ukrzyżowania by nie było. A zbawienie — tak.

Jak to?

Zbawienie rozpoczyna się w momencie, kiedy Syn staje się człowiekiem, a dopełnia się w Jego śmierci i zmartwychwstaniu. I gdyby Jezus umarł na przykład ze starości, to zbawienie też by się dokonało.

I nie mówilibyśmy w wyznaniu wiary, że umarł na krzyżu dla naszego zbawienia...

...tylko że umarł ze starości dla naszego zbawienia. Ale my się odnosimy zawsze do tej wersji historii, która się faktycznie wydarzyła.

Jeśli mogliśmy być zbawieni bez krzyża, to dlaczego Jezus prosił: „Jeśli możesz, oddal ode Mnie ten kielich”? Bóg jednak nie oddala tego kielicha, tylko go dopuszcza i Jezus umiera.

Ale kto decyduje o tym, że Jezus zostaje ukrzyżowany?

Ludzie.

No właśnie! I tego się trzymajmy. Tego, co się faktycznie stało i kto podejmował decyzję.

A co ze słowami: „Jeśli ktoś chce pójść za Mną, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje”?

Jezus przyszedł do świata naznaczonego grzechem i umarł na krzyżu dla naszego zbawienia. To jest fakt, a z faktami się nie dyskutuje. Święty Tomasz z Akwinu mówi, że jest to jedyna wersja historii, jaką znamy. Pewnie mogłoby się zdarzyć inaczej, ale tego nie rozważamy, bo to strata czasu. Zbawienie przyszło przez krzyż. Koniec. Kropka.

W takim razie, jak wyglądałby moment odkupienia?

Decydujący dla zbawienia nie jest moment śmierci, tylko zmartwychwstania. Grzechy zostają przezwyciężone poprzez pokonanie śmierci, a nie dlatego, że Jezus umarł. Nowy Testament jest skoncentrowany na zmartwychwstaniu. Kiedy Paweł opisuje chrzest, to mówi, że zostaliśmy zanurzeni w śmierć, która ma związek z grzechem. „Kto bowiem umarł, stał się wolny od grzechu” (Rz 6,7). Tyle tylko, że w tym miejscu historia zbawienia się nie kończy. Oprócz śmierci zostaliśmy zanurzeni także w zmartwychwstaniu Chrystusa. To On jest Nowym Adamem i początkiem nowej ludzkości. To są wątki fundamentalne dla Nowego Testamentu, kompletnie dziś przez nas pogubione w szukaniu obrazu Boga. Dość często cytujemy Pawłowy tekst: „Jeżeli Chrystus nie zmartwychwstał, daremna jest wasza wiara”, zapominając, że dalsza część tego zdania brzmi: „i aż dotąd pozostajecie w swoich grzechach” (1 Kor 15,17).

Cierpienie i krzyż to obraz Boga, który jest blisko człowieka i z nim współcierpi.

Dziś już prawie nikt nie pamięta, że w starożytnej ikonografii nie przedstawiało się martwego Chrystusa na krzyżu. Nawet w tej scenie akcentowano już zwycięstwo życia. A Jezus zmartwychwstały przedstawiany był jako młodzieniec wchodzący w nowe życie.

Dlaczego w takim razie to nie Chrystus Pantokrator, nie Chrystusa Pasterz, ale Chrystus na krzyżu przebił się do naszej świadomości?

Doprecyzujmy, że mówimy o teologii Kościoła zachodniego. Bo kiedy pójdziemy na Wschód, to się okaże, że mamy ikonostas, który jest skonstruowany wokół akcentów zdecydowanie innych. Niestety, ikonografia Kościoła zachodniego popsuła zmartwychwstanie, które od czasów renesansu zaczęło być przedstawiane w sposób realistyczny — widzimy więc Jezusa wychodzącego z grobu.

Piero della Francesca, Bellini, Dürer — wszystko na nic?

To jest absolutnie piękne, ale bywa apokryficzne (jak zmartwychwstanie Piera) lub teologicznie jednostronne. Krzyż to nie był koniec Chrystusa, tylko brama, przez którą On zstąpił do otchłani. Stąd często w przedstawieniach ikonograficznych mamy symbol wyłamanych wrót otchłani w kształcie krzyża, na których stoi Jezus, pokonawszy moce piekielne. Za Nim idą wyprowadzeni z otchłani Adam, Ewa, patriarchowie i cała reszta zbawionych.

Wróćmy do Chrystusa Pantokratora. Chyba Go całkiem nie zgubiliśmy, skoro mocno akcentujemy potrzebę intronizacji Chrystusa na króla Polski?

Jeżeli On jest Pantokratorem, to automatycznie jest już też królem Polski. Bo panta oznacza wszystko. Pantokrator obejmuje całą historię, wszystkie czasy i wydarzenia. To wyobrażenie podkreśla panowanie Boga nad rzeczywistością. Natomiast te dzisiejsze dążenia są związane z pewnym projektem politycznym. Tak było już w Kościele na Wschodzie, gdzie wizerunek Boga Pantokratora był wykorzystywany przez władców bizantyjskich. Odbiciem wszechkrólowania Chrystusa w niebie był imperator na ziemi.

Czy to źle?

Nie zapominajmy, że nieraz ten, kto intronizuje, tak naprawdę chce mieć całą władzę i używając religii, uzasadnić swoje boskie namaszczenie do jej sprawowania. Kiedy na ten schemat nałożymy ideę państwa narodowego, to mamy dość poważny z chrześcijańskiego punktu widzenia problem.

Bo?

Chrześcijanie zrywają z ideą religii narodowej. W naszej polskiej wersji jest to bardzo trudne, ze względu na silnie obecną ideę Polski jako narodu wybranego, który ma do spełnienia jakąś Bożą misję. Jedyny naród, który taką misję w dziejach zbawienia faktycznie miał, to był naród żydowski, i wszelkie nasze pragnienia, żeby ten stan zmienić, są daremne. Nadawanie jakiemuś narodowi szczególnej roli zbawczej jest ewidentnie niezgodne z Nowym Testamentem i nie ma żadnych podstaw w objawieniu. Święty Paweł wyraźnie pisze, czy to w Liście do Galatów, czy do Kolosan, że teraz nie ma już Żyda ani Greka, ani poganina, a wszyscy jesteśmy kimś jednym w Chrystusie Jezusie. Kiedy zaczynamy karmić się jakimiś źródłami spoza objawienia, to jest moment, w którym trzeba powiedzieć: Non possumus. Bo to zaczyna rodzić jakąś plemienną wiarę, która pasożytuje na chrześcijaństwie.

Skąd nam się to wzięło?

Stąd, że mieliśmy lub nawet jeszcze mamy w Polsce bardzo silne i wpływowe środowisko teologiczne uprawiające teologię sięgającą korzeniami idei romantycznych i Polski jako Mesjasza narodów. Teologicznie jest tam wiele myśli na pograniczu herezji. Choćby ta, że naród to rzeczywistość podmiotowa, która ma własną świadomość. Moim zdaniem, w tym przypadku król jest nagi i trzeba zacząć o tym mówić.

Zbliża się Boże Narodzenie. To też jeden z obrazów Boga — mały, w żłóbku położony. Dla wielu bardzo wygodny bobas, nikogo nie skrzywdzi, jest miły i sympatyczny...

Z okazji Bożego Narodzenia mało kto się już Bogiem przejmuje, czy tym strasznym, czy tym łagodnym. Mamy sentymentalne święta, które sami sobie zrobiliśmy. Obchodzą je też ludzie, którzy są niewierzący i dla których kwestia Boga przestała mieć jakiekolwiek znaczenie.

Niemniej idea słabości Boga to ważny obraz, o którym mało mówimy.

Pod tym względem niektóre klasyczne kolędy są teologicznie genialne, np. „Bóg się rodzi, moc truchleje”. To jest tekst, który trafia w punkt i nie ma nic wspólnego z sentymentalizmem.

Wolimy kołysanki w stylu „Lulajże, Jezuniu”.

Wątek wcielenia i uniżenia Boga jest kluczowy dla zrozumienia tego, skąd się potem bierze Nowy Adam, Chrystus, który przeszedł przez całe doświadczenie człowieczeństwa. To się nie zaczęło na krzyżu, tylko w kołysce. Najstarsze przedstawienia ikonograficzne zachowane w tradycji wschodniej umieszczają w żłóbku Jezusa owiniętego w całun. Ten żłóbek jest jednocześnie Jego grobem.

Da się więc skonstruować jakiś optymalny obraz Boga?

Nie uwolnimy się od naszych wyobrażeń uwarunkowanych kulturowo i chyba nawet nie powinniśmy tego robić. Nie jesteśmy w stanie do końca odróżnić tego, co w naszym wyobrażeniu jest rzeczywistym doświadczeniem Boga, od tego, co jest produktem naszego umysłu. Nie możemy jednak mylić Jezusa Chrystusa Syna Bożego z wyobrażeniami o Nim. Objawienie przechowane w pamięci Kościoła pozostaje kryterium.

Może powinniśmy definiować Boga przez negację i mówić, jaki nie jest?

To ślepa uliczka, nie wiedzielibyśmy, dokąd iść. Dzięki temu, że mamy pozytywne elementy obrazu Boga, jesteśmy w stanie wyznaczyć azymut do Niego. Wprawdzie on się czasami odchyla o pięć stopni w prawo czy dziesięć w lewo, ale kierunek zostaje w miarę zachowany.

I mamy się godzić na istniejące obrazy typu Chrystus król Polski lub Chrystus rewolucjonista?

Wprost przeciwnie. Na niektóre nie możemy się godzić, bo mogą nas cofać w wierze. W takich przypadkach teologia jest strażnikiem myślenia i w sytuacjach skrajnych prowadzi do uchwalenia dogmatu, czyli postawienia granicy w postaci ścisłej formuły — ktoś, kto twierdzi przeciwnie, już nie jest z nami.

Skoro tak mało wiemy o obrazie Boga, to czy będziemy umieli Go rozpoznać, gdy przyjdzie powtórnie?

Wszystkie wyobrażenia powtórnego przyjścia Chrystusa są wyobrażeniami katastrofy kosmicznej i mówią jedno: Nie da się przegapić paruzji. Problem leży gdzie indziej — On przychodzi także dziś, w postaci głodnych, spragnionych, pogardzanych i wykluczonych. O tym jest w Ewangelii św. Mateusza: „Byłem głodny, byłem spragniony, byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie” (por. Mt 25,31—46). Tu jednak miewamy trudność z rozpoznaniem Go.

I przyjęciem, na przykład w postaci uchodźcy z Syrii?

Chrześcijaństwo nie zaprasza do zdrowego rozsądku. Jezus pytany o to, które przykazanie jest największe, mówi o miłości Boga i bliźniego. Ale chwilę później czytamy w Ewangelii: „Daję wam nowe przykazanie, byście się wzajemnie miłowali, jak Ja was umiłowałem” (J 13,34). To jest zasadnicza różnica, bo to: „jak Ja was umiłowałem” oznacza po prostu wydanie życia. Czytamy u św. Jana: „Umiłowawszy swoich, którzy byli na świecie, do końca ich umiłował” (J 13,1), a potem obmył apostołom nogi. Jan nie przez przypadek wkłada te słowa w miejsce, gdzie inni ewangeliści przekazują słowa ustanowienia Eucharystii.

Próbując tak żyć, za chwilę zderzymy się ze swoimi ograniczeniami.

Tak, bo okaże się, że nie mamy tyle odwagi, żeby zaprosić uchodźcę do domu. I wtedy mówimy: Panie Boże, daj mi nową szansę. I jest nowy początek, i znowu próbujemy, z nowym ubogim, i z kolejnym. Może z dziesiątym się uda. Na tym polega chrześcijaństwo — że Bóg nie odrzuca po pierwszym upadku. Nie odrzuca też po drugim, po trzecim ani po czwartym. Bo nie odrzuca w ogóle.

Człowiek, który raz doświadczył przebaczenia, wie, że może po nie sięgnąć po raz drugi. Wie także, że jego porażka nie jest porażką Boga, bo On daje sobie radę z naszymi porażkami.

I wtedy dochodzi się do paradoksalnego przekonania, że ukrzyżowanie Jezusa to jedna z najszczęśliwszych rzeczy, które zrobiliśmy. Wyznajemy w Wielką Sobotę, że nasz grzech to szczęśliwa wina, skoro ją zgładził tak wielki Odkupiciel. Zostaliśmy zbawieni i to jest nasze szczęście. I to jest pociągający obraz Boga. 

GRZEGORZ STRZELCZYK — ur. 1971, prezbiter archidiecezji katowickiej, dogmatyk, specjalizuje się w chrystologii, studiował w Wyższym Śląskim Seminarium Duchownym w Katowicach, na Papieskim Wydziale Teologicznym w Lugano (Szwajcaria) i Uniwersytecie Gregoriańskim. Autor m.in. Traktatu o Jezusie Chrystusie w Dogmatyce Więzi oraz Teraz Jezus.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama