Dar świętości - "Karol, ale się doigrałeś!"

Nieznane i zaskakujące wspomnienia o Janie Pawle II - fragmenty

Dar świętości - "Karol, ale się doigrałeś!"

Krzysztof Tadej

Dar świętości

Nieznane i zaskakujące wspomnienia o Janie Pawle II

ISBN: 978-83-7424-610-1
wyd.: Edycja Świętego Pawła,
www.: www.edycja.pl 2006
Częstochowa



Fragmenty książki dostępne na naszych stronach:


„Karol, ale się doigrałeś!”

[fragment]

Swoją wielkość okazał stosunkiem do nas, swoich kolegów. (...) Jak ludzie awansują, to starają się dystansować od swoich dawnych znajomych. (...) A Karol nie dystansował się od nas. Im był dalej od Polski, tym bardziej zacieśniał z nami stosunki. Okazywał nam, że jesteśmy mu bardzo bliscy. A my, że on jest zawsze jednym z nas.

 

[nota biograficzna]

Teofil Bojeś — urodził się 10 września w 1919 r. w Rzozowie koło Skawiny; zmarł 15 stycznia 2007 r. W latach 1930-1938 był kolegą z klasy Karola Wojtyły w wadowickim gimnazjum.

Jako plutonowy podchorąży 10 Brygady Kawalerii Zmotoryzowanej brał udział w wojnie obronnej 1939 r. Potajemnie nauczał dzieci w szkole podstawowej. W 1941 r. został wysłany przez Niemców do kopalni w Westfalii. W 1944 r. uciekł do Generalnej Guberni, gdzie walczył w podziemiu w Batalionach Chłopskich. Po wojnie studiował w Akademii Ekonomicznej w Katowicach, na Politechnice Śląskiej w Gliwicach oraz w Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Był głównym inżynierem mierniczym w Kopalni Niwka-Modrzejów, a później inspektorem w wydziale szkód górniczych Urzędu Miasta w Mysłowicach. Przez wiele lat pracował społecznie w Stowarzyszeniu Inżynierów i Techników Górnictwa i Związku Kombatantów.

Uczestniczył w prawie wszystkich spotkaniach koleżeńskich z Karolem Wojtyłą, a potem Janem Pawłem II.

 

 

Kiedy poznał Pan Karola Wojtyłę?

W 1930 roku po ukończeniu Szkoły Podstawowej zostałem zapisany do pierwszej klasy Państwowego Gimnazjum im. Marcina Wadowity w Wadowicach. Tam spotkałem Karola Wojtyłę. Nasza nieprzerwana znajomość trwała do 1938 roku, kiedy razem zdawaliśmy maturę.

Jak zaczynaliśmy naukę, to w pierwszej klasie było aż 49 uczniów. A wie Pan, ilu nas dotrwało do ósmej klasy? Zaledwie 17! (śmiech). To była ostatnia klasa, która uczyła się przez osiem lat w gimnazjum. Potem wprowadzono reformę szkolnictwa i takie klasy przestały istnieć.

W piątej i szóstej klasie podzielono nas na klasę A i B. Do klasy A chodzili uczniowie z Wadowic, w tym Karol Wojtyła. A ci, którzy dojeżdżali — w tym ja — do klasy B.

To było męskie gimnazjum. Cieszyło się niezłą renomą. Powstało w 1866 roku. Kiedy my się uczyliśmy w gimnazjum, to gmach niewiele różnił się od stanu z 1890 roku, kiedy zakończono prace modernizacyjne. Nie było instalacji wodno-kanalizacyjnej, szatnie znajdowały się na korytarzach, a w salach szkolnych mieliśmy podłogi z desek, piece kaflowe i trzy rzędy drewnianych, dwuosobowych ławek.

Za naukę trzeba było płacić. Na początku 110 zł, a od 1934 roku podniesiono czesne na 220 zł.

Jak zapamiętał Pan Karola Wojtyłę?

Był normalnym uczniem, jak my wszyscy! No, teraz trochę przesadziłem! (śmiech). Był jednym z najzdolniejszych i najzacniejszych uczniów. I do tego pobożny. To był wspaniały kolega — uczynny i solidaryzujący się z innymi. Choć może nie we wszystkim — przecież paliliśmy papierosy i rozglądaliśmy się za dziewczynkami. Od czasu do czasu oczywiście.

 

A Karol Wojtyła?

Nie palił. A co do dziewczynek, to one — szczególnie z żeńskiego gimnazjum — zabiegały o jego względy. Zresztą z miernym skutkiem.

Czy już wówczas dostrzegł Pan, że Karol Wojtyła myśli o kapłaństwie? Czy spodziewał się Pan, że w przyszłości Pana kolega zostanie księdzem?

Ależ skąd! Myślałem, że będzie aktorem albo pisarzem. W naszym gimnazjum znakomicie działało kółko teatralne. Role kobiece grały koleżanki z gimnazjum żeńskiego. Karol też grał w tym kółku, więc myślałem, że będzie aktorem. Po maturze, w 1938 roku poszedł jednak na studia polonistyczne do Krakowa. Pomyślałem, że zostanie pisarzem.

Natomiast z naszej klasy dwóch kolegów od razu wstąpiło do Seminarium Duchownego w Krakowie. Pierwszy z nich Kazio Bik musiał potem przerwać naukę w seminarium ze względów zdrowotnych. Po wojnie ukończył Wydział Chemiczny na Politechnice Śląskiej w Gliwicach i pracował w Zakładach Chemicznych w Dworach koło Oświęcimia. Miał żonę i córkę. Drugi Karol Kurek został księdzem. Ale niedługo po otrzymaniu święceń kapłańskich, gdy już był wikarym, zmarł.

O tym, że nie tylko my nie spodziewaliśmy się, że Karol będzie księdzem, świadczyła również wizyta w naszej szkole abp. Adama Sapiehy. Przyjechał do naszej szkoły na bierzmowanie, gdy byliśmy w siódmej czy ósmej klasie. Przywitał go Karol Wojtyła. Arcybiskup Sapieha zapytał potem naszego zacnego katechetę, ks. Zachera: „Czy ten uczeń nie wybiera się na teologię?”. Ksiądz Zacher stwierdził, że nie. Sapieha mu wówczas odpowiedział: „A to wielka szkoda...”.

W poprzednich wywiadach opowiadał Pan o wielu śmiesznych sytuacjach w klasie.

Można by pomyśleć, że to była dość rozrywkowa klasa...

No nie. To mylne wrażenie. Nie były to przecież wyskoki na miarę dzisiejszych czasów! Na lekcjach był porządek, ład, cisza. Większe wybryki były nie do pomyślenia. Oczywiście, było kilka zabawnych sytuacji w naszej klasie. Opowiadałem Panu tę historię z profesorem Zygmuntem Damasiewiczem i perfumami?

Tak.

A to doskonale. To jeszcze raz opowiem! (śmiech).

Profesor Damasiewicz — groźny, choć małej postury, łysawy, cieszący się wielką estymą nauczyciel uczył naszą klasę łaciny. Karol był najlepszy z tego przedmiotu. Damasiewicz chodził zdecydowanie, prężył się; mówiąc szczerze, to się go baliśmy. Jak przychodził do klasy, to była taka cisza, że każdy przelot muchy było słychać. Wiedzieliśmy, że był bardzo wyczulony na zapachy. Miał niesamowity węch. Kiedyś jeden z kolegów kupił podczas czwartkowego jarmarku w Wadowicach flakon mocnych perfum. Przed lekcją z profesorem Damasiewiczem wylał te perfumy na jednego z kolegów.

Na Jerzego Klugera.

Wchodzi Damasiewicz. Cisza niesamowita. Czekamy, kiedy się zorientuje. Jeszcze nie doszedł do katedry i stanął jak wryty. Poczuł zapach, który unosił się w całej klasie. Bezbłędnie rozpoznał tego, który taki zapach wydzielał, i natychmiast do niego doskoczył. Zanim zorientowaliśmy się, co się dzieje, już wyprowadzał naszego kolegę z klasy.

Inna śmieszna sytuacja, w której uczestniczył Karol Wojtyła, miała miejsce na lekcji profesora Damasiewicza, gdy jeden z kolegów przyniósł do klasy... lalkę.

Jak się tę lalkę przewracało na bok, to wydawała charakterystyczny dźwięk „mamma”. To był hit, że tak powiem. Kupił ją nasz amant klasowy Andrzej Czupryński. Wszedł do klasy Damasiewicz. Była niesamowita cisza. Profesor siedział za katedrą i wpisywał temat do dziennika. I wtedy Jędrek przewrócił lalkę. Cała klasa usłyszała: „Mamma”. Zamarłem, bo przecież coś takiego było nie do pomyślenia na lekcji profesora Damasiewicza! Nauczyciel spokojnie podniósł wzrok. I wtedy nieoczekiwanie lalka znowu wydała głos: „Mamma”. To Jędrka zgubiło. Profesor Damasiewicz już był przy nim i szybko wyprowadził go z klasy.

 

Kto miał największy wpływ na Karola Wojtyłę? Ojciec, nauczyciele, księża?

Zdecydowanie ojciec. To był jego przewodnik, wychowawca i doradca. Pamiętam go, bo często przychodził do gimnazjum. Wysoki, szczupły. Nieraz z Karolem i kolegami chodził na wycieczki w góry.

W następnej kolejności ogromny wpływ na Karola mieli katecheci. W pierwszej i drugiej klasie ks. Henryk Lichoniewicz. Człowiek żywioł. Nawet na sankach z nami jeździł. Cóż to był za wspaniały człowiek! Oprócz tego, że uczył nas religii, był również opiekunem Sodalicji Mariańskiej. Karol był przewodniczącym tej organizacji, której celem było umacnianie wiary. Skupiała chyba wszystkich uczniów, bo jak patrzę na tamte czasy, to wszyscy z nas byli pobożni. A wracając do ks. Lichoniewicza, to później przez wiele lat był proboszczem w Łodygowicach. Zmarł w 1953 roku.

Od trzeciej klasy uczył nas katechezy ks. Kazimierz Figlewicz. Był zaprzeczeniem ks. Lichoniewicza — spokojny, stateczny, wręcz ascetyczny. To wtedy Karol zaczął się przyjaźnić z ks. Kazimierzem. Później ks. Figlewicz trafił na Wawel i po 1938 roku Karol tam się z nim spotykał. Kiedy w 1946 roku miał na Wawelu, w podziemiach, w krypcie św. Leonarda Mszę św. prymicyjną, to wszystko odbywało się właśnie pod kierunkiem ks. Figlewicza. To był bardzo dobry człowiek. Kiedy odwiedziłem go po wojnie, to przy pożegnaniu wcisnął mi kilka banknotów do kieszeni, bo on był taki poczciwy... Znał naszą mizerię; wiedział, jakimi biedakami jest większość jego dawnych uczniów z Wadowic. Szczególnie biedni byliśmy w latach 1930-1935, kiedy panowała w świecie recesja, co bardzo odbijało się na polskiej gospodarce. Dla mnie i kolegów, którzy mieszkali na wsi, to była fatalna sytuacja. Ceny produktów rolnych były bardzo niskie. Nie mieliśmy pieniędzy. Ksiądz Figlewicz to widział i nam pomagał. To był człowiek anioł. Już nie żyje. Zmarł w 1983 roku.

Po ks. Figlewiczu, od czwartej klasy, katechezy uczył nas ks. dr Edward Zacher. Rodem z Jaworzna, po doktoracie. Do śmierci był proboszczem Wadowic. Wspaniały, energiczny, nawet mogę powiedzieć nieco impulsywny człowiek. Wywarł na nas wszystkich ogromny wpływ. Też był niesłychanie dobry. Mnie osobiście załatwił miejsce w bursie szkolnej. Też już nie żyje. Zmarł w 1987 roku.

Powiedział Pan, że większość uczniów Pana klasy było biednych. Czy również Karol Wojtyła?

Biedakiem nie był, ale jakoś wspaniale też mu się nie powodziło. Wcześnie zmarła jego mama, potem brat. Ojciec był emerytowanym oficerem Wojska Polskiego i tylko z jego emerytury się utrzymywali. Oczywiście gorszą sytuację mieli koledzy, którzy mieszkali na wsi. Z jednym wyjątkiem — Staszka Banasia, który był synem właściciela majątku ziemskiego w Radoczy.

Wie Pan, że w sumie przez klasę gimnazjalną Karola Wojtyły w ciągu ośmiu lat przewinęło się aż 115 uczniów? Jestem ostatnim z żyjących, który uczył się z nim nieprzerwanie w latach 1930-1938. To były ciężkie czasy. Żyło się bardzo skromnie. Nawet patrząc na kolegów, którzy pochodzili z zamożnych domów, jak np. Żyd Jurek Kluger, to były bardzo ciężkie czasy.

Często podkreślał Pan również, że nie było podziału w klasie — tak jak to zdarzało się nieraz w innych szkołach — „na Polaków i Żydów”.

Nie było takiego podziału. Oni przecież też byli Polakami. W naszej klasie było trzech Żydów: Jurek Kluger, Zygmunt Selinger i Leopold Zweig.

Jurek Kluger był synem adwokata, który był przewodniczącym gminy żydowskiej w Wadowicach. Jego mama bardzo angażowała się w prace Komitetu Rodzicielskiego w szkole. Jurek był bardzo zdolny i uczynny. Po maturze studiował na Politechnice Warszawskiej. We wrześniu 1939 roku znalazł się ze swoim ojcem we Lwowie. Po aresztowaniu przez wojska sowieckie został zesłany do łagru w maryjskiej obłasti, a potem udało mu się dostać do Armii gen. Władysława Andersa, z którą przeszedł szlak bojowy. Walczył m. in. pod Monte Cassino. Dziś mieszka w Rzymie.

Gorsze losy spotkały dwóch pozostałych naszych kolegów Żydów. Zygmunt Selinger uczył się z nami tylko w klasie ósmej i z nami zdawał maturę. Był synem właściciela młyna. Później zapisał się na studia na Wydział Filologii Romańskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. W czasie wojny zginął na terenie ZSRR. Razem z trzecim naszym kolegą, znakomitym piłkarzem, Poldkiem Zweigiem. Utonęli w rzece Ob w 1942 roku.

Wie Pan, to była naprawdę wspaniała klasa. Nie było żadnej różnicy, czy ktoś jest Żydem, czy nie. Wzajemnie się szanowaliśmy. Problemów nie było nie tylko w klasie, ale i całej szkole. Tragedią dla nas okazała się wojna.

Czy po zdaniu matury w 1938 roku zaobserwował Pan w Wadowicach przygotowania do wojny? Czy ludzie wyczuwali, że za chwilę Niemcy zaatakują?

Myślę, że to się wyczuwało. Natomiast nie spodziewaliśmy się aż takiej klęski. Wierzyliśmy w zwycięstwo nad Niemcami. Po tym, jak nas bezczelnie napadli we wrześniu 1939 roku, ludzie z Wadowic uciekali na Wschód. Sądzili, że front wojenny zatrzyma się na Wiśle. Ale szybko okazało się, że Niemcy rzucili swoją wojskową potęgę na Polskę. Mieli lepszą broń, byli zmotoryzowani. A my? Mogliśmy w większości przeciwstawić im kawalerię konną.

Wcześniej, po maturze, dwudziestu jeden z nas poszło do wojska, a czternastu na studia wyższe. Wojna jednak przekreśliła nasze plany na życie. Karol zgodnie ze swoimi zainteresowaniami zapisał się na Wydział Filologii Polskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Latem 1938 roku przeniósł się z ojcem do Krakowa. Zamieszkali w domu krewnych  matki przy ul. Tynieckiej 10. Po ukończeniu pierwszego roku studiów profesorowie przepowiadali mu wielką karierę literacko-sceniczną. Niestety, zaczęła się wojna, a potem tragiczna pięcioletnia okupacja hitlerowsko-stalinowska Polski. Karol nie brał bezpośrednio udziału w działaniach wojennych. Po powrocie do Krakowa z ojcem z tzw. ucieczki przed Niemcami rozpoczął z końcem września 1939 roku pracę gońca w sklepie. Ale to nie chroniłoby go przed wywiezieniem na roboty do Niemiec. W październiku 1940 roku zatrudnił się jako robotnik w zakładach chemicznych „Solvay” w Borku Fałęckim. Pracował na początku w kamieniołomie na Zakrzówku, a od połowy 1941 roku w oczyszczalni wody w kotłowni.  W latach wojennych grał w konspiracyjnym Teatrze Rapsodycznym, którego szefem był Mieczysław Kotlarczyk. Znali się jeszcze z Wadowic, Karol użyczył mu swojego mieszkania w Krakowie. W czasie wojny Karol wstąpił do tajnego Seminarium Duchownego. Święcenia kapłańskie otrzymał po jej zakończeniu w 1946 roku.

 

Jakie były losy kolegów z klasy Karola Wojtyły w czasie wojny?

Wymienię kilka przykładów, bo przecież — jak już wspomniałem — przez naszą klasę przewinęło się 115 uczniów, a o każdym z nich mógłbym opowiadać do rana. Badałem ich losy i opisałem w książce Ostatni Mohikanie, czyli klasa gimnazjalna Karola Wojtyły.

Ale po kolei: Władek Balon po klęsce wrześniowej znalazł się w Anglii, gdzie został przydzielony do Dywizjonu 316. Podczas jednego z lotów w 1942 roku jego samolot pikował i Władek zginął. Jan Banaś po maturze wstąpił do Szkoły Podchorążych Wojsk Pancernych. We wrześniu dostał się do niemieckiej niewoli, z której uciekł do Hiszpanii. Tam zmarł w obozie w 1942 roku. Natomiast Staszek Banaś w czasie wojny został wyrzucony z rodzicami przez Niemców z rodzinnego dworu. Przeżył wojnę. Staszek Bartosik walczył we wrześniu 1939 roku pod Krakowem, Jarosławiem i Lwowem, potem został internowany na Węgrzech, uciekł i przedostał się do Francji, gdzie walczył w Wojsku Polskim. Też przeżył wojnę. Zdzisław Bernaś walczył pod Monte Cassino. Po wojnie ożenił się z Włoszką i wyjechał do Argentyny. Marian Bieniasz — spokojny, dobry kolega — przez całą wojnę pracował fizycznie w Wadowicach. Kazio Bik wstąpił do Seminarium Duchownego w Krakowie. Potem przerwał naukę ze względu na stan zdrowia. Antek Bohdanowicz po maturze rozpoczął studia na Wydziale Chemicznym Politechniki we Lwowie. W listopadzie 1939 roku wrócił spod sowieckiej okupacji do Wadowic i tu pracował w fabryce kafli, sklepie rolniczym, hurtowni żywności. O Tadku Bryzku niewiele wiem, co się z nim działo w czasie wojny.

To ten kolega, o którym wspominał Pan, że był w czasach PRL- u starostą partyjnym. Ale pomimo tego Karol Wojtyła utrzymywał z nim kontakty.

...a do tego Karol niezły mu numer po wojnie wywinął. W 1958 roku wszyscy spotkaliśmy się na rynku w Wadowicach. Wiadomo, jakie były to czasy. Tadek był dygnitarzem partyjnym, przedstawicielem władzy, a Karol był biskupem, czyli przedstawicielem hierarchii katolickiej — najłagodniej mówiąc — nielubianej przez władze PRL- u. Karol zaczął witać się ze wszystkimi na rynku. Był oczywiście w sutannie. Doszedł do Tadka. Patrzyliśmy zaciekawieni, co zrobi. Wiedział przecież, że Tadek ma wysokie stanowisko w partii, a poza tym, że mieszkańcy na rynku patrzą, co się dzieje. Karol podszedł do niego i radosnym gestem chwycił go za bary i serdecznie wyściskał. Wybuchnęliśmy śmiechem. Powiedziałem potem do Karola: „Ale mu przysługę zrobiłeś takim powitaniem! Jak inni partyjni dowiedzą się, jak on serdecznie z biskupem się wita, to będzie miał dużą drakę...”. Wojtyła uśmiechnął się szeroko, bo był z niego wesoły chłopak.

 

Powróćmy do losów pozostałych kolegów z klasy Karola Wojtyły...

Andrzej Czupryński we wrześniu 1939 roku był w Korpusie Ochrony Pogranicza w Straszowie koło Równego. Później wrócił do Wadowic i pracował jako robotnik drogowy. Jego brat Tadeusz dostał się do Armii Andersa. Zginął w bitwie pod Loreto. Eugeniusz Filek, Tadeusz Gajczak, Zygmunt Kręcioch, Jan Kuś, Staszek Magiera, Wilhelm Mosulski, Gienek Mróz walczyli w podziemiu. Antoś Galwin walczył w Anglii w Dywizjonie 318. Zbyszek Gałuszka był we wrześniu dowódcą zwiadu konnego. Podczas rozpoznania zginął z dwoma innymi ułanami. Wiktor Gancarczyk pracował w fabryce czekolady w czasie wojny. Staszek Jura miał wiele „przygód”. Walczył pod Tobrukiem i Gazelą, potem był pilotem w Dywizjonie 304. Witold Karpiński został w 1939 roku internowany przez Armię Czerwoną, potem uciekł i walczył w Armii Krajowej. Wiktora Kęska zamordowano w KL-Auschwitz w 1943 roku. Rudolf Kogler walczył w Afryce w Samodzielnej Brygadzie Strzelców Karpackich m. in. pod Tobrukiem, a potem z 3 Dywizją Karpacką pod Monte Cassino, Anconą, Monte Fortino. W 1952 roku wyemigrował z Wielkiej Brytanii do Kanady. Józef Kwiatek działał w AK, po wojnie inwigilowany i aresztowany przez Urząd Bezpieczeństwa. Józef Michoń brał udział w kampanii wrześniowej, potem wrócił do swojej miejscowości, do Suchej. Szczepan Mogielnicki musiał pracować w gospodarstwie rolnym, administrowanym przez Niemca. Od 1941 roku działał w AK. Antoni Motłoch cudem uniknął losu innych kolegów i znajomych Karola Wojtyły, m. in. Wincentego Bałysa, Stefana Węgrzyna, którzy zostali zdekonspirowani i zamordowani przez Niemców. Staszek Niziołek walczył we wrześniu 1939 roku pod Kockiem, potem w Batalionach Chłopskich. W 1960 roku został fałszywie oskarżony i aresztowany. Przez cztery i pół roku przebywał w więzieniu w słynnym X Pawilonie z gauleiterem Kochem i aresztowanymi wówczas dygnitarzami bezpieki Różańskim i Fejginem. Później pracował w Wadowicach i zbierał wszystkie książki i publikacje o Karolu, a potem o Janie Pawle II. To losy tylko niektórych kolegów. Chcę jeszcze wymienić tych, którzy zginęli: Mietka Nowobilskiego — zginął w 1941 roku, walcząc w Afryce, jego brata Zbyszka — zginął w Auschwitz, Józka Wąsika, którego Niemcy zamordowali w Krakowie. Po wojnie zostało nas tylko trzydziestu dwóch, w tym czterech pozostało na Zachodzie.

O każdego dopytywał się później Karol Wojtyła podczas koleżeńskich spotkań. Mogliśmy mu opowiadać godzinami o wojennych losach kolegów. Kiedy już jako Jan Paweł II stał przy grobach na Monte Cassino, kiedy wchodził do obozu Auschwitz, czy też modlił się przy zawieszonych w kościołach tablicach mówiących o Sybirakach, to nie była dla niego jakaś abstrakcyjna historia, ale myślał wtedy również o swoich zesłanych na Wschód lub zamordowanych przez Niemców kolegach ze szkolnej ławki.

 

Kiedy po raz pierwszy po wojnie spotkał się Pan z Karolem Wojtyłą?

Pierwszy kontakt z Karolem Wojtyłą miałem w 1958 roku podczas spotkania z okazji 20-lecia matury. Wcześniej, w 1948 roku odbyło się jedno spotkanie, na 10-lecie matury, ale uczestniczyli w nim tylko nieliczni. Zbyszek Siłkowski — najbliższy przyjaciel Karola Wojtyły — zebrał tych, których mógł, i wówczas spotkali się w Wadowicach.

Ja przyjechałem na drugie spotkanie, 14 września 1958 roku. Później dokładnie zapisywałem te spotkania, aby umieścić je w książce. Karol był już biskupem nominatem. Spotkanie zaczęło się od Mszy św. odprawionej przez Karola w kaplicy domu parafialnego. Służyłem razem ze Zbyszkiem Siłkowskim przy ołtarzu. Karol był wesoły, sympatyczny. Jak zobaczył, że na Mszę św. przyszła również młodzież z gimnazjum, to kazanie rozpoczął od słów: „Na pewno zdziwicie się, że waszą Mszę św. odprawia jakiś inny ksiądz, a służą mu jacyś dziwni, łysi ministranci. Ten ksiądz i ci ministranci to wasi dawni koledzy, którzy uczyli się tu 20 lat temu!”. Po Mszy św. poszliśmy na rynek i wspominaliśmy dawne czasy. To właśnie wtedy dołączył do nas Tadek Bryzek. A potem poszliśmy do naszego gimnazjum. Tam łzy się nam w oczach zakręciły, gdy dyrektor Królikiewicz odczytywał listę obecności, a my odpowiadaliśmy „jestem”. Nie wszyscy oczywiście, bo niektórych nie było na tym świecie... Ale jakoś właśnie tam, w tej naszej klasie, w szczególny sposób byli razem z nami. A potem poszliśmy nad Skawę i wspominaliśmy dawne czasy. Spotkanie zakończyliśmy przy obiedzie w przedwojennej restauracji pana Hołojewskiego w rynku.

Później bp Karol Wojtyła został arcybiskupem, potem kardynałem i dlatego spotkania zostały przeniesione do krakowskiej Kurii.

Tak było od 1968 roku. Karol zapraszał nas na ulicę Franciszkańską 3 i gościł śniadaniem. Potem była Msza św., śpiewy i obiad. Ten posiłek trwał bardzo długo, bo chodziło o to, aby jak najdłużej rozmawiać. Wspominaliśmy nauczycieli, nasze wygłupy, rozmawialiśmy o losach wojennych. A potem spotykaliśmy się częściej. Karol zaproponował, abyśmy przyjechali do niego w grudniu 1973 roku. Na tym spotkaniu zdecydował, że ze względu na wiek, oprócz zjazdów maturalnych, będziemy spotykali się co roku, w ostatnią niedzielę grudnia.

 

Kiedyś spóźnił się Pan na jedno spotkanie...

Akurat na mojej kopalni w Sosnowcu z soboty na niedzielę był śmiertelny wypadek. Jako osoba z kierownictwa musiałem być w kopalni. Po jakimś czasie się zwolniłem, ale spóźniłem się na spotkanie u Karola. Przyszedłem do Kurii, już było po Mszy św., wszyscy siedzieli przy stole. Jak mnie zobaczył Karol, to powiedział: „Teofil, na pewno musiało się coś stać. Siadaj tutaj”. Usiadłem obok niego, a on nalał mi do filiżanki kawy, nałożył na talerz jedzenie. Taki był bezpośredni, prawy, szlachetny.

 

A potem, w październiku kard. Karol Wojtyła został Papieżem...

Patrząc, jakim jest kardynałem, a także jak działał na II Soborze Watykańskim, wiedziałem, że będzie znaczącą postacią w hierarchii kościelnej. Nieraz z żoną po cichu przewidywaliśmy, że spotka go takie ,,nieszczęście”! (śmiech) Choć z drugiej strony wiedziałem, że jest za młody. Przecież tak często w Kościele rządzą ci, którzy są w bardzo podeszłym wieku i powinni już tylko przy piecu Różaniec codziennie odmawiać.

16 października 1978 roku zrzucałem węgiel do piwnicy. Nagle usłyszałem, jak żona krzyczy: „Teofil, Teofil, Karol Wojtyła został Papieżem!”. Rzuciłem wszystko i od razu pobiegłem do mieszkania włączyć telewizor. Czekałem na potwierdzenie tej wiadomości. Kiedy pokazali, jak wychodzi na balkon Bazyliki św. Piotra, to ogarnęło mnie głębokie wzruszenie. Nawet teraz nie mogę o tym mówić... Nasz Karol, nasz kolega z klasy Następcą św. Piotra.

Jako Polak byłem ogromnie dumny, ale jako jego bliski kolega, pomyślałem sobie: „Karol, ale się teraz doigrałeś!”. Przewidywałem bowiem, że nie będzie mu łatwo. On był jednak do tego predysponowany. Pan Bóg dał mu wszystkie potrzebne talenty. A jak Pan teraz spojrzy na ludzi z pierwszych szeregów np. w Polsce, to nieraz ani Pan Bóg nie daje talentów, ani natura nie predysponuje do tego, a pchają się przed wszystkich. Aż żal patrzeć. Wojtyła dostał te talenty i do tego miał poczucie humoru. Dzięki temu mógł zawsze odpowiednio zareagować nawet w trudnych sytuacjach. Swoją wielkość okazał stosunkiem do nas, swoich kolegów. Niech Pan spojrzy na innych. Jak ludzie awansują, to starają się dystansować od swoich dawnych znajomych. Zresztą nieraz słusznie, bo nikt człowiekowi nie może zrobić tak bolesnych świństw jak najbliżsi. A Karol nie dystansował się od nas. Im był dalej Polski, tym bardziej zacieśniał z nami stosunki. Okazywał nam, że jesteśmy mu bardzo bliscy. A my, że on jest zawsze jednym z nas. Przez te lata spotkań nikt z nas nie zrobił mu nigdy żadnej przykrości. Żaden z nas — partyjny czy niepartyjny, bliski Kościoła czy też stojący daleko. Już to chyba Panu kiedyś mówiłem, że na jakimś spotkaniu w Watykanie wstałem i powiedziałem do Karola: „Nie to jest ważne, że Wasza Świątobliwość jest głową Kościoła, bo to oceni historia. Ale najważniejsze to, że Wasza Świątobliwość jest prawdziwym człowiekiem!”. Takim został do ostatnich swoich dni. Nawet w tym strasznym cierpieniu został prawdziwym, szlachetnym człowiekiem.

 

Czy często odbywały się spotkania klasy z Janem Pawłem II w Watykanie?

Były spotkania w związku z rocznicą matury. Ostatnie, w 1998 roku w Castel Gandolfo w 60-lecie naszej matury. Były też spotkania w czasie pielgrzymek papieskich.

Po wyborze pierwszy raz kilku kolegów rozmawiało z Papieżem w czerwcu 1979 roku w Wadowicach podczas pierwszej pielgrzymki do Polski. Tam Karol powiedział, żebyśmy do niego przyjeżdżali. Zaczęliśmy więc jeździć do Watykanu. Pierwszy wyjazd zorganizował Zbyszek Siłkowski. Ojciec Święty zaprosił nas na kolację. Bardzo się cieszył, że przyjechaliśmy. Ja nie należę raczej do ludzi poważnych, więc dużo żartowałem i wspominałem różne sytuacje. A Papież dodawał: „Teofilu! To nie było tak! To było inaczej!”. A ja mówiłem, że właśnie tak było. Gdy tak sobie rozmawialiśmy, siostry zakonne, sercanki, przyniosły do jadalni sernik. Ojciec Święty spojrzał na ciasto, potem na nas i powiedział: „Widzicie... Przy was to i ja skorzystałem! Gdyby nie wy, to i ja nie dostałbym sernika!”. Taki był Karolek — nasz kochany, bezpośredni, wesoły kolega.

Muszę powiedzieć, że troszczył się o nas. Jak przyjeżdżaliśmy do Watykanu, to chciał, żebyśmy zobaczyli trochę świata. Pojechaliśmy na jego koszt do Asyżu, Loreto, na Monte Cassino. Nie zdążyliśmy pojechać tylko do Neapolu. Wielka szkoda.

Może Pan kiedyś jeszcze pojedzie?

Nie, nie. Potem obiecał nam jeszcze ten Neapol o. Konrad Hejmo, który się nami opiekował. Ale wie Pan, moje życie mija, a o. Hejmo nie jest już dyrektorem...

Czy podczas tych spotkań Papież pytał się o jakieś konkretne sprawy w Polsce?

Bardzo staraliśmy się, żeby przy papieskim stole nie mówić zbytnio o polityce i wydarzeniach w Polsce. Wiedzieliśmy, że Papież ma wielu wrogów, więc omijaliśmy te tematy, żeby nie musiał nam odpowiadać na nasze pytania i wątpliwości. Nie chcieliśmy go narażać. Mógł przecież ktoś nie opacznie coś powiedzieć po powrocie do kraju. Choć wie Pan, że byliśmy dyskretni, że nigdy nikt z nas nie zdradzał szczegółów tych rozmów, tam gdzie nie trzeba.

Kiedyś podczas śniadania trochę może niegrzecznie, z wyrzutem mówiłem do Papieża, że nie należy przyjmować wszystkich ludzi, szczególnie tych „z drugiej strony barykady”. Na to Ojciec Święty przerwał i powiedział: „No Teofilu, nie powiesz chyba, że ty czy Jasiu, czy Gienek (Mróz) przyjmujecie?”. Zmieszałem się bardzo, bo przecież miałem na myśli Papieża i to, że właśnie on przyjmuje np. komunistycznych dygnitarzy. Ale tak mnie to pytanie zaskoczyło, że szybko coś tam dodałem i usiadłem.

 

Czy był Pan przekonany o świętości Jana Pawła II?

Wie Pan, świętym może być każdy człowiek, który spełnia przede wszystkim dwa podstawowe przykazania. Trzeba wierzyć w Pana Boga i czcić Go, a poza tym traktować bliźniego jak siebie samego. Wypełniając je, zbliżamy się do świętości.

Jeśli przyjmiemy obecnie obowiązujące pojęcie świętości, to moim zdaniem Karol to największy święty!

Bardzo dziękuję za rozmowę.

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama