Zostanę trzeci z nimi [GN]

Serafin Kaszuba (1917-1977) - polski kapucyn, który wbrew zakazom pełnił posługę duszpasterską na terenie ZSRR

Dziwny był ten chudy, niepozorny sprzedawca ziół, introligator i palacz. Odwiedzał setki kuzynek i kuzynów w całym ZSRR. A w nocy, gdy „kuzyni” z sąsiadami zasłaniali okna, ubierał stułę i podnosił w górę Ciało Chrystusa.

17  czerwca mija stulecie urodzin Serafina Kaszuby, polskiego kapucyna, który wbrew rozsądnym radom uparł się zostać w Związku Sowieckim. Jadący po wojnie do Polski rodacy ciągnęli go, żeby siadał z nimi do pociągu. — Choćby tu dwóch Polaków zostało, to ja będę trzeci z nimi — oświadczył jednak niespodziewanie ten nierzucający się w oczy człowiek.

My płakali

Władysława Zagajewska miała roczek, gdy w 1936 r. Sowieci spakowali ją z rodzicami do bydlęcego wagonu i wywieźli na goły step w Kazachstanie. Na rodzinnym Podolu zdążono ją ochrzcić. Na tym jej kontakt z sakramentami urwał się na około 25 lat.

Nadszedł jednak tamten wieczór na początku lat 60. XX wieku. W jednej z chałup „wsi nr 13” w woj. akmolińskim zatrzymał się... ksiądz. Zaskoczeni Polacy zaczęli przemykać się tam, żeby ktoś nie zauważył ich „nielegalnego zgromadzenia”. Poszła też Władzia, która właśnie wróciła z pola. — Ksiądz na staruszka wyglądał. Siwy, szczuplutki. Przyjemnie z nim było rozmawiać, choć ja tylko raz się z nim spotkałam — mówi z pięknym, wschodnim zaśpiewem. Mieszka dziś w domu pomocy społecznej w Krakowie.

To był o. Serafin. Spowiadał przez całą noc. Władysława po raz pierwszy w życiu spowiadała się i przyjęła Pierwszą Komunię św. Była też Msza św. przy szczelnie zasłoniętych oknach. Co wtedy czuła? — Nie wiem, jak powiedzieć... My zadowoleni byli. I my płakali — wspomina. Rano Polacy odwieźli kapucyna do następnej wsi. Tam nocą znów udzielał sakramentów. Władzia do dziś przechowuje polski modlitewnik, który dostała w prezencie od niego. Kartki są mocno zniszczone, bo przez lata korzystało z niego wielu sąsiadów.

Do wsi nr 13 nie prowadziła żadna droga. Łatwiej było dotrzeć do wsi Szortandy w Kazachstanie, gdzie była stacja kolejowa. — O. Serafin jak przyjeżdżał, chrzcił ludzi i do śmierci gotował. Ja go poznała w 1964 r. — wspomina Stanisława Wróblewska. — Ja w Szortandach była nowa kobieta, niedawno przyjechała. O. Serafin mnie pytał przed spowiedzią: „Ty mnie nie sprzedasz?”. Nie pamiętam, czy ja mu odpowiedziała, czy tylko pomyślała: „Ja nie sprzedawca, ja nie Judasz, żeby księdza sprzedać”. Bo w Kazachstanie ludzie się bardzo bojali i sprzedawali jedni drugich. Ale ojca Kaszubę Pan Bóg pilnował — mówi.

Boży ciamajda

W wyczynach tego słabowitego księdza było coś niesamowitego. Zdrowemu byłoby trudno wytrzymać ciągłe podróże w trudnych warunkach. A o. Serafin miał gruźlicę.

Urodził się we Lwowie jako Alojzy Kaszuba. Ciekawe, że Pan Bóg wybrał do realizacji swoich planów wcale nie duszę towarzystwa, tylko właśnie Lojzka. — Koledzy mówili, że Lojzek to taki ciamajdowaty, w przeciwieństwie do jego starszego brata, który za dziecka utonął. Lojzek chodził sam, nie grał z nami w piłkę, wolał książki — wspomina o. Hieronim Warachim, młodszy kolega o. Kaszuby z gimnazjum i zakonu. — Koledzy go jednak lubili i szanowali. Biegali do Lojzka, jak chcieli pomocy z matematyki. On potrafił też zażartować. Po wkroczeniu Sowietów do Lwowa to on mi powiedział wierszyk: „Wyzwoleni z pańskich knutów, z pańskich portek, z pańskich butów, wraz z radiańskich ludów kupą, świecim dzisiaj gołą... głową”. Jak go znam, to on sam mógł go ułożyć — mówi o. Hieronim.

Po wojnie o. Serafin został na wcielonej do Związku Sowieckiego Zachodniej Ukrainie. — Główna rzecz, nie rozminąć się z wolą Bożą — powtarzał pogodnie, bez narzekania. Długo pracował w Równem i okolicznych miastach. „Wy nam mieszajetie w rabotie!” (przeszkadzacie nam w pracy) — mówili mu sowieccy urzędnicy. W 1958 r. uderzyli: w gazecie ukazał się artykuł z oskarżeniem, że Kaszuba to pijak i kobieciarz. Wierni nie uwierzyli, ale niejaki Demczenko, urzędnik ds. wyznań w Równem, natychmiast pozbawił Serafina prawa do publicznego sprawowania funkcji kapłańskich. Rok później władze podstępnie wymeldowały go z Równego, a żadna inna miejscowość nie chciała go zameldować.

Najdziwniejsze jednak, że wcale to Sowietom nie wyszło na zdrowie. Serafin zaczął życie „bradiagi”, czyli „szkodliwego włóczęgi”. Jeździł po całym ZSRR. Odprawiał nocami Msze św., chrzcił, spowiadał, przygotowywał ludzi na śmierć. — Z nami w Kazachstanie byli Niemcy, katolicy. Oni też bardzo o. Serafina kochali — wspomina Stanisława Wróblewska. — Chrzcił im dzieci, im też odprawiał tajne Msze. Raz tam poszedł mój mąż i wrócił trochę zgorszony, że on z Niemcami wojował, a tam na Mszy wszystko po niemiecku było — śmieje się pani Stanisława. Serafin świetnie znał niemiecki i kilka innych języków.

Głowa na brewiarzu

W 1966 r. na dworcu w kazachskim mieście Kustanaj o. Serafina dopadła jednak milicja. Dostał pięć lat zsyłki za włóczęgostwo. Na zsyłce w sowchozie Arykty do Serafina zaczęli jednak schodzić się po sakramenty ludzie z całej okolicy. Władze przeniosły go już po kilku miesiącach do sowchozu w Arszatyńsku. Tam sytuacja powtórzyła się. Serafin został więc zwolniony i skazany na 11 lat pobytu w zakładzie dla nieuleczalnie chorych.

Władysława Pajewska latała samolotem na miejsca jego zsyłki. — On cieszył się bardzo, jak my przyjeżdżali. My go karmili, co mogli, przywozili dla niego — uśmiecha się. Jej siostrzenica Julia Zinkowska z Rybnika dodaje: — Naród tam taki, że co najlepsze oddawali gościom, choć sami mogli tego nie jeść — wspomina. Raz Władzię i dwie inne katoliczki, w tym Niemkę, w czasie powrotu zaskoczył „buran” — wielka zamieć śnieżna, w której ludzie tracą orientację i zamarzają w bezkresnym stepie. Przeżyły cudem. — O. Serafin nam potem mówił, że jak zobaczył ten buran, to przez cały czas modlił się za nas, żebyśmy nie zabłądziły — wspomina Władysława Pajewska.

Mało kto wie, że ta staruszka, przebywająca w domu pomocy w Krakowie lub u siostrzenicy w Rybniku, to bohaterka. Jej dziecko zmarło w dzieciństwie, więc z mężem Kazikiem świadomie narażali się na więzienie, goszcząc o. Kaszubę. Przedstawiali go jako kuzyna. W chałupie ukrywali też Najświętszy Sakrament. — Było drewniane tabernakulum. Ksiądz zostawiał nam Komunię na miesiąc. My z sąsiadami otwierali drzwiczki, modlili się i każdy brał łyżeczką Komunię dla siebie — mówi. Ofiara Kazika i Władzi wydała owoce też w ich rodzinie: Wiera, wnuczka jej siostry, jest dziś zakonnicą, a Eugeniusz, wnuk siostry, został księdzem. Wykształcił się w Polsce i wrócił ewangelizować Kazachstan.

Z zakładu dla chorych o. Serafin w 1967 r. po prostu uciekł. Nie ścigano go, bo był mróz i zaspy. Władze zakładu prawdopodobnie zatuszowały jego ucieczkę, żeby nie mieć kłopotów. Kapucyn wrócił więc do dawnej pracy. W 1968 r. odwiedził Polskę. Lekarze z Wrocławia podleczyli jego gruźlicę, dzięki czemu wrócił z nową energią do ZSRR.

W 1977 r. dotarł przemoczony do Lwowa. W mieszkaniu, gdzie miał nocować, trwała rewizja, więc stał kolejne godziny w deszczu, aż znaleziono mu inny nocleg. Rano ktoś zauważył, że w jego pokoju pali się światło. Ojciec Serafin siedział martwy na krześle, z głową opartą na brewiarzu. Toczy się jego proces beatyfikacyjny.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama