Kochanka Gabriele D'Annunzio zostaje karmelitanką

Historie szczególnych nawróceń na chrześcijaństwo: Alessandra di Rudini Carlotti

Kochanka Gabriele D'Annunzio zostaje karmelitanką

Angelo Comastri

Gwiazdy świecą w ciemności. Historie nawróceń XX wieku

Wydawnictwo Księży Marianów
Warszawa
październik 2006
ISBN 83-7119-046-X



ALLESSANDRA DI RUDINÍ CARLOTTI

Kochanka Gabriele D'Annunzio zostaje karmelitanką

(...)

Alessandra szuka Boga, ale szuka Go tylko intelektem, szuka go jedynie poprzez wiedzę, szuka go tylko rozumem, a tak nie sposób poznać Boga, gdyż Bóg nie jest ideą, ale Osobą, wobec której trzeba szczerze otworzyć serce.

Ksiądz Francesco Serenelli mądrze jej odpowiada:

Proszę nie zapominać, że Bóg sprzeciwia się pysznym, a udziela pokornym. Nic nie zabrania Pani szukać prawdy, ale musi Pani jej szukać z pokornym sercem i duchem, a nie z dumnym przekonaniem, iż można znaleźć prawdę, opierając się na tych różnych rozumowaniach. Będę się bardzo modlił za Panią, aby Bóg pozwolił Pani odnaleźć w Nim pokój ducha.

Alessandra tymczasem na nowo zaczyna bywać w najlepszych salonach, a wszędzie jest rozchwytywana i podziwiana ze względu na swoją fascynującą urodę. Chętnie przyjmuje zaproszenia, gdyż schlebiają jej próżności i pysze oraz pozornie wypełniają poczucie pustki w jej duszy.

Ale na horyzoncie rysuje się zawierucha, która sprawi, że stoczy się w błoto najbardziej poniżające i upokarzające. W październiku 1903 roku Carlo, brat Alessandry, łączy się węzłem małżeńskim z Dorothée Labouche`re, córką ważnego angielskiego męża stanu; na ślubie, jako świadek pana młodego, obecny jest Gabriele D'Annunzio. Alessandra zwierza się bratu, że poeta wydaje się jej bardzo antypatyczny, a nawet obrzydliwy, z powodu swoich póz, swojej próżności, frywolności, a przede wszystkim, z powodu ciągłych przygód miłosnych, które czynią z niego godnego pogardy donżuana.

W czasie ślubu Alessandra początkowo unikała każdego spotkania z poetą, ale jego fascynowała niezwykła, elegancka piękność Alessandry, dlatego próbował wszelkich sposobów, żeby do niej podejść.

W końcu zbliżył się, zasypał komplementami i dosłownie zamknął w rogu salonu, nie dając jej ani chwili wytchnienia. Pozwolił jej mówić: o sobie, o jej koniach, psach, zwyczajach, marzeniach. Chciał, żeby się zorientowała, że ją podziwia, że nie nuży go obserwowanie i analizowanie jej piękności, doskonałych rysów twarzy. Ostatecznie udało mu się zdobyć zaufanie Alessandry do tego stopnia, że zgodziła się wielokrotnie spotkać z nim w ciągu trzech dni, które spędziła we Florencji.

Nagle ostatniego dnia Gabriele powiedział:

— Nie może pani nie wiedzieć, że ją kocham!

— Nie mogę panu wierzyć — odpowiedziała zdecydowanie Alessandra.

— Dlaczego nie może mi pani wierzyć?.

— Nie wiem. Boję się pana, tego, jaki pan jest. Poprzez pańską twórczość można zrozumieć, jakim jest pan człowiekiem. Dla pana miłość jest jedynie poszukiwaniem zmysłowych doświadczeń. Jak pan widzi, ja również zrozumiałam pana bardzo dobrze. Ale ja szukam czegoś więcej.

— Przyjdziesz do mnie, Alessandro! Wiem, że przyjdziesz — zakończył Gabriele D'Annunzio. Niestety tak właśnie się stało!

W międzyczasie poeta bombarduje Alekssandrę wiadomościami i płomiennymi listami, nazywając ją „Nike”, czyli boginią zwycięstwa! Alessandra opiera się i w pewnym momencie odpowiada zirytowana: „A zatem powiem wprost: pragnę być pozostawiona w drogiej mi samotności, która jest dla mnie schronieniem. Za dużo o panu wiem, zbyt wiele kobiet pana kochało; zbyt wiele, po tym jak pana kochało, teraz przeklina. Proszę mnie zostawić w spokoju, proszę mnie zostawić. Ale dlaczego to panu mówię? Ja jestem nikim dla pana, a pan jest nikim dla mnie”.

Ale Gabrielle D'Annunzio jest uparty i nie ustępuje. Udaje mu się ponownie z nią spotkać w Mediolanie i dnia 13 listopada 1903 roku Alessandra wpada w zmysłową sieć znienawidzonego donżuana.

Od tego momentu zaczyna się pogrążać w bagnie: bez zahamowań, bez wstydu, bez ograniczeń.

Poeta zostawia znaną aktorkę Eleonorę Duse, która była jego towarzyszką przez wiele lat, i pokazuje się publicznie u boku Alessandry di Rudiní. Wieść rozchodzi się szybko i dociera również do uszu ojca Alessandry, który jest wściekły. Alessandra nie daje się przekonać i wykrzykuje: „On chce uczyć mnie moralności! On, który doprowadził do szaleństwa moją matkę przez swoje ciągłe zdrady!”.

Alessandra, tymczasem, opuszcza dom w Garda i przenosi się do Florencji, do domu poety, zwanego „La Capponcina”. Teraz już wyczerpały się wszelkie limity: ojciec wydziedzicza córkę; szwagier blokuje spadek po mężu przeznaczony dla synów... ale Alessandra jest uparta i brnie w swoją szaleńczą przygodę.

Mijają cztery lata euforii, z długim epizodem choroby, w czasie której ojciec oburzony odmawia spotkania z córką. Ona jest na granicy śmierci, ale ani ojciec, ani brat nie przychodzą jej odwiedzić.

A synowie? Co się z nimi dzieje? W latach jej pożycia z Gabriele D'Annunzio uczęszczają do znanej szkoły Collegio di Mondragone, prowadzonej przez jezuitów; w lecie wracają do willi w Garda, gdzie mama czasem ich odwiedza, próbując ukryć swoje wstydliwe życie.

Tymczasem nadchodzi rok 1906: punktualnie, jak było do przewidzenia, Gabriele D'Annunzio znużył się Alessandrą i bezwstydnie zaczyna uwodzić inną kobietę: kolejną naiwną ofiarę!

Alessandra, kiedy to zauważa, walczy zacięcie. Ona straciła wszystko dla Gabriele D'Annunzio: dzieci, godność, majątek, szacunek...! Ale, w końcu, musi się wycofać, jak wszystkie inne. Ze wstydem, z pogardą, z poniżeniem.

Alessandra ostatecznie wraca do willi w Garda, do synów, którzy na nią czekają i cieszą się, że znowu mają ją tylko dla siebie.

Dnia 8 sierpnia 1908 roku umiera ojciec Alessandry, markiz Antonio di Rudiní. Ale najpierw czeka ją kolejne upokorzenie. Ojciec na łożu śmierci odmawia córce spotkania!

Również to upokorzenie przyczynia się do obudzenia w sercu Alessandry pragnienia czystego powietrza, wysokich ideałów, pokarmu duchowego, które przez tyle czasu zagłuszała. Jest w niej teraz tylko jedno dążenie: naprawić, odpokutować, odbudować miłość, którą tak długo tylko brukała.

(...)

Alessandrę zaskoczyła ta odpowiedź, ale przyjęła te słowa jako zbawienne pouczenie i zawołała błagalnie: „To jest jeden z najtrudniejszych momentów w moim życiu: najbardziej niepewny. Czuję się zagubiona, nie wiem, gdzie szukać oparcia. Nadzieja, że pewnego dnia będę mogła zostać karmelitanką, była dla mnie prawie schronieniem!”.

Ojciec Gorel odparł: „Nie powiedziałem, że to nie może być wolą Bożą. Chciałem tylko doradzić cierpliwość, żeby to Bóg mógł objawić pani swoją wolę. Ale przede wszystkim muszę jeszcze wspomnieć, że do Credo dochodzi się jedynie poprzez Confiteor! Sakrament pokuty jest źródłem życia, z którego trzeba zaczerpnąć i ugasić pragnienie, jeżeli chce się przebyć drogę, jaka wiedzie do Prawdy. Jeżeli ma pani ciężkie głazy przywiązane do nóg, jak może pani biec ku Bogu?”.

Alessandra nie zrozumiała i nalegała: „Ale przyjąwszy, że udałoby mi się naprawdę odnaleźć wiarę... jeżeli do odpokutowania moich błędów, jeśli do znalezienia Boga nie widziałabym innej drogi, jak tylko Karmel...”. Na to ojciec Gorel odrzekł:

Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. Powiem pani tylko, że co wieczór, w każdym zakątku świata, gdzie jest klasztor karmelitański, tam karmelitanka klęka i modli się. Ale nie modli się za siebie. Jej modlitwa, nawet ta, nie należy do niej. Jej modlitwa zanoszona jest w intencji zbawienia grzeszników. Święta Teresa, wielka reformatorka Karmelu, zwykła mawiać: „Karmelitanka, która martwi się o własne zbawienie bardziej niż o zbawienie innych, jest niegodną służebnicą! Wy, karmelitanki, przyszłyście tutaj, żeby ocalać dusze: im więcej dusz ocalicie, tym większą pewność będziecie miały odnośnie do was samych”.

Ale Alessandra w tym momencie nie mogła zrozumieć: ona widziała swój problem, czuła swoją gorycz, swój grzech, bagno, które ją przygniatało. Zakończyła:

Świat dał mi wszystko. Czarodziejska różdżka dotykała moich marzeń i one spełniały się. Wszędzie mnie fetowano, podziwiano, schlebiano mi, zazdroszczono. Moje życie, mogę to spokojnie powiedzieć, było triumfem. A jednak szczęścia [te słowa wypowiedziała powoli] nigdy nie zaznałam. I płaczę, ja nieszczęsna, że za późno zrozumiałam, iż uśmiechy świata są tylko ułudą, pochlebstwa — gorzkim popiołem, a każdy dar, wcześniej czy później, obraca się w łzy i rozpacz: o czym mogę zapewnić na podstawie własnego doświadczenia.

Minęło kilka miesięcy i nadszedł rok 1910: rok łaski dla Alessandry. Prawdę mówiąc, żywe w niej jeszcze było wspomnienie Gabriele D'Annunzio: ta rana ciągle broczyła krwią, tę miłość za wszelką cenę chciała zapomnieć... ale nie była w stanie. Alessandra czuła wewnętrzną walkę między tym, kim była, i tym, kim chciała się stać.

Postanowiła wyjechać do Francji i udać do Lourdes, gdzie przybyła 4 sierpnia z sercem w rozterce i z dziwnym przeczuciem, które czyniło ją niespokojną.

W Lourdes, w tych dniach, przebywała liczna rzesza pielgrzymów z Bretanii: około dziesięciu tysięcy osób. Aleksandra uczestnicząc w procesji eucharystycznej, została po raz pierwszy w życiu otoczona wiarą żywą, gorącą, prawie namacalną: ludzie wołali błagalnie, chorzy wstawali z noszy i skłaniali się pokornie przed przechodzącym Najświętszym Sakramentem, sanitariusze i opiekunki, nie wstydząc się, klękali, powietrze nasycone było tajemniczą obecnością Jezusa i delikatnością Maryi, która — cytując piękne określenie Dantego Alighieri — „uprzedza prośby”.

Alessandra prawie bez zastanowienia, odruchowo znalazła się na kolanach. Nigdy nie widziała silnej wiary połączonej z równie ogromnym cierpieniem; nigdy nie widziała autentycznej modlitwy, która by przeniknęła tajemnicę, czyniąc ją wyczuwalną. Kiedy tłum zaczął się rozchodzić do swoich hoteli, ona przeszła na drugą stronę placu i wstąpiła do Bazyliki Świętego Różańca: w środku nie było nikogo... ale czuła, że nie jest sama. Spojrzała na figurkę Matki Najświętszej górującą w absydzie i całym sercem zwróciła się do niej słowami: „O Maryjo, Maryjo, uczyń we mnie cud: pomóż mi uwierzyć, a moje życie będzie należało do ciebie, w całości i na zawsze”. I trwała tak uniżona u stóp ołtarza, powtarzając bez przerwy te same słowa. Tylko Bóg wie, co się wtedy wydarzyło, co powiedziała Alessandra, czego doświadczyła. Od tej chwili wszystko stało się dla niej jaśniejsze i prostsze: zrozumiała w mgnieniu oka, że to jedynie jej pycha nie pozwalała, żeby światło prawdy dotarło do jej duszy. Z jednej strony poczuła ogromny ból z powodu minionego życia, a z drugiej — naglącą potrzebę naprawy, zwrócenia Bogu tego, co zabrała, odpokutowania zła, jakie uczyniła.

W jej oczach pojawiły się łzy. A płacz, który trwał kilka minut, wydał jej się oczyszczającym chrztem. W pewnym momencie usłyszała głos: to ojciec Gorel jej szukał. Ale Alessandra odebrała to inaczej — to Bóg jej szukał, i zawołała: „Ojcze, dziękuję, że ksiądz przyszedł. Pragnę się wyspowiadać”. Chwilę potem, w jednym z konfesjonałów w Bazylice Różańca, Alessandra wydobyła z serca błoto swojego długiego i tragicznego zagubienia oraz doświadczyła piękna Bożego przebaczenia.

(...)

Jedna tylko myśl zagościła w jej duszy: poświęcić się całkowicie Bogu! Pisząc do ojca Gorela, tak to wyraża:

Czuję pragnienie i moralną konieczność prowadzenia życia pełnego: modlitwy, pokuty i posłuszeństwa, by odpokutować długie lata życia światowego. Uważam się również związana obietnicą (czy też ślubem), który uczyniłam wobec naszego Pana przeszło dziesięć lat temu. Miałam wtedy dwadzieścia dwa czy dwadzieścia trzy lata. Krótko wcześniej zostałam wdową, byłam zupełnie wolna, byłam panią siebie samej. Błyskotliwe życie, jakie prowadziłam, skrywało prawdziwe, głęboko religijne zatroskanie. Wątpliwości przysparzały mi dużo cierpienia. Świadomość pustki życia, jakie prowadziłam, mojej odpowiedzialności i niewdzięczności wobec Boga, często powracająca myśl o śmierci, o niesprawiedliwości względem ludzi biednych i cierpiących, dręczyły mnie w sposób niewyobrażalny. Ogromne ilości pieniędzy roztrwonione na przyjęcia, kiedy obok nas jest tyle nędzy, tyle biedaków potrzebujących pomocy, wydawały mi się gorzką drwiną z ubóstwa i z bólu. Czasem modliłam się, błagając Pana o promień światła i łaski, a przede wszystkim o dar wiary, żywej wiary, która dałaby mi siłę do zmiany życia i wyboru chrześcijańskich ideałów, które jawiły mi się jako najwyższy wyraz moralnej piękności i prawdy. Powtarzałam wtedy po wielekroć obietnicę (nie wiem, czy powinnam to uważać za ślub), że poświęcę moje życie Panu w sposób najdoskonalszy i najpełniejszy, jak tylko to będzie możliwe, jeżeli On zechce udzielić mi tej łaski. A w Lourdes, gdzie udałam się z pielgrzymką do Najświętszej Maryi Panny w lecie 1910 roku, zobaczyłam wyraźne, że moja modlitwa została w końcu wysłuchana i że Bóg oczekiwał ode mnie wypełnienia mojej obietnicy.

(...)

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama