Jacek Krawczyk - wolontariusz Pana Boga

„Najwięcej serca mam dla ludzi biednych i opuszczonych. Doznaję wiele radości, gdy ich wspomagam i daję im siebie” – zanotował. Miłość prowadziła go do starców w domu rencisty, chorych dzieci w szpitalu, nędzarzy z melin.

Zawsze znajdował kogoś, kto potrzebował pomocy. Nigdy się nie zniechęcał, nie odpuszczał, nie rezygnował. Ta miłość najpewniej zaprowadzi go na ołtarze. 25 marca br. w diecezji rzeszowskiej otwarto proces beatyfikacyjny Sługi Bożego Jacka Krawczyka.

Biografia w kontekście współczesności

Wydarzenia ostatnich miesięcy, związane z napływem do Polski uchodźców z ogarniętej wojną Ukrainy, pokazały, jak Polacy potrafią być wrażliwi na krzywdę i nieszczęście drugiego człowieka oraz zdolni do pomocy. Pomocą, co było zaskoczeniem dla wielu zagranicznych obserwatorów, zajęły się nie tylko instytucje, ale i najzwyklejsi obywatele. Już u samego zarania tej sytuacji pojawiły się obawy, czy ten zryw – w znacznej mierze oparty na emocjach, podsycanych przez obrazy zniszczeń i cierpienia – utrzyma się dłużej. Bo wytrwanie w trudnej, wymagającej, nużącej i często wcale nie takiej satysfakcjonującej pracy na rzecz innych wymaga motywacji znacznie głębszej niż pójście za odruchem serca. Dla chrześcijanina drugi człowiek jest Chrystusem. A i tak dla wielu, o ile nie dla większości, jest to bardzo trudne. Są jednak tacy ludzie, dla których pomaganie innym stało się drogą do Nieba. Jednym z nich jest Jacek Krawczyk.

Żył krótkie 25 lat. O ile niektórzy, będąc w tym wieku, jeszcze nie wiedzą, do czego dążą, on żył pełnią już od wielu lat. I miał konkretne plany na przyszłość, której nie doczekał. Przyszedł na świat 16 sierpnia 1966 r. w Rzeszowie. W książce „W pół drogi” ks. Janusza Nagórnego i ks. Piotra Kieniewicza, zawierającej wspomnienia bliskich Jacka, jego listy i modlitwy, uwagę przykuwa świadectwo ojca, zanotowane rok po śmierci syna – „Jacek był inny”. Pełen zapału, radości życia, wrażliwy, nieprzeciętny, o wielkim wewnętrznym bogactwie. Był człowiekiem modlitwy, od wczesnych lat głęboko zjednoczonym z Bogiem, gotowym rozeznawać i zrealizować swoje powołanie.

Służba ludziom

Kiedy w drugiej klasie liceum rozpoczął wolontaryjną pracę w rzeszowskim domu rencistów, ta stała się jego pasją. Dbał o potrzeby duchowe i bytowe pensjonariuszy. Czekali na niego z utęsknieniem. A on organizował dla nich adoracje, nabożeństwa, przygotowywał rozważania, chętnych zapisywał do róż różańcowych, wspomagał duchowo i materialnie. Kiedy trzy lata później dostał się na studia w Lublinie, z ciężkim sercem żegnał się ze swoimi „staruszkami”, a oni z nim. Rodzice zapamiętali to pożegnanie i swojego ciemnowłosego, pełnego energii 19-latka, otoczonego przez ponad pięćdziesięciu seniorów. Był „jak jasny promień, rozświetlający szare i smutne życie starych, schorowanych, zmęczonych życiem ludzi” – zaświadczyła Maria S., świadek tamtych czasów. „Skąd u młodego człowieka tyle serca dla starych, obcych ludzi?” – zastanawiał się ojciec. Kiedy tylko Jacek skończył 18 lat, został honorowym krwiodawcą. Dla niego krwiodawstwo było darem dla bliźnich. Rodzice próbowali mu perswadować, że to za wcześnie i może się niekorzystnie odbić na jego zdrowiu, ale nie udało im się przekonać syna. Jako student teologii na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim zorganizował grupę studentów, z którą odwiedzał chore dzieci w Klinice Dziecięcej, zapewniając im rozrywkę i obdarowując słodyczami, które wówczas niełatwo było kupić. Mama Jacka wspomina, jak kiedyś zdjął z szyi czarny, wełniany szalik, który sam otrzymał w prezencie, przeciął na pół i ofiarował dwóm biednym chłopcom. Jacek tak o tej swojej działalności pisał: „Zdaję sobie sprawę z tego, że będzie to jeden obowiązek więcej, ale trudno. Kto powiedział, że chrześcijaństwo ułatwia życie?”. Z czasem jego koledzy i koleżanki wykruszyli się i został z tym zadaniem sam. Chodził do melin, by ratować ludzi pogrążonych w nałogu pijaństwa. Z biednymi dzielił się, czym mógł. Jego wykładowca i zarazem kierownik duchowy – ks. Janusz Nagórny – wspomina, jak Jacek wpadał do jego mieszkania i kazał mu robić przegląd szafy: „Jeśli Ksiądz rok nie założył jakiejś koszuli, spodni czy marynarki, to musi Ksiądz to wszystko oddać, bo mam takich, co potrzebują”. „Nie było dyskusji” – dodaje Nagórny. Po drugim roku studiów teologicznych Jacek zdecydował się na podjęcie studiów medycznych. Dlaczego? Bo brakowało mu wiedzy, by skuteczniej nieść pomoc potrzebującym. Wziął urlop dziekański i zatrudnił się jako sanitariusz w pogotowiu ratunkowym. „Po to jestem na teologii i po to chcę być lekarzem, by dać ludziom maximum! (…) Formacja teologiczna pozwoli mi siebie zorganizować i uodpornić, ale i uczulić od wewnątrz, medycyna skonkretyzuje działanie! W ostateczności będę psychologiem klinicznym…” – pisał w liście do rodziców. Koniec końców nie dostał się na medycynę, więc równolegle z teologią, w roku akademickim 1988/1989, rozpoczął studia psychologiczne.

Droga do Domu Ojca

Nie dane mu było ukończyć studiów. Zachorował na nowotwór płuc. Mimo choroby podjęli wraz z narzeczoną Ewą – koleżanką ze studiów – decyzję o ślubie. W 1990 roku zawarli kontrakt cywilny. Do ślubu w kościele w Katowicach 18 sierpnia nie doszło, bo w przeddzień Jacek źle się poczuł i został w szpitalu w Krakowie. Ostatecznie młodzi wzięli ślub w szpitalnej kaplicy 1 września 1990 roku. Ewa wspomina: „Jacek w swej chorobie nie stawiał siebie w centrum zainteresowania. Nie wymagał od otoczenia, że skoro On jest chory, to wszyscy muszą chodzić wokół Niego i spełniać Jego zachcianki. Mieliśmy w domu wspaniałą atmosferę”. Ich życie małżeńskie było przepełnione szczęściem, chociaż – jak wspomina Ewa – „nie było to łatwe szczęście”. Czas choroby był dla Jacka czasem pogłębiającego się cierpienia fizycznego oraz cierpienia moralnego. Bał się śmierci, bo była równoznaczna z utratą ukochanej żony. Pragnął żyć, ale zarazem miał w sobie głębokie zaufanie do Boga i zgodę na Jego wolę, jaka by ona nie była. Zapisał się w pamięci wszystkich, którzy go spotkali, w tym pracowników szpitala. Opiekująca się nim dr Beata dała o nim takie świadectwo: „Był innego formatu niż wszyscy. Przejął się tym, jaki ma być chrześcijanin, i konsekwentnie to realizował, nawet w tak trudnej sytuacji życiowej. (…) To była taka osobowość, jakiej nigdy w życiu nie spotkałam. (…) Jacek był taki, jaki teoretycznie powinien być chrześcijanin. Tylko ja nigdy nie widziałam chrześcijanina takiego, jakim powinien być. Jacek był pierwszym”.

Jacek Krawczyk zmarł 1 czerwca 1991 roku. Na jego grobie na cmentarzu parafialnym w Strażowie wyryte są słowa, które sam zanotował: „Stoję przed tajemnicą własnego życia, wiele rzeczy naprawdę nie rozumiem, ale ufam Temu, który mnie prowadzi”.

 

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama