Relacje z ludźmi są sednem naszego życia

Istnieją ludzie, których podziwiamy i cenimy - można ich nazwać ludzkimi diamentami, które warto wydobyć z codzienności. Taką osobą jest Jan Stonoga, szafarz nadzwyczajny z Kotorza Wielkiego

Spotykamy w życiu ludzi, którzy niejednokrotnie mają duży wpływ na nasze postrzeganie  rzeczywistości. Na przykład chętnie zadajemy się z kimś kto potrafi wprowadzić nas w dobry nastrój, rozśmieszyć, czy pochwalić. Istnieją również tacy osobnicy, których podziwiamy i cenimy.

Czy takie ludzkie diamenty można wydobyć z  naszej społeczności? Owszem, nie łatwo jednak   dostrzec  taki  cenny okaz. Przeważnie tego pokroju ludzie ukrywają  się w drugim szeregu, nie wypinając piersi do orderów, nie wdrapuje się na cokół.

W parafii Kotórz Wielki  żyje  taka osoba, w której skupiają się, jak promienie w soczewce, najwartościowsze przymioty. Czy można  ją  rozpoznać?  Należy uczestniczyć w mszach św. w parafialnym kościele p.w. św. Michała Archanioła i przy  ołtarzu dostrzec  szafarza nadzwyczajnego- Jana Stonogę z Kotorza Wielkiego.

- Kiedy przeszedłem na emeryturę — mówi pan Jan — obecny proboszcz parafii ks. Rajmund Kała — zaproponował mi udział w kursie na szafarzy nadzwyczajnych Św. Komunii w Opolu. Chętnie się zgodziłem. Ponadto ksiądz proboszcz również widział mnie w roli kantora, jako że przez piętnaście lat śpiewałem w kościelnym chórze. Po ukończeniu kursu,wraz z trzema innym  kandydatami na szafarza z naszej parafii, rozpocząłem służbę przy ołtarzu. Trwa już ona ponad  dziesięć lat. Natomiast od pięciu lat jestem również kościelnym.

Jan Stonoga o swojej służbie opowiada jak o czymś tak naturalnym i oczywistym, jakby nie było w niej żadnych uciążliwości. Czy kogoś z nas byłoby stać budzić się wcześnie rano i kłaść  się spać  bardzo późno? Czy zdobylibyśmy się na długie godziny służby przy ołtarzu, gdy niekiedy trudno nam wysiedzieć w ławce godzinkę?

Pełnienie służby bożej, czyli  bycie jednocześnie  szafarzem, kantorem i kościelnym  zapewne wypływa z  jakiegoś  wewnętrznego imperatywu. Można by powiedzieć górnolotnie, że w tym przypadku chodzi o głęboką wiarę. Na pewno jednak taka wiara musi być wsparta całkiem „ziemskimi” cechami, jakimi są pracowitość, punktualność ( trzeba dzwonić), życzliwość ( wysłuchać), empatia (współczuć), samodyscyplina ( przemóc się, kiedy boli głowa lub łupie w kościach). Czasami trzeba być także asertywnym - zwrócić komuś uwagę. Wszak nie każdy parafianin, to baranek boży...

Sołtysowanie na rekord Guinnessa

Wymienione „ziemskie” cechy Jan Stonoga  przyswajał, jak roślina drogocenne minerały z ziemi,  od rodziców, nauczycieli i szefów. Przykład? Przez dwadzieścia sześć lat  był  sołtysem w Kotorzu Wielkim. Być może jest to gminny rekord Guinnessa.

- Na sołtysa — powiada -  po raz pierwszy wybrano mnie w 1973 roku. Przez okres ponad ćwierćwiecza zdarzały się różne historie. Oj, czego to wówczas   nie robiłem, na przykład rozdzielałem wśród mieszkańców   niewielkie ilości  materiałów budowlanych, w stanie wojennym — kartki żywnościowe. Podrywałem mieszkańców do tak zwanych czynów społecznych. Po prostu dużo się działo,  mimo siermiężnej rzeczywistości Peerelu.

Zanim jednak Jan Stonoga dał się poznać jako młody sołtys, miał wówczas 25 lat, wcześniej  zamieszkiwał w Grodźcu pod Ozimkiem.

Grodziec pod Ozimkiem jest to wyjątkowa wieś nie tylko na Opolszczyźnie, lecz również w kraju. Dlaczego?

Najlepiej to zobrazują wspomnienia księdza prałata Edmunda Cisaka, proboszcza parafii pod wezwaniem Matki Boskiej Częstochowskiej i św. Wojciecha w  Grodźcu, opublikowane w artykule Anny Kwaśnickiej (Gość Opolski nr 39/2017):

 „W kwietniu 1945 r. na stację kolejową Opole Wschód przyjechał transport ludności polskiej z Biłki Szlacheckiej w powiecie lwowskim. Wówczas Urząd Repatriacyjny w Opolu skierował wszystkich z tego transportu na osiedlenie się w pustym Grodźcu.      Zastałem kościół w stanie z 1945 r., a ludzi trzymających swój dobytek w podróżnych skrzyniach”.

Wspomina, że kiedy objął parafię, dowiedział się, że na Kresach duszpasterzem tej ludności był ks. dr Wincenty Urban, który w 1960 r. został  mianowany biskupem pomocniczym archidiecezji gnieźnieńskiej, skierowanym do pracy duszpasterskiej w archidiecezji wrocławskiej.

Ks. Edmund Cisak: „Przygotowaliśmy więc parafialny dar dla nowego biskupa — mitrę i pastorał. Dowiedziałem się też, że w 1945 r. ks. Urban wywiózł majątek kościoła z Biłki Szlacheckiej i uratował obraz Matki Bożej, kiedy nacjonaliści ukraińscy podpalili wagon z mieniem biłeckim. Były to cenne darowizny hrabiny Wandy Julii Caboga z domu Potockiej. Zawiezione zostały do klasztoru sióstr służebniczek starowiejskich w Woli Małej k. Łańcuta. Chciałem sprowadzić to wszystko do Grodźca, dlatego zorganizowałem parafialną delegację i pojechaliśmy do Wrocławia, by o to poprosić. W delegacji byli m.in. Zofia Żuława-Stonoga, Józef Kasperski i Józef Saramaka. Biskup Urban pozwolił nam na przywiezienie majątku parafii biłeckiej do Grodźca. Co to była za radość wśród ludzi, gdy przywieźliśmy rzeczy z ich kościoła! Oni wtedy wreszcie zaczęli czuć się w Grodźcu jak u siebie...”.

W blasku grodzkiej Madonny

W powyższym fragmencie wspomnień księdza prałata, byłego również kapelana Sybiraków, wymienione zostaje  imię i nazwisko „Zofia Żuława- Stonoga”.

- Ksiądz prałat — mówi  wzruszony  pan Jan — wymienia imię i nazwisko mojej mamy. Zarówno mama Zofia, jak i ojciec Jan pochodzili z okolic Lwowa i Tarnopola. Mama wraz z ówczesnym wikarym parafii w Biłce ks. Wincentym Urbanem, późniejszym biskupem wrocławskim,  ukrywali cenne wyposażenie kościoła  w Biłce Szlacheckiej przed zbliżającymi się oddziałami Armii Sowieckiej, chcą uratować  je przed grabieżą i zniszczeniem. Po przybyciu do Grodźca mama zajmowała się gospodarstwem domowym , a w późniejszym okresie wychowaniem moim i rodzeństwa. Ojciec natomiast podjął pracę w Hucie Małapanew. Po pewnym czasie został doceniony i awansowany na stanowisko mistrza w stalowni. Stał się dla mnie, jako dziecka, wielkim autorytetem. Postanowiłem, że kiedy dorosnę,  pójdę w jego ślady. Tak też się stało. Po ukończeniu szkoły podstawowej  i technikum mechaniczno- odlewniczego w Ozimku rozpocząłem pracę w hucie jako formierz.

Po latach, w osiągnięciu cenionego wśród hutniczej braci stanowiska mistrza w stalowni, bardzo mi pomagał ojciec, dzieląc się ze mną tajnikami ciężkiej pracy odlewnika.

Kluczowym jednak okresem w życiu bohatera naszej opowieści był rok 1971  kiedy, jak się sam nazywa „hadziaj”, poślubił Marię  - o cztery lata młodszą od siebie dziewczynę, rodowitą  Ślązaczkę z Kotorza Wielkiego.

Trzeba dodać, iż pół wieku temu (w tym roku obchodzą  Złote Gody) taki ślub dla miejscowej autochtońskiej społeczności  był sporym szokiem. Ważne jednak, że miłość zwyciężyła, zaś młody żonkiś z Grodźca nie tylko przekonał do siebie teściów, lecz również  pozostałych mieszkańców. Wkrótce rozpoczął swoją rekordową kadencję jako sołtys.

W tym okresie dla młodych małżonków dużym wezwaniem była budowa nowego domu. Budowali go tak jak wówczas większość miejscowych - sposobem gospodarczym, czyli ogromnym nakładem sił własnych i finansowym zaciskaniem pasa. Było brak wszystkiego, jednak młodzieńczy entuzjazm stawiał mury,  pokrywał dachy, wyposażał łazienki itp.

Po piętnastu latach pracy w hucie, Jan Stonoga został dyrektorem Ośrodka Sportu i Rekreacji w Turawie. Jednostka ta, w  imieniu wojewody, zarządzała terenami na jeziorami turawskim, poza tymi podlegającymi Zarządowi Gospodarki Wodnej we Wrocławiu.

Jan Stonoga: - Nasz ośrodek, oprócz nadzoru nad tymi terenami, świadczył usługi z zakresu rekreacji, turystyki i sportu. Pomimo że byliśmy zakładem budżetowym, podlegającym wójtowi gminy,  musieliśmy się samofinansować, zarządzając  posiadanymi domkami rekreacyjnymi, polami namiotowymi, parkingami, czy bazami  żeglarskimi z kajakami, żaglówkami i rowerami wodnymi. Wyprzedaż przez gminę dotychczasowych dzierżaw do tego stopnia  obniżyła  nasze dochody, że 2000 roku zlikwidowano Ośrodek Sportu i Rekreacji. Przeszedłem do pracy w urzędzie gminy jako inspektor do spraw turystyki. W 2008 r. przeszedłem na emeryturę.

Kiedy na koniec naszego spotkania zapytałem pana Jana czego by sobie teraz życzył, odpowiedział, że końca pandemii, choroba ta  utrudnia nie tylko służbę kościelną, lecz rozluźnia  codzienne relacje z ludźmi, gdyż są  — jak podkreślił —    sednem naszego życia.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama