Dulcissima na rany

O Słudze Bożej Dulcissimie Helenie Hoffman (1910-1936)

S. M. Dulcissima to imię zakonne. Naprawdę nazywała się Helena Hoffmann. Urodziła się 7 lutego 1910 r. w Zgodzie, dzielnicy Świętochłowic. Ceglany, śląski familok, w którym mieszkała, stoi do dziś. Była zwyczajną dziewczynką. „Nie było dnia, żebym czegoś nie zbroiła” — napisała wspominając dzieciństwo. Miała charakter. Kiedy ksiądz głoszący w jej parafii rekolekcje tłukł pięścią w ambonę, Helenka oburzona takim zachowaniem podłożyła mu pod obrus pinezki. Kiedy wykryto sprawcę, dziewczynka odpowiedziała śmiało: „Ja to zrobiłam, bo nie wolno tak tłuc pięścią w domu, gdzie mieszka Pan Jezus. Nasi księża tak nie robią”. Kiedyś, pracując na polu, wykopała medalion z wizerunkiem św. Teresy z Lisieux. Wydarzenie znamienne, bo kanonizowana w tym właśnie czasie Teresa miała stać się jej duchową przewodniczką, nawiedzając ją wielokrotnie w snach i widzeniach. W 1927 r. Helena wstąpiła do zgromadzenia Sióstr Maryi Niepokalanej. Po dwóch latach pojawiły się pierwsze objawy ciężkiej choroby. Zaczęły się silne bóle głowy, połączone z okresową utratą przytomności. Trudności w chodzeniu, bezsenność, paraliże, depresje, wreszcie utrata wzroku — to wszystko było dla s. Dulcissimy okazją do ofiarowania się Bogu. W 1933 r. znalazła się w klasztorze w Brzeziu koło Raciborza. Tu spędziła swoje ostatnie lata. Mieszkańcy wsi szybko zorientowali się, że ta przygnieciona cierpieniem zakonnica jest kimś niezwykłym. Od dnia jej śmierci 18 maja 1936 r. do klasztoru wciąż napływają świadectwa łask, przypisywanych wstawiennictwu s. Dulcissimy. Dwa lata temu rozpoczął się jej proces beatyfikacyjny.

Jest taka miejscowość, której najważniejszą obywatelką jest zakonnica, dwudziestosześcioletnia dziewczyna o łagodnych oczach i uśmiechu dziecka. Taką ją zapamiętano i choć od jej śmierci mija właśnie 65 lat, kochają ją tu wszyscy.

Nieświeckie słowo

— Miałam ciążę pozamaciczną. Nie wiedziałam, co to jest — opowiada Marta Pokracka z Brzezia. — Normalnie pracowałam na polu, aż nagle zasłabłam — kiwa głową, wspominając wydarzenia sprzed prawie czterdziestu lat. W ciężkim stanie trafiła do szpitala i od razu na stół operacyjny. Czuła, że jest źle, ale wydawało jej się, że nie może teraz umierać. Martwiła się o męża i sześciomiesięczną córkę. — Dulcissimo, trzymaj Ty te noże — zdążyła powiedzieć przed zapadnięciem w narkozę. Była trzecia w nocy, kiedy poczuła, że ktoś poklepuje ją w policzki. Nad nią stała zakonnica-pielęgniarka, która asystowała przy operacji. — Niech się pani obudzi, proszę się obudzić! — wołała natarczywie. — Co to takiego powiedziała pani przed operacją? To nie było świeckie słowo — zapytała, gdy pacjentka otwarła oczy. Chora wymamrotała, że Dulcissima to imię zmarłej w 1936 roku siostry zakonnej z Brzezia, którą wszyscy mieszkańcy proszą o wstawiennictwo, wierząc, że to święta. Zakonnica spojrzała wymownie na leżącą. — To był cud, że pani przeżyła — powiedziała krótko. Kiedy Marta Pokracka opuszczała szpital, chciała podziękować lekarzowi. — Niech mi pani nie dziękuje. To było coś nadprzyrodzonego — usłyszała w odpowiedzi.

Wszyscy na grób

Masywna wieża z czerwonej cegły góruje nad Brzeziem, dawniej nadodrzańską wsią, dziś dzielnicą Raciborza. Naprzeciw wejścia do kościoła stoi okazały sarkofag z kamienia. Na granitowej płycie napis: „Oblubienica Krzyża, sługa Boża S. M. Dulcissima”. Przy grobie wciąż płoną znicze. Jakaś kobieta w średnim wieku stoi zadumana, wpatrując się w sarkofag. Mężczyzna, który z nią przyszedł, mocuje się z wazonem, do którego próbuje wepchnąć przyniesiony bukiet kwiatów. Widzę łzy w oczach mężczyzny. Po chwili przychodzi dziewczynka z pobliskiej podstawówki i stoi z rękami złożonymi jak do Pierwszej Komunii. Dołączają do niej kolejne dzieci z torbami na plecach. Nieruchomieją przez chwilę, robią znak krzyża i odchodzą. Po trzech minutach przed grobem staje pochylona staruszka. Zatrzymuje się obok niej młoda kobieta. Modlą się.

— Tu prawie bez przerwy ktoś się modli. Coraz częściej przyjeżdżają z daleka, pojedynczo albo grupami, czasem autobusami, czasem na rowerach — mówi proboszcz Antoni Pieczka. — Dzięki siostrze Dulcissimie ludzie tu są wyczuleni na modlitwę. — wtóruje mu kapelan sióstr, ks. Józef Cop.

Daj im dużo, dużo

Wszystko zaczęło się wtedy, kiedy po ludzku powinno było się skończyć — 18 maja 1936 roku. Rankiem, kiedy rozdzwoniły się kościelne dzwony, siostra Dulcissima wydała ostatnie tchnienie. Choć zaledwie dwudziestosześcioletnia, dojrzała do nieba jak mało kto. W ciągu dziewięciu lat zakonnego życia przecierpiała morze męki, ale nie było w tym cierpieniu rezygnacji. Była przekonana, że Jezus prosi ją o przyjęcie pokuty za innych. Utwierdzały ją w tym przekonaniu częste wizje świętej Teresy z Lisieux, która od dzieciństwa była jej przewodniczką. W „tereskowy” sposób widziała rzeczywistość. „Wszystko jest łaską, również to, że jestem głupia. Dla świata można być głupim, ważne jest to, że u Boga jest się dzieckiem” — napisała w jednym z listów. Była dzieckiem, a dziecku Bóg niczego nie odmawia.

Wręcz zachłannie pragnęła wynagradzać za ludzkie grzechy. — Daj mi dusze, dusze, dusze! Są takie drogie, kosztują tak wiele! — dyszała nękana atakami drążącej ją choroby. — Za kapłanów, za Zgromadzenie... — powtarzała. W ostatnich tygodniach przed śmiercią wołała do siebie ludzi świeckich. — To są dusze... Muszę je też zawołać. Wszystkie powinny przyjść — tłumaczyła opiekunce, siostrze Lazarii. Krótko przed śmiercią modliła się: — Jezu, daj księdzu proboszczowi i parafii dużo... daj im dużo, Jezu, daj im dużo.

Ludzie wiedzieli, że ta młoda, zgięta od bólu, ale mimo to prawie zawsze uśmiechnięta kobieta modli się za nich. Nic dziwnego, że pogrzeb zgromadził dosłownie wszystkich mieszkańców Brzezia. Do dziś świadkowie tamtego wydarzenia wspominają, że wyglądało to raczej na wesele niż uroczystość żałobną. — Ona była przecież dzieckiem. Wtedy nie nosi się żałoby. — tłumaczył brzeski proboszcz.

Będę się opiekować

Grób siostry Dulcissimy stał się od samego początku miejscem zupełnie spontanicznego kultu. — My tam tylko ziemię dosypywałyśmy — śmieją się siostry ze zgromadzenia Maryi Niepokalanej. Trzeba było dosypywać, bo ludzie brali tę ziemię w przekonaniu o jej szczególnych właściwościach. — Jak w trzydziestym dziewiątym chłopcy szli na wojnę, to im matki robiły takie woreczki i zaszywały do nich ziemię. Wszyscy wrócili. Ale wtedy ten grób był do połowy wybrany! — opowiada Gertruda Twardowska. Ona też była świadkiem szczególnego wydarzenia, kiedy krótko po wojnie odwiedziła klasztor. Siostra Lazaria, przyjaciółka i opiekunka Dulcissimy, nie miała nic do jedzenia, a musiała nakarmić kilkanaście dziewcząt z nowicjatu. Poszła do kaplicy i zawołała w desperacji: „Dulcissimo, przecież obiecałaś, że będziesz się nami opiekować, a ja tu nie mam tym dzieciom co dać jeść!” — W tym momencie ktoś zadzwonił do drzwi. Ja otwieram, a tam elegancki pan z ogromnymi bochnami chleba — opowiada pani Gertruda. — „Miałem to tu oddać”, powiedział. Wzięłam te chleby i pobiegłam po siostrę. Wychodzimy na ganek, rozglądamy się — nikogo. Jakby się w ziemię zapadł.

Sposób na czeki

Przekonanie o sile wstawiennictwa Sługi Bożej (ten tytuł przysługuje s. Dulcissimie od czasu otwarcia przed dwoma laty procesu beatyfikacyjnego) jest powszechne.

Kunegunda Grycman pamięta siostrę Dulcissimę. Jej wstawiennictwo przez całe życie traktuje jako rzecz naturalną. — Jak ja ją za dziecka znałam, czemu by mi i dzisiaj nie pomogła? — mówi z pewnością w głosie. Podobne przekonanie podzielają przedstawiciele młodszych pokoleń. Anna Krzykała z Raciborza zachwyciła się siostrą Dulcissimą. — Mam poczucie wielkiej więzi z nią — zapewnia. Kilka lat temu, przed świętami Bożego Narodzenia, zaginęła jej książeczka czekowa. „Znalazca” mógł wyczyścić jej konto, a na każdym czeku zrobić tysiąc złotych debetu. Razem byłoby tego ponad 20 tysięcy. — Przerażona, od razu z tą sprawą zwróciłam się do siostry Dulcissimy. Modliłam się gorąco, dałam na Mszę — wspomina. — Zablokowałam konto, ale święta i tak miałam zepsute. Po świętach poszłam do banku. Tam od razu mnie wołają. „No tak, mam debet”, myślę sobie. A oni zwracają mi czeki i mówią, że przyniósł je jakiś elegancki pan z prośbą o oddanie ich właścicielce. Nie przedstawił się, nie chciał też powiedzieć, gdzie je zalazł — śmieje się pani Anna.

Dużo cię czeka

Na klasztornej werandzie siedzi wiekowa zakonnica. Z trudem unosząc głowę, spogląda na mnie łagodnymi oczyma. — To siostra Dulcissima — przedstawia mi ją jedna z sióstr. — Otrzymała to imię po śmierci Sługi Bożej — wyjaśnia, widząc moją zdziwioną minę. Przysiadam się i pytam, jak się to stało, że akurat jej przypadło to imię. — Och, ja bardzo chciałam mieć to imię — mówi z uśmiechem. — Siostrę Dulcissimę widziałam kilka razy, jeszcze przed pójściem do klasztoru. Ale kiedy tu przyszłam, ona już nie żyła, a wszyscy opowiadali, że to była taka święta zakonnica. Więc tak modliłam się, żebym dostała jej imię, że aż przełożona pytała: „Co ty tak siedzisz w tej kaplicy?”. Ale nie powiedziałam, o co się modlę. Przed obłóczynami przyjechała matka generalna. „Jakie imię chcesz przyjąć?”, zapytała. Ja jej mówię, żeby ona sama wybrała je dla mnie, to będę wiedziała, że to wola Boża. Więc ona mi mówi: „Dulcissima”. Dla mnie to był cud. Kiedy dowiedziała się o tym siostra Lazaria, wzięła mnie na bok i powiedziała: „Wiesz, że ciebie dużo czeka”.

— I stało się tak? — pytam. — Stało się tak — potwierdza siostra, ale nie wdaje się w szczegóły. — Ale jak jest ciężko, to ja zawsze mówię: „Dulcissimo, czemu zapominasz o mnie?” I ona pomaga — mówi wzruszona.

www.kki.net.pl/~dulcissima/

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama