Znaki nowego błogosławieństwa

Fragmenty powieści biograficznej "Jan Paweł II - nasz święty"

Znaki nowego błogosławieństwa

Paweł Zuchniewicz

Jan Paweł II - nasz święty

ISBN: 978-83-240-1435-4
wyd.: Wydawnictwo ZNAK 2010

Spis wybranych fragmentów
Bliżej nieba
Znaki nowego błogosławieństwa
Wielki Tydzień

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Znaki nowego błogosławieństwa

Wszechświat, w którym człowiek żyje, nie zamyka się w obrębie tego tylko porządku, dostępnego zmysłom i samemu rozumowi uwarunkowanemu poznaniem zmysłowym. Cud jest „znakiem”, iż porządek ten zostaje przewyższony „Mocą z wysokości”, a więc że jest tej Mocy również poddany. Owa „Moc z wysokości” (por. Łk 24, 49), to znaczy sam Bóg, jest ponad całym porządkiem natury. Kieruje nim, a równocześnie daje poznać, że poprzez ten porządek i ponad nim przeznaczeniem człowieka jest królestwo Boże.
JAN PAWEŁ II, AUDIENCJA GENERALNA,
13 stycznia 1988 roku
21 KWIETNIA 1990,
PRAGA, LOTNISKO RUZYNĚ

„Nie wiem, czy wiem, co to jest cud. Mimo to ośmielam się powiedzieć, że jestem w tej chwili świadkiem cudu: człowiek, który jeszcze przed sześcioma miesiącami był uwięziony jako wróg swojego państwa, dziś jako prezydent wita pierwszego papieża w dziejach katolickiego Kościoła, który stanął na ziemi, gdzie leży to państwo”.

„Więc jednak, stało się” — pomyślał kardynał František Tomášek, słuchając przemówienia prezydenta Václava Havla. Kilkadziesiąt minut wcześniej papieski samolot wylądował na lotnisku w Pradze. Rozpoczęła się krótka, zorganizowana w ekspresowym tempie i tym bardziej niezwykła pielgrzymka Jana Pawła II do Czechosłowacji.

Łaska tchnie, kędy chce, i zaskakuje nawet doświadczonych ludzi Kościoła. On, Frantsi Tomášek, niewątpliwie do nich należał. Gdyby przed trzynastu laty usłyszał, że ten dysydent zostanie głową państwa, no cóż... nie powstrzymałby się chyba przed zrobieniem kółka na czole.

A gdyby mu wtedy ktoś powiedział, że Polak zostanie papieżem?

Czemu zwątpiłeś, małej wiary?

Czasem wracał do tego fragmentu Ewangelii, w którym Jezus wzywa Piotra, aby przyszedł do Niego po wodzie. Piotr, początkowo pełen entuzjazmu, wyskoczył z łodzi i zaczął iść. W pewnym momencie przestraszył się i zaczął tonąć. Pan chwycił go i jednocześnie z wyrzutem skarcił. Czyż takie upomnienie nie należało się i jemu, arcybiskupowi Pragi, kardynałowi Świętego Rzymskiego Kościoła?

1 stycznia 1977, w sam Nowy Rok, przeszło dwieście osób — wśród nich Václav Havel — opublikowało protest przeciw łamaniu praw człowieka w ich kraju. Powoływali się na podpisany także przez komunistyczną Czechosłowację układ o bezpieczeństwie i współpracy w Europie. Zachęcali do składania podpisów pod Kartą 77, bo taka nazwa przylgnęła do dokumentu i do całej grupy.

„Czy oni na głowę upadli? — myślał Tomášek. — Komu potrzebni są nowi więźniowie i nowe ofi ary?” On sam siedział trzy lata i niczego to nie zmieniło. Nauczył się cenić ostrożność. Wśród sygnatariuszy Karty znalazł się też podpis Václava Malego, jednego z tych niepokornych księży, którym komuniści zakazali sprawowania czynności kapłańskich i który pracował jako palacz. Dobrało się dwóch Wacławów!

Nawet nie miał specjalnych oporów, żeby skrytykować Kartę. Dobiegał osiemdziesiątki, a w takim wieku nie myśli się o rewolucji. Watykan prowadził politykę „ocalić, co jest do ocalenia”, i akurat w Czechosłowacji było to z pewnością najrozsądniejsze wyjście.

Nie sądził, że śmierć Pawła VI przyniesie jakieś zmiany. W końcu, jak głosiła rzymska maksyma, papieże się zmieniają, a Kuria trwa. Pewnie pod władzą Jana Pawła I by tak było. Ale przez watykańskie wzgórze przeszedł anioł śmierci i papież Luciani zmarł nagle po miesięcznym pontyfi kacie. Okazało się, że Duch Święty nie bierze pod uwagę wysiłku kardynałów kursujących dwukrotnie w ciągu miesiąca między ich diecezjami a Wiecznym Miastem ani kosztów, które pochłaniały te podróże. Wkrótce miało się okazać, że nie bierze też pod uwagę niemal pięciowiekowej tradycji nakazującej wybór papieża Włocha. Frantsi wiele widział w życiu, ale nawet on był wstrząśnięty (tym razem w pozytywnym znaczeniu tego słowa), kiedy 16 października kilka minut po siedemnastej okazało się, że Karol zdobył największą liczbę głosów.

Znał go jeszcze z czasów II Soboru Watykańskiego. Dzielili to samo pragnienie: wprowadzić w czyn postanowienia soborowe. Wojtyle się udało, a dla niego wciąż było to marzenie ściętej głowy. Musiał trwać między bezpieką, kolaborującymi z komunistami księżmi zgrupowanymi w organizacji Pacem in terris (pogardliwie nazywano ich paxterrierami) i tą garstką kapłanów działających w podziemiu, którzy patrzyli na niego niemal jak na kolaboranta. Zresztą nie wahali się krytykować go publicznie, szczególnie za negatywną ocenę Karty 77.

Tego wieczoru w Kaplicy Sykstyńskiej wszystkie trudności nagle zbladły, stały się jakieś mało istotne. Wybór Karola był jak jasny promień światła w ciemnościach nocy. Emanowało z niego poczucie siły, której František doświadczył fi zycznie, kiedy nowy papież przygarnął go mocno do siebie.

— Jesteśmy sobie bliscy — szepnął Jan Paweł II — a będziemy jeszcze bliżsi, bo teraz odpowiedzialność za ciebie przeszła na mnie.

Czy dlatego po powrocie z Rzymu zaczął inaczej patrzyć na rzeczywistość? Ośmielił się mieć nadzieję?

Papież nie pozostał bezczynny. Po wyborze napisał jeden list do Czechów, w marcu siedemdziesiątego dziewiątego drugi. Mijało właśnie dwieście pięćdziesiąt lat od śmierci świętego Jana Nepomucena, zamordowanego z rozkazu króla czeskiego Wacława IV. Jak głosiła tradycja, Nepomucen, spowiednik królowej, został utopiony w Wełtawie, ponieważ nie chciał złamać tajemnicy spowiedzi. Znaczący święty dla zastraszonych ludzi, którzy żyli w rozbudowanym systemie donosicielstwa. Te sygnały nie pozostały niezauważone. Znalazło się kilku odważnych, którzy pojechali do Polski w czasie pierwszej pielgrzymki Papieża do ojczyzny.

W Gnieźnie rozwinęli transparent: Pamatuj, Otče, na své české děti (Pamiętaj, Ojcze, o swych czeskich dzieciach).

Papież zauważył napis. Nie tylko zauważył, ale i głośno o tym powiedział. Widzę tutaj przed oczyma ten napis: Otče... w siostrzanym języku, w języku świętego Wojciecha: Pamatuj, Otče, na své české děti. Jakież to było niedyplomatyczne! Ale on o tym nie pomyślał. Słowo „Ojcze” wywołało u niego natychmiastową reakcję: Nie może ten papież, który nosi w sobie spuściznę Wojciechową, zapomnieć tych dzieci! I nie możemy my wszyscy, drodzy bracia i siostry, którzy nosimy w sobie to samo Wojciechowe dziedzictwo, zapomnieć tych naszych braci!

„Gdyby Papież pojawił się wśród nas” — marzył František, zdając sobie sprawę, że jest to mniej możliwe niż stopnienie lodowca na biegunie. Ile razy jednak był w Rzymie, prosił:

— Przyjedź do Pragi.

Jan Paweł II był gotów. Okazja sama pchała się w ręce. W 1985 roku mijało tysiąc sto lat od śmierci świętego Metodego, apostoła Słowian, który zmarł najprawdopodobniej w Welehradzie na Morawach. Tomášek wystosował ofi cjalne zaproszenie. Najbardziej zaskoczyła go reakcja ludzi, szczególnie młodych. Studenci wyszli na ulice, popierając pomysł starego kardynała. Milicja wyciągnęła pałki i rzuciła się na demonstrantów. Papieżowi odmówiono prawa przyjazdu. Ta pozorna klęska zaczęła jednak przynosić nieoczekiwane owoce.

21 KWIETNIA 1990,
PRAGA, ZAMEK NA HRADCZANACH

— Znakomite przemówienia, panie prezydencie! — Jan Paweł II uścisnął rękę Václava Havla. — Widać rękę pisarza.

Tego dnia Papież wysłuchał dwóch wystąpień prezydenta Czechosłowacji. Jednego rano, przy powitaniu, drugiego po południu, podczas spotkania z przedstawicielami świata kultury.

— W ustach Waszej Świątobliwości takie słowa to zaszczyt. O ile wiem, Ojciec Święty też miał bogate doświadczenia literackie.

— To były zaledwie przymiarki.

— Ale pisał Ojciec Święty sztuki teatralne?

— No cóż, ja nie ośmieliłbym się tego tak nazwać. Pewnie nigdy nie ujrzałyby światła dziennego, gdyby nie to, że ich autor został papieżem.

Odwrotnie niż pan — najpierw został pan artystą, a dopiero potem prezydentem.

— Najpierw, Wasza Świątobliwość, byłem pomocnikiem technicznym w teatrze. A jeszcze wcześniej laborantem.

— Z chęci czy z przymusu?

— Ojciec był wrogi klasowo. Burżuazja. Nasza rodzina przed wojną miała w Pradze kompleks rozrywkowy: salę koncertową, studio fi lmowe, winiarnię i restaurację. Dostałem zakaz nauki w gimnazjum, maturę zrobiłem wieczorowo, ale do szkoły teatralnej nie pozwolono mi iść. Po wojsku zacząłem pracować w teatrze jako pomocnik. A w wolnym czasie pisywałem.

— Ma pan dużo doświadczeń. To cenne, gdy piastuje się urząd głowy państwa.

— I gdy jest się głową Kościoła. Ojciec Święty też zajmował się wieloma rzeczami, zdaje się, że w czasie okupacji pracował jako robotnik...

— Pan Bóg dba o to, by przygotować człowieka do jego misji.

— Tańczyliśmy z radości, kiedy usłyszeliśmy o wyborze Waszej Świątobliwości.

Papież uśmiechnął się.

— Dzisiaj wiem, że awans niekoniecznie oznacza radość dla tego, kto awansuje — ciągnął Havel.

— Nie jest łatwo być prezydentem.

— O wiele trudniej, niż nim zostać. Kiedyś myślałem o tym inaczej. To „kiedyś” wcale nie było tak dawno temu. Przed czternastoma miesiącami, 19 stycznia 1989 roku, stał sobie na ulicy nieopodal pomnika Świętego Wacława, pod którym przedstawiciele Karty 77 składali kwiaty w rocznicę samospalenia Jana Palacha. Przewidywali interwencję milicji, Havel miał zająć pozycję obserwacyjną, aby w razie czego poinformować zachodnie media. Siły porządkowe faktycznie wkroczyły do akcji.

On poszedł natychmiast w stronę domu, ale i jego po drodze zatrzymano. Następne pół roku spędził w więzieniu. Jak to się stało, że teraz mieszka w królewskim zamku na Hradczanach? „Z Hradeczka na Hradczany” — przemknęło mu przez myśl. Hradeczkiem nazywał letni domek w Karkonoszach, gdzie zaszywał się, aby tworzyć. Wszystko potoczyło się tak szybko. Po paru miesiącach zwolniono go z więzienia. W drugiej połowie listopada komuniści zgodzili się na manifestację dla uczczenia pamięci Jana Opletala, studenta zamordowanego przed pół wiekiem przez hitlerowców. Milicja zaatakowała, gdy pięćdziesiąt tysięcy ludzi zaczęło wznosić okrzyki przeciw władzy. Nikt nie zginął, ale setki osób pobito do nieprzytomności. Tym razem jednak rodacy Havla nie ulegli strachowi. Dysydenci, w tym on sam, założyli Forum Obywatelskie. Wkrótce komunistyczny rząd upadł, a Havel został prezydentem.

— Dokonaliście wielkiej rzeczy — powiedział Papież. — Jestem pełen podziwu.

— A ja jestem ogromnie wdzięczny, że Ojciec Święty zechciał odpowiedzieć na nasze zaproszenie, i to w tak krótkim czasie. Przecież takie wizyty planuje się z wielomiesięcznym wyprzedzeniem.

— No cóż, mój Sekretariat Stanu wiele może, lecz nawet tam nie potrafi li przewidzieć aksamitnej rewolucji.

— Nie dziwię się. Rok temu siedziałem w więzieniu i też raczej nie sądziłem, że zamieszkam na Hradczanach.

— I proszę, literat i papież zdobyli tę twierdzę. A jutro wyprawimy się na Welehrad!

22 KWIETNIA 1990, WELEHRAD
Bierzcie i pijcie z tego wszyscy. To jest bowiem Ciało moje, które za was będzie wydane...

Odgłos dzwonka przeszył powietrze. Ksiądz Oto Mádr wpatrywał się w Jana Pawła II, który uniósł Hostię wysoko w górę, obrócił się w prawo, a potem w lewo, jakby chcąc pokazać ją wszystkim zgromadzonym na obszernym placu przed katedrą na welehradzkim wzgórzu. Bierzcie i pijcie z tego wszyscy. To jest Krew moja, która za was i za wielu będzie wylana...

Znowu dzwonek.

Księdzu Mádrowi stanęła przed oczami więzienna cela i leżące na stoliku suszone winogrona. Brał je do rąk i usiłował wycisnąć z nich kilka kropel wina. Gdy się to udało, mógł odprawić mszę. Za każdym razem było to dla niego wielkie święto. Może tym bardziej pamiętał to napięcie i radość, kiedy czuł na języku lekko cierpki smak przeistoczonego napoju.

Papież opuścił kielich i ukląkł.

Oto wielka tajemnica wiary.

Tajemnica ma to do siebie, że się jej nie rozumie. Czasem nawet dość długo. Rok, dwa? Dziesięć lat, piętnaście, czterdzieści? Naprawdę, Panie Boże, masz całą wieczność, a my mamy nasz krótki czas... A jednak wiesz, co robisz...

Nie myślał w ten sposób czterdzieści lat temu, kiedy bezpieka deptała mu po piętach, by w końcu go dopaść podczas próby ucieczki z Czechosłowacji. W następnych latach żył na wikcie socjalistycznej ojczyzny, która udzieliła mu gościny w „kurortach” znanych czeskim przestępcom. Poznał zakłady karne: Ruzyně, Mírov, Valdice. Stalin umarł, Chruszczow zarządził koniec okresu „błędów i wypaczeń”, ale życie Mádra nie uległo zmianie. Szczęśliwie nawet władza ludowa co jakiś czas przeprowadzała amnestie i tak powolutku z dożywocia zrobiło się piętnaście lat.

Wyszedł na wolność w sześćdziesiątym szóstym.

Wolność? No tak, w pewien sposób stał się wolny. Chciałeś być księdzem, zostałeś pielęgniarzem. A potem archiwistą. Niezbyt oszałamiająca kariera, ale może to lepsze, niż być palaczem albo myć szyby. W głębokiej konspiracji tacy jak on odprawiali msze, udzielali chrztów i spowiadali tych nielicznych, którzy mieli odwagę... i którym można było zaufać. Wprost nie do wiary, że po drugiej stronie Tatr, w Polsce, ludzie chodzili masowo na pielgrzymki, kwitło duszpasterstwo młodzieży, a w roku, w którym wyszedł z więzienia, rzesze Polaków uczestniczyły w obchodach tysiąclecia chrztu. Przed dziesięcioma wiekami chrześcijaństwo przyszło do Polski razem z czeską księżniczką Dobrawą, która wyszła za mąż za Mieszka. Rozwinęło się nad podziw dobrze i przetrwało nawet tak trudne czasy jak okupacja hitlerowska i panowanie komunistycznego ateizmu.

Cóż, mieli odważnych księży, a przede wszystkim biskupów. Wyszyński, Wojtyła — to były nazwiska budzące podziw i szacunek, a także wdzięczność, bo nie raz i nie dwa zakonspirowani czescy kandydaci na księży jechali na wycieczkę do bratniej Polski, aby tam przyjąć tajne święcenia z rąk krakowskiego kardynała. „Mocny człowiek” — mówił o nim Tomášek, a w tonie jego głosu dawało się wyczuć tęsknotę za czymś, co jest piękne, ale zupełnie nieosiągalne. Frantsi nie miał tyle ikry, a może po prostu był za stary i zbyt doświadczony przez życie? Nowe nadzieje obudził w nim II Sobór Watykański, wydawało się, że praska wiosna dawała szanse ich realizacji. Tomášek powołał do życia Dilo koncilove odnovy (Dzieło odnowy soborowej). Żyło parę miesięcy i zgasło, gdy wojska ościennych państw komunistycznego bloku przybyły z „bratnią pomocą” w sierpniu 1968 roku.

Głosimy śmierć Twoją, Panie Jezu, wyznajemy Twoje zmartwychwstanie i oczekujemy Twego przyjścia w chwale.

Nad Welehradem zebrało się sporo chmur. Może tym razem nas nie zmoczy. Może nie... a może tak. Oto Mádr miał już siódmy krzyżyk na karku i widział narodziny wielu nadziei, które wydawały się pewnością, aby za chwilę okazać się totalną iluzją.

Wszyscy ci chłopcy i dziewczyny... Janek Palach, Józek Hlavaty, Janek Zajíc, Ev&zcaronen Plocek — żywe pochodnie, które zapłonęły dwadzieścia dwa lata temu w akcie protestu i desperacji po zdławieniu praskiej wiosny. Blanka Nachazelova otruła się gazem. Jeszcze wielu innych próbowało się spalić. Mieli przed sobą całe życie, a jedyną formę protestu widzieli w samounicestwieniu.

Ocalić, co jest do ocalenia... Może dlatego Tomášek skrytykował powstanie Karty 77? Dla Oto, a także dla innych księży pracujących w podziemiu, to był jednak szok. Mieli wrażenie, że bliżej im do niewierzących walczących o prawa człowieka niż do własnego biskupa.

Wszystko zaczęło się zmieniać od wyboru Wojtyły, a jeszcze bardziej po jego pielgrzymce do Polski w siedemdziesiątym dziewiątym. W Gnieźnie głośno powiedział to, co po cichu było od dawna wiadome. Papież nie zapomniał o nich i nie zapomni.

Ciekawe, że od tego czasu, a właściwie to od powrotu z konklawe, Frantsi Tomášek stawał się coraz odważniejszy. Chętnie spotykał się z konspiracyjnymi księżmi, zaprosił Papieża na obchody ku czci Cyryla i Metodego i chociaż komuniści go nie wpuścili, to na Welehradzie pojawiło się zadziwiająco dużo ludzi. Władze myślały, że po staremu z pomocą paxterrierów zrobią z tego imprezę pokojową. A wierni zaczęli krzyczeć: „To jest pielgrzymka! Chcemy Papieża! Chcemy mszy!”.

Wtedy Papieża tu nie było. Ale jest teraz, zaledwie pięć lat później. Długi rząd księży wyszedł już od ołtarza, aby udzielać komunii. Blask słońca przebijającego się przez chmury błyskał w złocie kielichów, które trzymali w dłoniach. Kiedy jemu w więzieniu udało się konsekrować Hostie, zawijał je w bibułkę od papierosów i dawał fryzjerowi, który przekazywał je innym więźniom.

Wszystkie te lata były jak ściskanie sprężyny, która nagle z nieoczekiwaną siłą i impetem rozprostowała się, stając się rewolucją, nazwaną potem „aksamitną”. W listopadzie poprzedniego roku na placu Wacława co wieczór gromadziły się tłumy demonstrantów. Stary kardynał akurat wrócił z Rzymu, gdzie Jan Paweł II kanonizował Agnieszkę Czeską i Brata Alberta.

— Musimy zareagować na to, co się dzieje — powiedział do Oto, obserwując protesty. — Trzeba im pokazać, że Kościół ich popiera. Mádr zdziwił się. Przywykł już do tego, że w ciągu ostatnich kilku lat Tomášek stwardniał, ale żeby aż tak?

— Co ksiądz kardynał zamierza zrobić?

— Skieruję odezwę. Niech wiedzą, że towarzyszy im błogosławieństwo Boga. Może wielu z nich o Nim zapomniało, ale On nie zapomniał o nich. Czy mógłby ksiądz naszkicować projekt?

Kilka godzin później pochylił się nad tekstem:

Obywatele Czech, Moraw i Słowacji,
nie mogę milczeć w takim momencie, gdy połączyliście się w potężnym proteście przeciwko wielkiej niesprawiedliwości, jaka dotyka nas od ponad czterech dziesięcioleci. Jesteśmy otoczeni przez kraje, które — w przeszłości lub obecnie — zniszczyły więzienne kraty totalitarnego systemu... Nie możemy dłużej czekać. Nadszedł czas działania.

— Rozmawiałem z Papieżem — powiedział, przerywając lekturę. — Wciąż chce do nas przyjechać. I chyba tym razem to może się udać. Wyobrażasz sobie, co się dzieje? W Polsce niekomunistyczny premier, w Berlinie padł mur. To boska reżyseria. A Karol jest głównym aktorem. Gdyby nie on, gdyby nie on...

Mádr słuchał tych wynurzeń, zerkając na projekt odezwy. Może użył zbyt słabych sformułowań?

— I co tam dalej mamy? — Tomášek czytał powoli, półgłosem: Walczmy o dobro dobrymi środkami. Nasi ciemiężyciele ukazują nam, jak krótki żywot mają zwycięstwa nienawiści, zła, odwetu. — Ty wiesz, on się nie boi. Nawet po zamachu wychodził do ludzi tak jak kiedyś. Powiedział mi, że dzięki ocaleniu mógł nawiązać rozmowę z Ali Agcą i że mógł mu przebaczyć. Wyobrażasz sobie? Nie cieszył się tak z ocalenia życia jak z tego, że miał szansę przebaczyć. Co zresztą zrobił natychmiast, jeszcze w karetce. Ja nie wiem, czy wtedy tak naprawdę nie zaczęło się to, czego teraz jesteśmy świadkami. W każdym razie dzięki niemu ludzie odzyskali nadzieję. Ja ją odzyskałem.

— Koniec apelu proponuję skierować do katolików — powiedział Mádr.

— Tak, bardzo dobrze, Oto, bardzo dobrze. Chciałbym także zwrócić się do was, moi katoliccy bracia i siostry złączeni wokół waszych księży. W godzinie przeznaczenia, jaka nadeszła dla naszego kraju, nikt nie może stać z boku. Podnieście raz jeszcze wasz głos: tym razem w jedności ze wszystkimi obywatelami, Czechami i Słowakami, przedstawicielami innych narodowości. Wolność religijna nie może być oddzielona od innych praw człowieka. Wolność jest niepodzielna...

— Jak to przekażemy? — zapytał Tomášek.

— Ksiądz Malý co wieczór jest na placu Wacława. Można go poprosić o odczytanie odezwy.

— Król Wacław pewnie się cieszy, że jego imiennicy tak godnie się sprawują.

Burza oklasków wyrwała księdza Mádra z zamyślenia. Msza na Welehradzie dobiegła już końca, Papież zaczął rozważanie przed modlitwą Anioł Pański.

Nie mogło być lepszej okazji do ogłoszenia dotyczącego tego kontynentu, ranionego przez wieki wojnami, lecz także błogosławionego przez obecność i pracę niezliczonych świętych, którzy szeroko siali ziarno Ewangelii. Właśnie tutaj, dzisiaj pojawiają się znaki nowego błogosławieństwa w trudnym, lecz obiecującym wysiłku głębokich i żywotnych przemian.

„Z pewnością nie jest to człowiek, który spoczywa na laurach” — pomyślał Mádr, słuchając, jak Papież ogłasza zwołanie Nadzwyczajnego Synodu Biskupów dla Europy. Zdawać by się mogło, że walka została ukończona, upadł wreszcie ateistyczny system gnębiący Kościół przez tyle dekad. Jan Paweł II jednak nie miał zamiaru się tym zadowolić. Pasterze ponoszą za to odpowiedzialność i mają tę łaskę, aby czuwać i patrzeć na mijający czas, oceniając znaki, i wykorzystywać dogodne okoliczności na drodze, którą podążają. Jako pokorni słudzy Prawdy Boga, który jest Panem historii, pragniemy ofi arować nasze oczy, aby widzieć, nasze uszy, aby słyszeć, i nasze serca, aby kochać mądry plan Jego Opatrzności. Jednym z tych pasterzy był Frantsi Tomášek. „Deo gratias” — pomyślał Oto Mádr, patrząc na kardynała, który przyszedł na świat kilka miesięcy przed początkiem tego najbardziej bolesnego wieku w historii Europy i być może świata. Za dwa miesiące skończy dziewięćdziesiąt jeden lat. Nie mógł dostać lepszego prezentu urodzinowego niż wizyta Papieża w swojej ojczyźnie.



24 KWIETNIA 1990, WATYKAN

Jan Paweł II podszedł do okna biblioteki i spojrzał w dół. O tej porze plac Świętego Piotra był prawie pusty, grupki turystów zmierzały do bazyliki, porządkowi przygotowywali miejsca dla pielgrzymów przed jutrzejszą audiencją generalną. Jeden z nich ustawiał krzesła w sektorze od strony Bramy Spiżowej. To miejsce. Wkrótce minie dziewięć lat od tamtej audiencji i strzałów Ali Agcy.

Na glebę naszej wolności upada miecz.
Na glebę naszej wolności upada krew.
Który ciężar przeważy?
Kończy się pierwszy wiek.
Zaczyna się drugi wiek.
Bierzemy w swoje ręce ZARYS
nieuchronnego czasu.

Tuż przed konklawe skończył pisać poemat o biskupie, który zginął u schyłku jedenastego wieku, zamordowany na rozkaz króla Bolesława Śmiałego. Często modlił się przed relikwiami Stanisława w katedrze wawelskiej, szczególnie przed wyjazdami do Rzymu, także przed tym ostatnim — na drugie konklawe w 1978 roku. Trzy lata później te słowa spełniły się na nim. 13 maja 1981 roku przelał krew. I ocalał... Życie zostało mu darowane, najwyraźniej po coś, tak jak i po coś były te wszystkie wydarzenia od pierwszych miesięcy pontyfi katu aż po ostatni rok.

Podszedł do biurka. Usiadł, przysunął fotel i wziął pióro do ręki. Najbliższe półtorej godziny spędzi na pisaniu przemówienia, które wygłosi podczas jutrzejszej audiencji generalnej.

AMDG — napisał w prawym górnym rogu kartki. Już od dawna, jeszcze za krakowskich czasów, rozpoczynał każdą stronę swoich ręko pisów od aktu strzelistego, który przypominał mu, po co tak naprawdę robi to, co robi.

Oto dzień, który Pan uczynił: radujmy się zeń i weselmy!

Audiencję bezpośrednio po pielgrzymce zagranicznej poświęcał relacji z podróży.

Kościół wyraża radość z Paschy Chrystusa podczas całej oktawy Zmartwychwstania. Radość ze Zmartwychwstania Pana była także nicią przewodnią mojej podróży do Pragi, na Welehrad i do Bratysławy w sobotę i białą niedzielę, które zamykają oktawę Zmartwychwstania, „dzień, który uczynił Pan”. Radość z tej wizyty papieża była podobna do radości kobiet, które o świcie przyszły do grobu, zobaczyły odsunięty kamień i usłyszały słowa: „Dlaczego szukacie żyjącego pośród umarłych? Nie ma go tu. Zmartwychwstał”.

Miał przed oczami tę scenę, kiedy w ostatnią niedzielę w drodze z Welehradu do Bratysławy modlił się na różańcu. Chyba nigdy tak dobrze nie rozumiał Marii Magdaleny i Marii, żony Kleofasa, jak tego dnia, gdy niemożliwe stało się rzeczywistością. Na własne oczy widziały Jezusa konającego na krzyżu, by potem na własne oczy zobaczyć odwalony kamień, pusty grób i aniołów mówiących: „Czemu szukacie żyjącego pośród umarłych? Nie ma go tu. Zmartwychwstał”. Przesuwając paciorki różańca, przechodził przez kolejne tajemnice: radosne — związane z narodzinami i dzieciństwem Jezusa, bolesne — o Jego Męce, i wreszcie chwalebne

— mówiące o zmartwychwstaniu i o tym, co nastąpiło potem. Nakładały się na nie inne obrazy: pierwsza pielgrzymka do Polski i narodziny Solidarności, zamach 13 maja, śmierć Prymasa, stan wojenny, cały trudny okres lat osiemdziesiątych, kiedy światu groziła katastrofa nuklearna, i wreszcie niezwykły fi nał roku osiemdziesiątego dziewiątego. Kiedy w roku 1979, już jako biskup Rzymu, mogłem po raz pierwszy odwiedzić Gniezno, kolebkę chrześcijaństwa w mojej ojczyźnie, myślałem o sąsiedniej ziemi czeskiej, z której chrześcijaństwo przywędrowało do nas w roku 966. Nasi bracia sąsiedzi z południa — Czesi i Słowacy — przy wielu okazjach wspominali to wydarzenie, zapraszając Papieża do odwiedzenia ich kraju. Kamień grobowy zamykał hermetycznie wejście do Kościoła, który jest w Czechach, na Morawach i w Słowacji. System ateizmu politycznego i zaprogramowanego prześladowania Kościoła w Czechosłowacji w sposób szczególny nie pozwalał na to, aby się tam dostać. Wielokrotne wysiłki Stolicy Świętej, zmierzające do zabezpieczenia przynajmniej minimum wolności religijnej, były wciąż odrzucane.

W siedemdziesiątym czwartym zobaczył to na własne oczy, kiedy pojechał na pogrzeb kardynała Stefana Trochty. Jeden z wielu umęczonych. W czasie okupacji więzień hitlerowskich obozów koncentracyjnych, po wojnie biskup, w okresie stalinowskim więzień. Został skazany na dwadzieścia pięć lat, za kratami spędził lat dziesięć, a wypuszczono go pod warunkiem, że „włączy się w proces produkcyjny narodu” i zostanie murarzem. Praska wiosna pozwoliła mu na powrót do diecezji, jej upadek rozpoczął nowe nękanie. Schorowanego biskupa Litomierzyc nie oszczędzono nawet wtedy, gdy w poważnym stanie wrócił z operacji oczu. Szef miejscowego urzędu do spraw wyznań nękał go przez sześć godzin. Następnego dnia znaleziono kardynała rzężącego i nieprzytomnego.

Po południu zmarł.

Karol pojechał na jego pogrzeb. Litomierzyce stały się miastem zamkniętym. Kościół otoczyła tajna policja. Ani jemu, ani innym kardynałom nie pozwolono odprawić mszy pogrzebowej.

Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy... Pięć lat potem Słowianin został papieżem. A po kolejnych dwunastu latach odprawiał msze w głównych katedrach Czechosłowacji. Było to możliwe dzięki odwadze Stefana, Františka, wielu księży i licznych zwyczajnych ludzi, którzy coraz silniej domagali się respektowania praw człowieka.

Kanonizacja świętej Agnieszki Czeskiej 12 listopada ubiegłego roku była jak zapowiedź wydarzeń, które doprowadziły do realizacji tych żądań. W ciągu ostatnich tygodni 1989 roku w życiu społecznym Czechosłowacji zaszły fundamentalne zmiany, a nowy rząd stanął na stanowisku przestrzegania praw osoby i społeczeństwa w tym suwerennym państwie narodów czeskiego i słowackiego.

Bóg nie mógł dać wyraźniejszego znaku. Trzy dni po upadku muru berlińskiego ogłosił świętość czeskiej księżniczki i polskiego jałmużnika: Agnieszki i Brata Alberta. W tych dwóch osobach zawierała się przeszłość i przyszłość. Kobieta i władczyni, opiekun najuboższych i utalentowany malarz, Czeszka i Polak. Chrześcijaństwo przyszło do Polski z południa, po dziesięciu wiekach z północy powiał wiatr wolności. Kościół mógł wypłynąć na szerokie wody. Czy jednak kapitanowie, którzy po tylu latach stanęli na nowo za sterami, dysponują kompasami, mapami i innymi pomocami nawigacyjnymi? Czy niesieni mocnym porywem, będą potrafi li z daleka dostrzegać mielizny i góry lodowe? On był odpowiedzialny za tę duchową armadę i dlatego postanowił dać im jak najwięcej narzędzi.

Przebiegł oczami zakończenie katechezy:

Zadaniem synodu oceniającego „znaki czasu”, które są naprawdę wymowne, będzie określenie dróg, którymi podąża Kościół na naszym kontynencie, i przyjrzenie się, co należy czynić przed bliskim już trzecim tysiącleciem od narodzin Chrystusa.

"Kiedy [Jezus] wraz z uczniami nawiedził świątynię, wypędził ze świętego miejsca bankierów i sprzedawców (por. J 2, 15). Gdy obecni podnieśli protest, mówiąc: „Jakim znakiem wykażesz się wobec nas, skoro takie rzeczy czynisz?”, Jezus odpowiedział: „zburzcie tę świątynię, a Ja w trzech dniach wzniosę ją na nowo”. Ewangelista objaśnia, że „mówił o świątyni swego ciała” (J 2, 18

—21). Proroctwo zawarte w słowach Jezusa spełniło się w święto Paschy, kiedy „trzeciego dnia zmartwychwstał”. Zmartwychwstanie naszego Pana Jezusa Chrystusa jest znakiem, że Przedwieczny Ojciec dochowuje wierności swoim obietnicom i ze śmierci wyprowadza na życie: „ciała zmartwychwstanie i żywot wieczny”."
JAN PAWEŁ II, BAZYLIKA GROBU ŚWIĘTEGO,
26 marca 2000



28 KWIETNIA 1990, WATYKAN

— Ojcze Święty, niedobre wieści z Jerozolimy, zamknięto Bazylikę Grobu Świętego — pogodne sobotnie popołudnie nie korespondowało z wyrazem twarzy watykańskiego sekretarza stanu kardynała Agostina Casarolego, który usiadł właśnie naprzeciwko Papieża.

— Kiedy to się stało?

— Wczoraj. Rozmawiałem telefonicznie z arcybiskupem Sabbahem. Sytuacja jest napięta. W Wielką Środę żydowscy osadnicy zajęli posesję w chrześcijańskiej części Jerozolimy. Powoływali się na umowę najmu, której legalność nie jest pewna. Rząd Izraela wypierał się uczestnictwa w tej akcji, ale potem wyszło na jaw, że wyłożył prawie połowę z czterech milionów dolarów potrzebnych do transakcji. Sąd nakazał osadni-

— Dlaczego zamknięto bazylikę?

— Zdaniem miejscowych chrześcijan to jedyny sposób na zwrócenie uwagi światowej opinii publicznej. Zresztą także muzułmanie zamknęli dostęp do Kopuły Skały. Palestyńczycy obawiają się, że przejęcie tej posesji to kolejny krok mający ich wyrzucić ze wschodniej Jerozolimy, którą Żydzi chcą całkowicie kontrolować.

— Co możemy zrobić?

— Może jutro Ojciec Święty poruszyłby tę sprawę w czasie południowej modlitwy?

— Dobrze. Niech Sekretariat Stanu przygotuje odpowiednią notatkę.

— Arcybiskup Sabbah mówi, że coś takiego nie wydarzyło się od ośmiu wieków. Andrea zaczyna pracę w bardzo trudnych warunkach.

— Na tej ziemi nigdy nie było łatwo. Andrea jest doświadczonym dyplomatą i dobrym księdzem. Da sobie radę. — Jan Paweł II miał w pamięci rozważne zachowanie Andrei, kiedy był nuncjuszem w Nikaragui. Toczyła się wtedy wojna domowa między contras a reżimem sandinistowskim, niektórzy księża wchodzili w skład marksistowskiego rządu, wielu innych otwarcie popierało teologię wyzwolenia. Pielgrzymka do Nikaragui w 1983 roku należała do najtrudniejszych także dlatego, że władze nie cofnęły się nawet przed prowokacjami w czasie mszy w Managui. Andrea Cordero Lanza di Montezemolo wyszedł obronną ręką z tych trudnych sytuacji. — Co mamy jeszcze? — ciągnął Papież. — Jak przygotowania do pielgrzymki do Meksyku? Został już tylko tydzień.

— Zaczynamy od Ciudad de México. Po południu beatyfi kacja Juana Diego i czworga innych Meksykanów w Gaudalupe. — Casaroli zerknął w plan. — Tym razem Ojciec Święty zobaczy też nowe miejsca: Veracruz,

San Juan de los Lagos, Durango, Chihuahua, Zacatecas. W sumie tydzień w podróży, z ostatnim przystankiem w Curaçao.

— Wspaniale!

— Co dwa tygodnie opuszczamy Rzym. Ogromne tempo.

— Czechosłowację trzeba było odwiedzić. Trochę pracy się spiętrzyło, ale sam widzisz, że było warto.

— Nie daję już rady dotrzymać Ojcu kroku. Pora myśleć o emeryturze.

— Agostino, nie puszczę cię tak szybko. Nie wyobrażam sobie pracy bez ciebie.

— W listopadzie skończyłem siedemdziesiąt pięć lat. Biskup w tym wieku przechodzi na emeryturę. Czasy się zmieniają, Ojcze Święty, pora odchodzić.

Casaroli miał poczucie, że jego misja dobiegła końca. Przez całe lata, jeszcze za Pawła VI, zajmował się polityką wschodnią Watykanu, miał za sobą dziesiątki podróży do krajów komunistycznych i doświadczał — jak mawiał — męczeństwa cierpliwości. To jemu przypadła rola człowieka, który miał wcielać w życie zasadę „ocalić, co jest do ocalenia”. Działał jak na fachowego dyplomatę przystało: roztropnie i ostrożnie. Może czasem zbyt ostrożnie? Wydawało się, że nie jest zbyt dobrym partnerem dla przebojowego i niezważającego na konwenanse Wojtyły. Tymczasem papież z Polski mianował go sekretarzem stanu, czyli jakby premierem państwa watykańskiego. Trochę to było dziwne. Czasem Casaroli zastanawiał się, dlaczego ten Papież dobiera sobie współpracowników, którzy tak bardzo się od niego różnią. Z latami zaczął widzieć sens takiego postępowania. Jan Paweł II chciał mieć wokół siebie ludzi, którzy potrafi ą patrzeć na rzeczy pod trochę innym kątem niż on sam. Bardzo cenił szczerość i stwarzał takie warunki rozmowy, aby ośmielić podwładnych do swobodnego wyrażania opinii. Wysoko cenił wszelkie formy kolegialności — zasięgał zdania kardynałów w czasie konsystorzy, chętnie zwoływał synody biskupów, jak choćby ten, który miał się odbyć najbliższej jesieni.

— Agostino, nie wykręcaj się emeryturą. A może i Papież powinien o niej pomyśleć? — Jego głos wcale nie sugerował żartu. — Jestem tylko sześć lat młodszy od ciebie.

— Następca Piotra to co innego. Zresztą Ojciec Święty jest w znakomitej formie. — Casaroli podniósł się z fotela. — Pójdę już. Jan Paweł II również wstał.

— Odprowadzę cię.

Dwanaście lat temu Agostino pewnie by zaprotestował. Papież odprowadza podwładnego? Czy to uchodzi? Pewnie nie, tyle że... Wojtyła był inny wtedy i pozostał inny. Ktoś powiedział o nim, że w Polsce nie „zbiskupiał”. No i nie „spapieżał” w Rzymie.

Jan Paweł II poczekał, aż drzwi windy się zasuną, i poszedł do kaplicy. Wiadomość z Jerozolimy bardzo go zmartwiła. Jeszcze w ostatnią niedzielę mówił w Welehradzie o radości kobiet przy otwartym grobie Chrystusa, a teraz bazylika skrywająca ten grób zamykała swoje podwoje. Ojczyzna Jezusa wciąż była ziemią czekającą na pokój. Już trzy lata trwała intifada — wojna Palestyńczyków o własne państwo. Dochodziło do ataków terrorystycznych, które coraz częściej miały charakter samobójczy. Młodzi muzułmanie wierzyli, że ginąc w świętej wojnie, idą do raju. Takich ochotników było coraz więcej. Na Bliskim Wschodzie wciąż wrzało i nie zanosiło się na to, by Ziemię Świętą udało się szybko wprowadzić do kalendarza zagranicznych pielgrzymek Papieża. Jego modlitwa często zmierzała w tę stronę. Zaczęła się ostatnia dekada dwudziestego wieku, tylko dziesięć lat pozostało do roku Wielkiego Jubileuszu dwóch tysięcy lat od narodzenia Chrystusa. Zbawiciel przyszedł na świat właśnie tam, w rzymskiej Azji Mniejszej, na skrawku ziemi zwanej przez Izraelitów obiecaną. Jaką obietnicę niesie rozpoczynające się dziesięciolecie?

29 KWIETNIA 1990, WATYKAN

Pragnę teraz zaprosić was, abyście wraz ze mną byli blisko duchem z braćmi we wschodniej Jerozolimie, a szczególnie z odpowiedzialnymi za te czcigodne Kościoły chrześcijańskie. W Mieście Świętym doszło niedawno do poważnych incydentów, które doprowadziły do bolesnej decyzji okresowego zamknięcia miejsc świętych — a szczególnie Bazyliki Grobu Bożego — jest to dla mnie powód cierpienia i głębokiego niepokoju. Módlmy się, aby wszyscy mieli w sercu poszukiwanie rozwiązań inspirowanych sprawiedliwością i szacunkiem dla prawa. Niech Pan, za wstawiennictwem Najświętszej Maryi Panny, obdarzy pokojem to miasto, święte i drogie trzem religiom monoteistycznym.

Ugo Festa słuchał papieskich słów bez większego przejęcia. Co go w końcu obchodziło coś, co rozgrywało się kilka tysięcy kilometrów stąd i co zupełnie nie miało znaczenia dla jego życia? Pewnie, ludzie cierpieli z różnych powodów w różnych miejscach świata, ciekawe, kto chciałby się z nim zamienić? Co z tego, że jest dzisiaj tu, na placu Świętego Piotra i że słucha Papieża, jeśli jego życie jest nędzną wegetacją przykutego do wózka inwalidzkiego kaleki?

Stwardnienie rozsiane, dystrofi a mięśni i epilepsja były jego nieodłącznymi towarzyszami przez większą część życia. To jednak stanowiło tylko część cierpienia. Matka porzuciła go, gdy miał dziewięć miesięcy. Nie mógł jej tego darować.

Pochodził z Vicenzy i przyjechał do Rzymu z grupą pielgrzymów z rodzinnego miasta na beatyfi kację salezjanina księdza Filipa Rinaldiego.

— Papież zazwyczaj podchodzi do chorych — szepnął mu do ucha jeden z pielgrzymów.

Czy zatrzyma się przy nim? Sporo się namęczył, żeby tu dotrzeć i w dodatku wytrzymać tyle godzin na otwartym powietrzu. Dlaczego w ogóle zdecydował się na tę podróż? Fakt, była to przynajmniej jakaś odmiana. Przed kilkoma laty dał się namówić — z wielkimi oporami — na wycieczkę do Lourdes, miejsca objawień Maryi i wielu uzdrowień. Jechał tam z przekory, przede wszystkim po to, aby wykrzyczeć wszystkim: „Mówicie, że jest Bóg, że działa cuda, a ja byłem chory, jestem chory i chory zostanę”. Nie doznał uzdrowienia, a jednak wrócił inny. Tam, w grocie, patrząc na fi gurę Maryi, doznał dziwnego uczucia. Nie był sam.

Podobnie poczuł się wczoraj, gdy ich pielgrzymka spotkała się z Matką Teresą z Kalkuty. Sędziwa kobieta, niska i brzydka, i... uśmiechnięta, podeszła do niego i go przytuliła. Potem wydarzyła się dziwna rzecz. Zbliżyła się do niego jakaś nieznajoma zakonnica.

— Może pojechałbyś z nami na rekolekcje do Trydentu? — zapytała go. Pokręcił przecząco głową. Niby po co miałby tam jechać?

— Tam jest sanktuarium Miłosierdzia Bożego — wyjaśniła siostra. — Jedź z nami.

— Nie, nie, zostanę tutaj.

— To przynajmniej weź to — siostra wyjęła z torby medalik i kilka obrazków. Ugo przyjrzał się wizerunkowi Jezusa wskazującego lewą ręką na okolice serca, z którego wychodziły dwa promienie: biały i czerwony. Na dole widniał napis Gesú, confi do in Te (Jezu, ufam Tobie). — To obraz Miłosierdzia Bożego — wyjaśniła i odeszła.

Teraz Ugo trzymał te obrazki.

Jan Paweł II udzielił ostatniego błogosławieństwa i swoim zwyczajem ruszył w kierunku chorych. Zatrzymał się przy jednym, potem następnym. Nachylał się, zamieniał kilka słów, błogosławił. Mimo swoich siedemdziesięciu lat i prowadzenia długiej uroczystości beatyfi kacyjnej wyglądał krzepko i sprężyście.

— Ojcze Święty, pobłogosław — Ugo wyciągnął ręce z obrazkami, które dostał wczoraj od nieznanej zakonnicy. Jan Paweł II zrobił znak krzyża nad wizerunkami i pochylił się nad chorym.

— Jak się czujesz? — zapytał, patrząc mu prosto w oczy.

— Beznadziejnie. Przeżywam wielki kryzys.

Papież przeniósł wzrok na obrazki.

— Jak możesz tak mówić, trzymając Jezusa Miłosiernego? — zapytał, uśmiechając się łagodnie. — Powierz się Mu i módl się o wstawiennictwo do mojej siostry Faustyny.

Patrząc na oddalającą się postać Papieża, Ugo przypomniał sobie wczorajsze zaproszenie do Trydentu. „Może jednak trzeba tam pojechać?” — pomyślał.

? Dobra Nowina o zmartwychwstaniu nigdy nie może być oderwana od tajemnicy Krzyża. Mówi nam o tym święty Paweł w dzisiejszym drugim czytaniu: „my głosimy Chrystusa ukrzyżowanego” (1 Kor 1, 23). Chrystus, który złożył samego siebie jako wieczorną ofi arę na ołtarzu krzyża (por. Ps 141 [140], 2), teraz został objawiony jako „moc Boża i mądrość Boża” (por. 1 Kor 1, 24). Przez Jego zmartwychwstanie synowie i córki Adama stali się uczestnikami Bożego życia, które On posiadał odwiecznie z Ojcem w Duchu Świętym. JAN PAWEŁ II, BAZYLIKA GROBU ŚWIĘTEGO,
26 marca 200


12 MAJA 1990, VILLAHERMOSA — ZACATECAS

Z okna samolotu rozciągał się wspaniały widok na Zatokę Meksykańską. Ciemna tafl a wody łączyła się z jasnym błękitem nieba, co dawało wrażenie bezkresu i nieskończoności. Tyle razy podziwiał widoki z okna samolotu i nigdy mu się jeszcze nie znudziły. Odwrócił jednak wzrok. Było to jedno z wielu drobnych wyrzeczeń, których nie szczędził sobie w ciągu dnia, a czasem i nocy — niekiedy spędzał je na podłodze, a nie w łóżku (dla niepoznaki przewracając pościel, aby dbające o dom siostry sercanki nie domyśliły się, że Papież nie korzystał z wygód materaca). Modlitwa zmysłów — nauczył się tego jeszcze od Jana Tyranowskiego. „Wielcy mistycy poznali wartość umartwień i nie szczędzili ich sobie — tłumaczył mu krawiec, który stał się jego duchowym przewodnikiem w czasie okupacji.

— Skoro nasz Pan przyjął krzyż, to i Jego naśladowcy szukają go na różne sposoby”. Tych sposobów mogło być wiele, starał się, aby otoczenie nie mogło ich zauważyć. Na wycieczkach w góry nie prosił o picie (pomagało to pamiętać o Chrystusie, który na krzyżu powiedział: „Pragnę”), rano wstawał natychmiast po obudzeniu się, nie pozwalając sobie na polegiwanie w łóżku, niektóre noce (szczególnie przed wyświęceniem nowych biskupów) spędzał na czuwaniu tak jak Mistrz, który przed powołaniem apostołów modlił się nocą. Czasem, no cóż, wyjmował z biurka skórzany pas i zadawał sobie razy, prosząc o miłosierdzie dla siebie i całego świata. Fotel zachęcał do usadowienia się wygodnie, spróbował jednak nie opierać się przez jakiś czas, co też należało do „menu” cielesnych ćwiczeń. „Si vis pacem, para bellum” („Jeśli chcesz pokoju, gotuj się do wojny”) — mawiał Tyranowski, przypominając, że człowiek dążący do Boga cały czas toczy duchową walkę, a jego przeciwnikami są lenistwo, skłonność do wyrozumiałości dla samego siebie, brak wymagań. Dla członków Żywego Różańca Jan przygotowywał małe karteczki. Wypisywał na nich cnoty, o których zdobycie starali się walczyć. Kładł je na stole czystą stroną do góry i chłopcy losowali. Kiedyś Karol odwrócił taką karteczkę i zobaczył na niej napis „męstwo”. „Wspaniale — powiedział Jan — jedna z czterech cnót kardynalnych”. Wyjaśnił im, że łaska buduje na naturze, a ludzką naturę wzbogacają roztropność, umiarkowanie, sprawiedliwość i właśnie męstwo — jakby cztery zawiasy, na których opierają się drzwi do królestwa wiary, nadziei i miłości — trzech cnót teologalnych. Mijało już pół wieku od spotkań z Tyranowskim, a wciąż miał w pamięci jego głos, oczy, niepozorną sylwetkę i... wskazówki. Kto mógł wtedy pomyśleć, że Lolek Wojtyła będzie przemierzał podniebną przestrzeń nad Ameryką Środkową, obmywaną z jednej strony przez Zatokę Meksykańską, a z drugiej — przez Ocean Spokojny.

Była to jego druga pielgrzymka do Meksyku. Tamta z siedemdziesiątego dziewiątego, pierwsza w ogóle podróż zagraniczna w historii jego pontyfi katu, odbywała się w zgoła odmiennych warunkach. Uśmiechnął się, przypominając sobie powitanie na lotnisku w Ciudad de México. Nigdy nie słyszał równie krótkiego przemówienia: „Dzień dobry panu. Witamy. Życzymy powodzenia u współwyznawców. Do widzenia panu” — powiedział ówczesny prezydent López Portillo. Ileż było korowodów z doprowadzeniem do tej podróży. Teraz było inaczej.

Ten nowy prezydent Carlos Salinas de Gortari wyglądał na rozsądnego człowieka. Był pragmatykiem i pewnie dlatego dążył do uregulowania stosunków z Kościołem.

Charakterystyczny gong przypomniał, że samolot zbliża się do lądowania. Ponad godzinę zajął lot z Villahermosa do Zacatecas, gdzie spotka się z rolnikami, górnikami oraz emigrantami. Powie im o ewangelii pracy, o tym, że można chwalić Boga, wkładając wysiłek własnych rąk i mięśni w codzienną pracę, tak jak to robił Jezus — „syn cieśli”. U świętego Marka znalazł doskonały cytat na rozpoczęcie homilii: „Czy nie jest to cieśla, syn Maryi?”. Postanowił rozwinąć fragment opowiadania, w którym jego ziomkowie dziwią się temu, co czyni dobrze im znany człowiek: „Skąd On to ma? I co za mądrość, która Mu jest dana? I takie cuda dzieją się przez Jego ręce!”.

Upór tej kobiety mógł najcierpliwszego wyprowadzić z równowagi. Felipe Badillo Ramírez musiał uruchomić wszystkie swoje kontakty, aby tego majowego poranka mogli się znaleźć na płycie lotniska w Zacatecas, gdzie wkrótce miał wylądować samolot, którym Jan Paweł II przylatywał z Villahermosa.

Felipe spojrzał na żonę tulącą do siebie ich pięcioletniego synka. Herón wyglądał źle. Czy mógł wyglądać inaczej? Był chory na białaczkę, przeszedł przez szpitale od Zacatecas przez Torreón, Monterrey i Guadalajarę. Od kilku miesięcy poddawano go kolejnym sesjom chemioterapii w Krajowym Instytucie Pediatrii w Ciudad de México. Ponad pięćset razy nakłuwano mu rdzeń kręgowy, oddawał mocz z krwią i właściwie nic nie jadł. Główka bez jednego włosa, ręce i nogi podobne do patyków i wątpliwe rokowania wyzdrowienia: ich synek gasł w oczach.

Kiedy Maria dowiedziała się, że Papież przyjeżdża do Meksyku, postanowiła, że musi doprowadzić do jego spotkania z synem. I zaczęła pracować nad mężem...

— Felipe, Papież to święty człowiek. Gdyby tak pobłogosławił Heróna...

— Kobieto, co ty opowiadasz? — Badillo za grosz nie podzielał wiary żony. Jak przystało na polityka lewicy, jego kontakt z Panem Bogiem był bardzo luźny (o ile w ogóle istniał). — Najlepsi lekarze mu nie pomogli...

— Jesteś taki sceptyczny czy taki leniwy, że palcem ci się nie chce ruszyć dla rodzonego syna?

— Ja leniwy?! Myślisz, że nie kocham Heróna? To tak samo mój syn jak twój!

— Weź się więc do roboty!

— Niby co mam zrobić?

— Przecież Papież będzie w Zacatecas. Nie możesz się postarać, abyśmy dostali się na lotnisko?

Owszem, mógł. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności poznał niedawno szefa ochrony prezydenta Meksyku. Jakiś czas temu spotkał się z nim w Rio Grande, podczas wizyty de Gortariego w tym mieście. Może kilkanaście lat wcześniej nie ośmieliłby się prosić o pomoc. W końcu jego partia sprawowała rządy pod sztandarami ateizmu i antyklerykalizmu. Co prawda, członkowie tej partii chrzcili dzieci, wieszali w domach obrazy Maryi z Guadalupe, a nieraz zaglądali do Jej sanktuarium, ale to robili prywatnie. W ostatnich latach, szczególnie od dojścia do władzy de Gortariego, ostrze ofi cjalnego antyklerykalizmu jakby nieco stępiało. Meksyk przeszedł ciężki kryzys gospodarczy, potrzebne były zmiany. Badillo domyślał się, że prezydent szukał społecznego poparcia, a przychylność Kościoła, nie mówiąc już o niesłychanie popularnym w tym kraju Janie Pawle II, była władzom bardzo potrzebna. Chyba dlatego tym razem władze zabiegały o przyjazd papieża, de Gortari przyjął go w pałacu prezydenckim, a nawet zgodził się na jego wizytę w slumsach Chalco na przedmieściach stolicy. W zamyśle nowego prezydenta Chalco miało stać się miejscem symbolem wprowadzania PRONASOL, czyli programu narodowej solidarności. W Chalco Jan Paweł II mocno podkreślał to słowo i apelował do sumień ludzi, którzy opływali w bogactwa, mieszkając nieraz w bezpośrednim sąsiedztwie dzielnic nędzy.

Felipe nie miał zatem zbytnich oporów, aby poprosić o mały przywilej. Skoro żona tak nalegała. Wiadomo, że niezadowolona kobieta w domu to gorzej niż kłopoty w pracy. W końcu zaszkodzić to nie zaszkodzi, choć chłopak na pewno się zmęczy.

Tak rozmyślając, Felipe patrzył w niebo, na którym pojawił się mały punkcik. Punkcik stopniowo rósł w oczach, aż zamienił się w samolot linii lotniczych Aeromexico. Zniżył się majestatycznie i klapnął na płytę lotniska niby kaczka na jeziorze.

Hałas silników powoli słabł, przechodząc w charakterystyczny świst. Maszyna zatrzymała się, do drzwi podjechały schody. Maria Badillo położyła synowi rękę na ramieniu.

Tak naprawdę nie miała pewności, czy Jan Paweł II zbliży się do miejsca, w którym stali ona, jej mąż i pięcioletni Herón. Modliła się, by Papież do nich podszedł, i nie traciła nadziei, że jej modlitwa zostanie wysłuchana.

Stali w pewnej odległości od dywanu, po którym miał iść Jan Paweł II. Gdyby wszystko miało być tak jak w programie, to szanse na bezpośrednie spotkanie spadłyby niemal do zera. Ale ten papież nie dawał się zamknąć w sztywne ramy protokolarnych przepisów i pewnie dlatego ludzie ciągnęli do niego, a on do nich.

Zobaczyli go w otwartych drzwiach samolotu. Sprężystym krokiem zszedł na dół.

— El Papa! El Papa! Tú eres Mexicano! (Papieżu, Papieżu, jesteś Meksykaninem!)

— zaczęli krzyczeć ludzie, wśród których stała rodzina Badillo.

To zawołanie pojawiło się podczas poprzedniej pielgrzymki. Już wtedy Jan Paweł II zjednał sobie serca Meksykanów, którzy wnet zorientowali się, że ten człowiek z dalekiej Polski doskonale zna ich sytuację i — co więcej — bardzo dobrze ich rozumie.

Papież spojrzał w stronę krzyczącej grupy. Zignorował kierunek wyznaczony przez dywan i skierował się do nich. Maria upewniła się, że Herón wciąż trzyma gołębia, którego miał dać Ojcu Świętemu. Papież był już blisko. Zobaczył chłopca i podszedł do niego.

— Puść go! — powiedział z uśmiechem, nachylając się nad Herónem. Chłopczyk ze zdziwienia otworzył szeroko oczy. Ściskał kurczowo biednego gołąbka i jak zaczarowany wpatrywał się w Papieża.

— No, puść — powtórzył Jan Paweł II, wskazując ręką ku górze.

Herón zwolnił uchwyt i ptak poszybował w górę.

Papież uśmiechnął się szeroko. Pochylił się i ucałował pozbawioną włosów główkę dziecka. Po chwili oddalił się.

— Mamo, jestem głodny — oświadczył chłopczyk, gdy znaleźli się w samochodzie. Czekała ich dwugodzinna podróż do Rio Grande, gdzie mieszkali.

— Głodny? Jesteś pewny? — zapytała matka ze zdziwieniem. Od dwóch tygodni Herón nie przyjmował żadnych normalnych pokarmów i wydało jej się dziwne, że tak nagle poczuł apetyt.

— Chcę kurczaka.

Poprzez Dekalog i prawo moralne wpisane w ludzkie serce (por. Rz 2, 15) Bóg rzuca radykalne wyzwanie wolności każdego człowieka. Odpowiedzieć na Boży głos rozbrzmiewający w głębi naszego sumienia i wybrać dobro — oto najdoskonalsze zastosowanie ludzkiej wolności. W istocie rzeczy jest to równoznaczne z dokonaniem wyboru między życiem a śmiercią (por. Pwt 30, 15). Idąc ścieżką Przymierza z Bogiem, który jest święty, ludzie stali się dziedzicami i świadkami obietnicy, obietnicy prawdziwego wyzwolenia i pełni życia.
JAN PAWEŁ II, BAZYLIKA GROBU ŚWIĘTEGO,
26 marca 2000


27 SIERPNIA 1990, CASTEL GANDOLFO

Samochód skręcił w lewo i wolno zbliżał się do bramy znajdującej się na końcu szerokiej alei. Przed nią stali żołnierze Gwardii Szwajcarskiej — niezawodny znak, że Jan Paweł II przebywa w swojej letniej rezydencji. Limuzyna zatrzymała się, jeden ze Szwajcarów podszedł i zasalutował.

— Pan Lech Wałęsa z małżonką do Ojca Świętego — powiedział siedzący z przodu ambasador Henryk Kupiszewski.

Szwajcar zasalutował powtórnie, samochód ruszył dalej, wspinając się na wzgórze, na którym znajdował się papieski pałac. Kilkanaście minut później Wałęsa z szacunkiem całował papieski pierścień.

— Wasza Świątobliwość, z niecierpliwością oczekiwałem na to spotkanie.

— Ja również, ja również. Proszę opowiadać. Co się dzieje w kraju?

— No cóż, chyba nie najlepiej. Ludzie są zawiedzeni, coraz więcej jest niezadowolonych. O mało nie doszło do ogólnokrajowego strajku kolejarzy. Musiałem jechać do Słupska, gdzie to wszystko się zaczęło. Uspokoiłem ich, do strajku nie doszło, ale ludzie ciągle się burzą. W Warszawie tego nie rozumieją, Mazowiecki tego nie rozumie. PZPR sama się rozwiązała, PRL-u już nie ma, za to Jaruzelski jest prezydentem, sowieckie wojska wciąż u nas stacjonują, komunistyczna nomenklatura się uwłaszcza i czerpie największe zyski ze zmian, a ludziom jest coraz gorzej. Mówię mu o tym wszystkim, a on na to: „Panie Lechu, nie należy pospieszać”. On sobie wszystko rozpisał na cztery lata, jakbyśmy żyli w normalnych czasach, ale jesteśmy w czasie przejściowym. Okrągły Stół był początkiem, a nie końcem zmian. Nasza rewolucja jeszcze się nie skończyła.

— Słyszałem, że toczy się wojna na górze, czy to rzeczywiście tak wygląda?

— zapytał Jan Paweł II.

— Moi przeciwnicy włożyli mi to w usta, Ojcze Święty. Ja rzeczywiście powiedziałem, że demokracja to wojna każdego z każdym, ale w żelaznych ramach prawa. Rzeczniczka rządu pani Niezabitowska ogłosiła na konferencji prasowej, że Wałęsa wypowiedział wojnę rządowi. Chciałem to wyjaśnić, dałem wywiad do „New York Timesa”. Powiedziałem, że rządzący w Polsce za dużo gadają, a za mało jest osiągnięć, że potrzebne jest lokalne trzęsienie ziemi i ktoś musi zacząć wojnę polityczną w granicach prawa. Polska zmierza w kierunku utworzenia nowego monopolu władzy, tym razem ze środowiska

Komitetów Obywatelskich, które sam namaściłem w zeszłym roku. Wtedy była taka potrzeba, musieliśmy być jednym obozem, aby pokonać komunistów. Ale dziś już ich nie ma — przynajmniej formalnie.

— Naród potrzebuje spokoju po tylu trudnych przejściach.

— Oczywiście, Ojcze Święty. I dlatego spory powinny się toczyć na górze. Demokracja musi kanalizować te spory, które są na dole, aby na ulicach było spokojnie. Jeśli będzie merytoryczna dyskusja i uczciwa walka polityczna, to ludzie będą spokojniejsi, będą solidniej pracować i będzie spokój. Dlatego uważam, że na górze powinno ciągle wrzeć. Ale jak zacząłem to mówić otwarcie, to zrobili ze mnie wroga demokracji, despotę, zagrożenie dla reform w Polsce. Mnie!

— Premier Mazowiecki jest spokojnym człowiekiem, można się z nim dogadać.

— On tak, ale nie tylko on pociąga za sznurki. Całe to towarzystwo doradców albo nie rozumie, albo nie chce zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Oni są jeszcze myślami przy Okrągłym Stole, a od tego czasu minął już ponad rok. W tych warunkach rok to jak cztery lata w normalnych czasach. Jaruzelski nie wyprowadzi wojsk sowieckich z Polski, nie rozliczy komunistów, potrzebny jest nowy prezydent, który ukróci całe to bezprawie. Mazowiecki w zeszłym roku mówił o grubej kresce, którą oddziela PRL od nowych czasów. Ale dziś ta gruba kreska to synonim tolerowania korupcji i bezprawia. Tak dłużej być nie może.

— Co pan zamierza?

— Chcę kandydować na prezydenta.

— A Mazowiecki?

— Jego otoczenie chce, aby on wysunął swoją kandydaturę. Papież zamyślił się. Siłą Solidarności była jedność. Przed dziesięciu laty w Stoczni Gdańskiej robotnicy i intelektualiści potrafi li się dogadać i wspólnie doprowadzić do porozumień sierpniowych. Potem solidarnie tworzyli związek zawodowy, a po wprowadzeniu stanu wojennego dzielili los więźniów. Wtedy miał pierwszy kontakt z obecnym premierem. Franciszek przywiózł mu list, który Mazowiecki napisał w obozie dla internowanych. Czytał go kilkakrotnie, bardzo się wzruszył. Oczywiście odpisał i tę odpowiedź przemycono do Polski, wiedział, że dotarła do zamkniętego w obozie w Strzebielinku adresata. Wtedy warunki zewnętrzne były trudne, ale — jak to zwykle bywa w takich okolicznościach

— mobilizowało to do szukania tego, co wspólne, a nie tego, co dzieli. Dziś było inaczej.

— Nie obawia się pan, że w ferworze walki politycznej dojdzie do głębszych podziałów? — zapytał.

— Nie chciałbym tego. Zamierzam zaproponować Mazowieckiemu przedłużenie misji premiera, byle tylko wycofał się z walki o prezydenturę i poparł mnie w wyborach. Moglibyśmy się dobrze uzupełniać.

Zobaczymy. On jednak jest pod silnym wpływem Michnika i Kuronia, a ci boją się mojej kandydatury jak ognia.

Jan Paweł II też o tym wiedział. W Gdańsku kilkakrotnie dochodziło do spotkań czołowych działaczy Solidarności organizowanych z inicjatywy biskupa Tadeusza Gocłowskiego. W czasie jednego z nich Wałęsa zapytał wprost, dlaczego nie chcą, żeby został prezydentem. Wówczas Kuroń powiedział: „Lechu, ja ci to wytłumaczę. Wyobraź sobie taką scenę. Ty już jesteś prezydentem, Mazowiecki jest premierem. Mazowiecki rano się budzi, goli się i słyszy w radiu: Halo! Halo! Podajemy najnowsze wiadomości: Prezydent Lech Wałęsa odwołał dziś premiera Mazowieckiego, a na jego miejsce powołał Kowalskiego. Mazowiecki, który nic o tym nie wie, łapie za telefon, dzwoni do ciebie: Lechu, co się stało? Co zrobiłeś? Czemu ja o tym nie wiem? A ty mu mówisz: Nie martw się, ty będziesz premierem i Kowalski będzie premierem, dwóch was będzie”.

— Będę się modlił o pokój w ojczyźnie — powiedział Jan Paweł II. — A jak, pana zdaniem, w nowej sytuacji odnajduje się Kościół?

— Daje się odczuć pewien zawód wśród duchowieństwa. Przecież

Kościół popierał dążenie do wolności, a teraz ci, którzy na niej skorzystali, otwarcie go krytykują. Było tyle walki wokół powrotu religii do szkół. Gdyby to krytykowali komuniści.... Ale członkowie dawnej opozycji demokratycznej?



29 SIERPNIA 1990, WATYKAN

Papież sięgnął po chusteczkę i otarł pot z czoła. Od blisko godziny znajdował się na placu Świętego Piotra. W lecie w każdą środę przylatywał z Castel Gandolfo do Watykanu, aby spotkać się z wiernymi i wygłosić katechezę. Rzymski upał o tej porze dawał się potężnie we znaki. On jednak myślał o gorączce, która ogarniała jego ojczyznę. I o mających się odbyć wkrótce obchodach dziesięciolecia Sierpnia.

Matko polskich sierpniów, pragnę jeszcze w ciągu tego miesiąca podziękować Ci za sierpień 1980. Przyzwyczaiłaś nas w ciągu stuleci do tego, że jesteś obecna na Jasnej Górze, gdzie przybywają w pielgrzymkach synowie i córki naszej ziemi, a także goście z różnych stron świata. W sierpniu 1980 przybyłaś do stoczni gdańskich, szczecińskich... Byłaś pośród ludzi strajkujących.

Widział coraz wyraźniej, że zagubiło się to poczucie solidarności, które łączyło Polaków w latach osiemdziesiątych. Czyż z jego rodakami nie działo się to samo co z Izraelitami, którzy wyszli z niewoli egipskiej? Byli jednością, kiedy czuli gorycz niewoli, siłę faraona, a jednocześnie moc Boga, który działał przez Mojżesza. Ale po cudownym wybawieniu z niewoli i przejściu przez Morze Czerwone zaczęli okazywać swoje niezadowolenie i narzekać nawet na Tego, którego cuda widzieli na własne oczy.

Dla niego samego ubiegłoroczne wydarzenia były znakiem wielkiej nadziei — dotąd dzieje człowieka wypełniały konfl ikty: wojny światowe, wojny lokalne, wojny ukryte (jak zimna wojna). Rok osiemdziesiąty dziewiąty dowiódł, że tak nie musi wcale być. Tymczasem niewiele miesięcy później rodacy jakby zapomnieli o ogromnym szacunku i nawet pewnej misji, którą podjęli i która przyniosła ich ojczyźnie szacunek i podziw największych potęg tego świata. Jakże dalekie było to, co teraz działo się w Polsce, od treści słynnego przemówienia Wałęsy w Kongresie USA niespełna tydzień po upadku muru berlińskiego. Postanowił je przypomnieć w polskiej części dzisiejszej audiencji:

Przytoczę słowa Lecha Wałęsy wypowiedziane — po dziesięciu latach — do Kongresu Stanów Zjednoczonych:

„Zrodzony przez naród polski ruch społeczny o pięknej nazwie Solidarność jest ruchem skutecznym. Jego walka przyniosła (...) owoce (...). Wskazała ona kierunek i sposób działania, które obecnie mają wpływ na miliony ludzi mówiących różnymi językami (...) była to walka prowadzona przy całkowitym wyrzeczeniu się przemocy. Wtrącano nas do więzień, wyrzucano z pracy, bito, czasem zabijano. A my nikogo nawet nie uderzyliśmy. Niczego nie zburzyliśmy, nie wybiliśmy nawet jednej szyby. Ale byliśmy za to uparci, bardzo uparci, gotowi do poświęceń, zdolni do ofi ar. Wiedzieliśmy, czego chcemy. I nasza siła okazała się większa”.

Czy naród, a przede wszystkim jego przywódcy zachowają roztropność i przypomną sobie, na jakim fundamencie budowali przez trudne lata osiemdziesiąte?

Pani Jasnogórska, podczas dzisiejszego spotkania dziękujemy Ci za tę moc, którą „Pan dał swemu ludowi”.

Okazała się ona większa niż przemoc. Stała się twórcza. Wiele kosztowała. Wiele odmieniła. Matko polskich sierpniów, spraw, niech się nie wyczerpią źródła tej mocy. Niech tworzą Polskę na nowo.

Przełożył kartki i zwrócił się do innych grup językowych: do Francuzów, do pielgrzymów języka angielskiego („Ciekawe, co to za młodzi sportowcy” — pomyślał, pozdrawiając młodzieżową drużynę piłkarską z Sackville w Nowej Szkocji w Kanadzie). Potem przyszła kolej na jak zwykle licznych i głośnych pielgrzymów hiszpańskojęzycznych, na mówiących po portugalsku — zarówno z samej Portugalii, jak i z Brazylii, a następnie już po włosku zwrócił się do Japończyków. Na końcu, jak zwykle, przemówił do Włochów, pozdrawiając szczególnie młodzież, chorych i młodych małżonków.

Żar dawał się mocno we znaki. Słońce paliło z góry, a bruk na placu oddawał gorąco, sprawiając, że upał stawał się jeszcze bardziej dokuczliwy. Jan Paweł II poczuł pewną ulgę, gdy doszedł do końca pozdrowień. Mówił już przecież ponad pół godziny i czuł w gardle nieprzyjemną suchość. Minie jednak jeszcze sporo czasu, zanim będzie mógł je zwilżyć. Do obyczaju audiencji weszło tak zwane baciamano (ucałowanie dłoni, a dokładniej: papieskiego pierścienia). Wśród osób zbliżających się do niego zauważył człowieka, którego twarz wydawała mu się znajoma.

— Grazie, mille grazie, Santo Padre (Dzięki, tysięczne dzięki, Ojcze Święty) — powiedział ów człowiek po włosku.

— Czy myśmy się już gdzieś nie spotkali?

— Ojciec Święty mnie pamięta! Tak, byłem tutaj cztery miesiące temu. Siedziałem na wózku i nie myślałem, że kiedykolwiek wstanę. Ojciec Święty powiedział, abym modlił się do siostry Faustyny. Ojcze — głos mu zadrżał — stał się cud. Moja choroba odeszła, jestem zupełnie zdrowy!

Ktoś z papieskiego otoczenia dotknął mężczyzny, dając znać, że powinien zwolnić miejsce dla następnej osoby.

Jan Paweł II popatrzył w promieniejące radością oczy rozmówcy. Tak, teraz sobie przypominał. Widział już te oczy, tyle że pełne smutku i zniechęcenia. Co się wydarzyło? Jak odzyskał zdrowie? Czy odmieniło to również jego duszę?

— Mów — polecił.

— Pojechałem do Trydentu, do sanktuarium Miłosierdzia Bożego, gdzie odbywał się tydzień ewangelizacji i duchowości. Ci ludzie... Wydawali mi się tacy egzaltowani, trochę jak fanatycy, nie czułem się tam dobrze, ale przekonali mnie, żebym został. Zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Najpierw — przerwał na chwilę — przebaczyłem mojej mamie, która mnie zostawiła, kiedy nie miałem jeszcze roku. A potem... Byłem przed obrazem Jezusa Miłosiernego i... Ojcze Święty, zobaczyłem, jak Jezus wyciąga do mnie ręce. Nie mogłem uwierzyć w to, co widziałem, ale powtórzyło się to kilka razy. Powiedziałem: „Spraw, abym wstał, jeśli możesz”. Wtedy zobaczyłem, że On schodzi i zbliża się do mnie! Poderwałem się z wózka i pobiegłem do Niego, wyciągając ręce. Od tego czasu chodzę! Wszystkie moje choroby minęły!

— Dziękuj Bogu! — powiedział Papież i przygarnął go mocno. PAŹDZIERNIK 1990, WATYKAN

— Javier, cieszę się, że jesteś, opowiadaj, co tam u ciebie — Jan Paweł II uścisnął serdecznie biskupa Javiera Lozano Barragána, który przyjechał do Rzymu na obrady synodu biskupów poświęconego formacji kapłanów.

— Znakomicie, Ojcze Święty, wciąż jesteśmy pod wrażeniem podróży Waszej Świątobliwości. Meksykanie są chyba jeszcze bardziej rozkochani w Papieżu niż przed laty.

— Powiedz swoim rodakom, że Jan Paweł II też ich kocha. I cieszy się, że w waszym kraju widać tyle znaków nadziei.

— Pamięta Ojciec Święty Chalco?

— To ta dzielnica nędzy?

— Coraz mniej już ją tam widać. Władze zaangażowały spore środki, żeby podnieść poziom życia mieszkańców. Kładą chodniki, doprowadzają wodę bieżącą. Prezydent chce z Chalco zrobić wizytówkę swojego programu narodowej solidarności, ale ludzie i tak mówią, że to cud, który sprawił Papież.

— Javier, cuda działa Pan Bóg.

— To prawda, ale działa przez ludzi. Czy Ojciec Święty poznaje tego chłopca? — zapytał, podając Papieżowi fotografi ę.

— Tak... — Jan Paweł II przyjrzał się uważnie zdjęciu, na którym zobaczył siebie obok małego chłopczyka pozbawionego zupełnie włosów.

— To w Zacatecas — podpowiedział biskup.

— W twojej diecezji? Teraz pamiętam. Na lotnisku.

— Zgadza się. Ten chłopiec był ciężko chory. Białaczka.

— Wyglądał na chorego, chociaż całkiem mocno trzymał tego gołębia.

— Był bardzo przejęty. Ojciec Święty pobłogosławił go, a potem rodzina wróciła do domu. I wtedy przeżyli zaskoczenie. Chłopiec od miesięcy nic nie jadł, był odżywiany wyłącznie kroplówką. Tymczasem już w samochodzie powiedział, że jest głodny. Nawet dokładnie określił, że ma ochotę na kurczaka. Z każdym dniem stan jego zdrowia się polepszał. Teraz wygląda tak. — Barragan wyjął drugą fotografi ę. Podał ją papieżowi, obserwując uważnie wyraz jego twarzy. Do tej pory Jan Paweł II słuchał go z zainteresowaniem, a na jego twarzy gościł ten charakterystyczny lekki uśmiech, który tak ośmielał jego rozmówców. Przyglądając się zdjęciu, nagle spoważniał. Wielki kontrast między jedną a drugą fotografi ą najwyraźniej wywarł na nim wielkie wrażenie. Na drugim zdjęciu był ten sam chłopiec, ale już z włosami i pełną uśmiechniętą buzią.

— Został uzdrowiony — powiedział biskup. — Całkowicie, chociaż zagrożenie było śmiertelne. A jego ojciec, lewicowy polityk, jest teraz bardziej wierzący ode mnie. Przy papieskim stole zaległa cisza. Papież patrzył na oba zdjęcia.

— Bóg czyni rzeczy wielkie i cudowne — powiedział.

dalej >>

opr. aw/aw



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama