[nie] mieć dzieci i nie zwariować

Z o. Mirosławem Pilśniakiem, dominikaninem, prezesem Fundacji "Sto pociech", duszpasterzem rodzin, rozmawiają Monika i Sławomir Rusinowie


[nie] mieć dzieci i nie zwariować

Z o. Mirosławem Pilśniakiem, dominikaninem, prezesem Fundacji „Sto pociech", duszpasterzem rodzin, rozmawiają Monika i Sławomir Rusinowie

Pracuje Ojciec z małżeństwami, zapewne część z nich boryka się z problemem niepłodności.

W Polsce - jak mówią statystyki - co piąta para boryka się z problemem niepłodności. Nikt nie wie, dlaczego aż tak dużo. Medycznie da się uzasadnić tylko pewien procent przypadków, a to oznacza, że wiele par nigdy nie uzyska odpowiedzi na pytanie: „Dlaczego nam się nie udało?".

Jak przeżywają swoją bezdzietność?

Często zaczynają kwestionować własną wartość. Zastanawiają się nad sobą, nad swoim postępowaniem, nad motywami podejmowanych decyzji. Biorą pod lupę swoją relację z małżonkiem, z Bogiem. Drążą: „Może nie jestem wart tego, by mieć dziecko?", „Może zrobiłem coś złego i Bóg ukarał nas niepłodnością?". Zawsze przecież ktoś musi być winny, na ławie oskarżonych zasiadam więc ja jako małżonek albo zasiada Bóg. Ten psychologiczny proces często narusza, a nawet podważa sens małżeństwa czy - w dalszej perspektywie - życia. Człowiek coraz bardziej zamyka się w sobie i coraz mocniej wierzy w to, że okazał się niewart posiadania dzieci, że jego miłość była zbyt mała, że jest skazany na bezdzietność...

Czuje się, jakby dotknęło go jakieś przekleństwo.

Ludzie od wieków traktowali bezpłodność jak przekleństwo. Ślady tego znajdziemy choćby w Starym Testamencie. Dzisiaj wiemy, że człowiek jest psychofizyczną jednością- zamykanie się w sobie, nieustanne samooskarżanie działa niezwykle niszcząco, stwarza wielkie niebezpieczeństwo realnej bezdzietności. Małżeństwo przez lata żyjące w przeświadczeniu, że nie może mieć dzieci, bo nie jest tego warte, zaczyna być bezdzietne naprawdę - nie może począć dziecka.

Sfera psychiki ma aż tak duży wpływ?

Tak. W takim wypadku medycyna jest bezsilna. Jeżeli zostaje zdiagnozowane jakieś schorzenie, to jest nadzieja na wyleczenie. Gorzej, jeżeli przyczyn medycznych nie ma, wtedy poczucie porażki i niespełnienia będzie coraz bardziej zamykać na możliwość posiadania dzieci.

Psycholodzy, którzy pracują w ośrodkach zajmujących się przygotowaniem rodziców do adopcji, bardzo często opisują zgłaszające się do nich pary jako „idealne małżeństwa" - nie mają żadnych problemów poza jednym. Tym problemem jest właśnie bezdzietność, wokół niej kręci się całe ich życie. Weszli w pewien psychologiczny schemat: przestali interesować się sobą nawzajem, swoimi potrzebami, ich więź małżeńska jest niedookreślona. To, co ich łączy na pewno, to wspólny cel: mieć dzieci. Ból niepłodności tak zmienił ich sposób myślenia, że całkowicie skoncentrowali się na rozwiązaniu tego problemu. Dzieci przestały być celem samym w sobie, a stały się środkiem uśmierzającym ból.

Dlatego właśnie wiele ośrodków adopcyjnych zaczyna spotkania z przyszłymi rodzicami od terapii. Ma ona zmienić ich motywację, sprawić, by dziecko nie było tylko lekarstwem na bezdzietność, ale stało się dzieckiem w rodzinie. Kiedy w ośrodku pojawia się taka „idealna para", doskonale przygotowana na przyjęcie dziecka od zaraz, dowiaduje się, że musi to dziecko „począć na nowo". Proces ten jest nierzadko bardzo trudny i wymaga wiele delikatności. W jednym z ośrodków adopcyjnych małżonkowie, po rocznym przygotowaniu, rozpoczynają dziewięciomiesięczny okres oczekiwania na przyjęcie dziecka. Chodzi o to, by niejako je „urodzili", a nie zdobyli. Wśród wymagań stawianych przez ten ośrodek jest uczestnictwo w programie Spotkań Małżeńskich, czyli odnowienie dialogu męża i żony.

Czasem zdarza się, że adopcja „odblokowuje" małżonków i naprawdę poczyna się dziecko.

Dlaczego tak się dzieje?

Dzięki uzdrowieniu duchowemu może nastąpić uzdrowienie mechanizmu płodności i biologiczne poczęcie. Jest to potwierdzenie tego, jak ważna jest prowadzona w ośrodkach adopcyjnych praca nad motywacją małżeństw. Dziecko nie ma być tylko wypełnieniem pustki, ale ma być chciane dla niego samego, tak jak dla nas samych chce nas Bóg - my też nie wypełniamy Jego pustki.

Na ile adopcja potrafi zastąpić biologiczne rodzicielstwo?

Znam pewną rodzinę, w której adoptowane jest drugie dziecko. Rodzice po pierwszym dziecku mieli, według lekarzy, nikłe szanse na poczęcie następnych, więc zdecydowali się na adopcję. Obecnie mają... sześcioro: jedno adoptowane i pięcioro biologicznych. Co ciekawe, to drugie dziecko jest tak podobne do ojca, że patrząc na nie, ma się niemal pewność, że jest jego dzieckiem biologicznym. Naśladuje tatę w gestach, w sposobie poruszania się, nawet fizycznie się do niego upodobniło. Gdybym nie znał tej rodziny i ktoś poprosiłby mnie o wskazanie w niej dziecka adoptowanego, to drugie wskazałbym jako ostatnie. Okazuje się, że rodzicielstwo to nie tylko biologia. To związek, który upodabnia, przybliża. Kryje się w nim jakaś wielka tajemnica.

Niemniej należy pamiętać, że rodzicielstwo adopcyjne różni się od biologicznego. Ma swoje reguły, do których trzeba się stosować. Jedna z nich mówi, że nie powinno się adoptować dziecka, które przez swój wiek rozbija istniejącą już hierarchię dzieci w rodzinie. Ono ma być kolejnym, powinno być zatem najmłodsze. Nowoprzybyłe dziecko ma wkomponować się w ten układ i nie zaburzyć rodzinnej struktury. Każdy bowiem zajmuje w rodzinie określoną pozycję, odgrywa określoną rolę. Zaburzenie hierarchii może przynieść opłakane skutki - wywołać konflikt, z którym rodzice niekoniecznie dadzą sobie radę. W pewnej, znanej mi, rodzinie właśnie z tego powodu doszło do tak wielkiej eskalacji konfliktu między rodzeństwem, że adoptowane dziecko musiało wrócić do ośrodka. Była to życiowa porażka i trauma dla wszystkich: dla rodziców, dla tego dziecka i dla pozostałych członków tej rodziny. Nawet w procesie adopcji konieczne jest odtworzenie naturalnego porządku pojawiania się dzieci, wraz ze wszystkimi regułami dotyczącymi przyjmowania ich w odpowiedniej kolejności i czasu potrzebnego na ich przyjęcie.

Nie wszyscy jednak decydują się na adopcję. Wiele par- i trudno im się dziwić - robi wszystko, aby stać się rodzicami biologicznymi. Medycyna daje coraz więcej możliwości.

Muszę przyznać, że w dyskusji o posiadaniu lub nieposiadaniu dzieci, która toczy się obecnie w mediach, zauważam swego rodzaju paradoks. Z jednej strony mówi się o zapłodnieniu w próbówce, traktuje się je jako rozwiązanie problemu bezdzietności, a z drugiej - z takim samym zaangażowaniem i z taką samą „wrażliwością" - rozprawia się o antykoncepcji lub nawet aborcji jako sposobie planowania rodziny. Obie kwestie podnoszone są najczęściej przez te same osoby. Wiele dało mi do myślenia pewne stwierdzenie dr Wandy Półtawskiej, która większość swojego życia poświęciła problematyce ludzkiej płodności i seksualności. Powiedziała kiedyś, że mówienie o tym, iż będziemy mieli dzieci albo nie będziemy ich mieć, jest tak naprawdę śmieszne, bo poczęcie dziecka jest zawsze cudem. To kwestia zaledwie kilku godzin w cyklu miesięcznym kobiety, kiedy w ogóle może dojść do zapłodnienia. Człowiek tak naprawdę nie ma nad tym procesem władzy i - jak mówi Wanda Półtawska - miejmy nadzieję, że nigdy w pełni nie będzie jej miał. W przeciwnym razie dziecko zacznie być traktowane utylitarnie, stanie się kimś chcianym na zawołanie albo niechcianym.

Ale przecież powinniśmy być odpowiedzialni i nie decydować się na poczęcie następnych dzieci, jeśli z jakichś względów nie będziemy mogli im zapewnić właściwej opieki.

Zgadza się. Kościół także mówi o tym, że każdy ma rozumnie ocenić swoje możliwości przyjmowania i wychowania dzieci. Każdy może uznać, że z określonych względów w jakimś okresie życia nie chce poczynać kolejnych. Ważne jest, aby jednak myśleć o rodzicielstwie z hojnością serca, trochę bardziej na plus niż na minus, żeby z góry nie ograniczać swojej miłości na przykład do jednego dziecka.

Kościół odrzuca jako nieetyczne pewne metody leczenia niepłodności. W przypadku in vitro nie do zaakceptowania jest kwestia „nadliczbowych" zarodków, które są zamrażane. Czy gdyby ograniczono liczbę zarodków do jednego, problem by znikł?

Kościół daje zielone światło wszystkim etycznym sposobom rozwiązywania problemu bezdzietności. Jeżeli medycyna opracuje taką metodę, która będzie do zaakceptowania pod względem etycznym, to bardzo dobrze. Nie można jednak pozwalać na eksperymentowanie na ludziach czy powoływanie jednego życia kosztem drugiego. Zresztą w przypadku metody in vitro sprzeciw nie dotyczy tylko „nadliczbowych" zarodków, ale także tego, że jest to w jakimś sensie produkcja ludzi. Kościół domaga się, aby poczęcie było zawsze wpisane w miłość mężczyzny i kobiety. Granicą, która to określa, jest zdolność do współżycia seksualnego. Jeśli ktoś takiej zdolności nie ma, to wydaje się, że nie ma powołania do posiadania dzieci biologicznych.

Dlaczego ta „techniczna" strona stanowi tak wielką przeszkodę dla Kościoła? Przecież chodzi o pomoc cierpiącym małżonkom?

Oddanie poczęcia dziecka w ręce ludzi, którzy mogą pracować z różną motywacją, to nie taka błaha sprawa. Znam małżonków, którzy zrozpaczeni z powodu niemożności zajścia w ciążę, postanowili skorzystać z metody in vitro. Kiedy zaczęli rozmawiać z lekarzami o poczęciu w próbówce i usłyszeli język, jakim oni się posługują, zrezygnowali. Język bardzo suchy, techniczny: „Ten się wybierze, te się wyrzuci, a te zostawi w razie czego". Kobiety decydujące się na sztuczne zapłodnienie przechodzą intensywną kurację hormonalną, czego efektem są często ciąże mnogie. Przyszła do mnie kiedyś pewna para, która poddała się zabiegowi in vitro. W łonie kobiety zamiast jednego czy dwóch zarodków rozwinęły się cztery. Lekarze, którzy podchodzili do sprawy czysto technologicznie, orzekli, że ta czwórka nie może rozwijać się prawidłowo, dlatego dwa zarodki trzeba usunąć. Podjęli próbę aborcji dwójki spośród czwórki żyjących i... spowodowali poronienie wszystkich. Małżonkowie przyszli do mnie z ogromną traumą. Jedyne, co mogłem zrobić, to zapłakać razem z nimi.

Z drugiej strony z badań wynika, że prawie 70% ciąż ronionych jest naturalnie w pierwszych tygodniach po zapłodnieniu. Najczęściej kobiety nie wiedzą nawet, co się stało. Jest też wiele małżeństw, które świadomie przeżyły stratę nienarodzonego dziecka. Dlaczego Bóg do tego dopuszcza?

Mam głębokie przekonanie, że w płaczu rodziców słychać płacz Boga. Ból rodziców po stracie dziecka jest w jakimś sensie zapisem bólu Boga płaczącego nad grzechem i niedoskonałością tego świata. Nie należy szukać winy w Bogu za konkretną śmierć, tak jak nie należy szukać w Nim winy za jakiekolwiek zło na świecie. Grzech i zło - a złem jest przecież każda śmierć - to ta część świata, która w jakiś sposób wymyka się Bożemu panowaniu. To my, grzesznicy, tworzymy ten niedoskonały świat i to, że nie mogąw nim żyć wszystkie poczęte dzieci, jest tego skutkiem. Nie oznacza to jednak, że za śmierć nienarodzonego dziecka można obwiniać rodziców i łączyć ją z ich grzechem.

Ale wielu małżonków szuka w sobie winy za poronienie. Zastanawia się czy w jakiś sposób go nie sprowokowali.

Człowiek, który boleje nad stratą nienarodzonego dziecka, to człowiek, który kocha. Ten ból jest oznaką miłości, która nie mogła się w pełni zrealizować i on w pewnym stopniu leczy tę stratę.

Bezdzietne małżeństwa muszą zmierzyć się nie tylko z bólem niepłodności. Tak naprawdę bolesne bywają nawet spotkania ze znajomymi, którzy już mają swoje pociechy. Jak sobie z tym radzić? Unikać takich spotkań?

Powodem takiego lęku jest najczęściej brak delikatności otoczenia. Dość często można usłyszeć: „A wy co? Wciąż bez dzieci?". Zdarzają się i takie słowa: „Nie możecie mieć dzieci? To przynajmniej macie z głowy problem antykoncepcji. Jest wam łatwiej". Takie słowa potrafią być naprawdę raniące. Traktujmy bezdzietnych małżonków z większą delikatnością, jak osoby, które naprawdę chcą mieć dzieci. Ten apel kieruję też do nas, księży, czasami bowiem wchodzimy z butami w życie tych ludzi, podejrzewając, że skoro nie mają dzieci, to na pewno z powodu antykoncepcji.

Co do samych małżeństw, to myślę, że dobrze jest jakoś „odczarować" ten problem. Po prostu powiedzieć znajomym, rodzinie: „Chcemy mieć dzieci, ale na razie nam się nie udaje. Prosimy, nie pytajcie nas o to więcej". To zdejmie pewien ciężar tajemnicy, uwolni od domysłów i niezręcznych pytań. Prawda wyzwala - jak mówi Ewangelia. Ustaną nagabywania, dwuznaczności i uśmieszki.

Niektórym w ogóle trudno przebywać z rodzinami posiadającymi dzieci.

Odzywa się w nich wtedy ból, a czasem nawet złość na szczęśliwych rodziców. Myślę, że osoby bardzo zranione przez swoją bezdzietność, będą miały też słabą motywację do adopcji. Muszą wiele w sobie przerobić, aby na nowo odżyć, bo tak naprawdę już po części umarły.

Trudno jednak nie czuć się gorszym od innych, jeśli do bólu bezdzietności dochodzi leczenie, często upokarzające.

Zgadza się. Dlatego warto odważyć się na myślenie o tym, że rzeczywiście mam problem i powinienem/powinnam sięgnąć po pomoc: psychologiczną, duchową.

Tyle że tej duchowej pomocy często brakuje. Można odnieść wrażenie, że Kościół poza propozycją adopcji nie ma takim małżonkom nic do zaoferowania...

Chciałbym, żeby prowadzona przeze mnie fundacja „Sto pociech" była miejscem, w którym również bezdzietne małżeństwa poczują się potrzebne i akceptowane, gdzie to ich patrzenie na tych, którzy majądzieci, nie będzie tylko obserwowaniem „zza szyby", ale będzie uczestniczeniem w ich rodzinnym życiu. Jednocześnie chciałbym, aby ci, którzy mają dzieci, uczestniczyli w życiu małżeństw bezpłodnych, w ich bezdzietności. Wszyscy jesteśmy sobie nawzajem potrzebni. Mam nadzieję, że takie miejsce, ten rodzaj wspólnoty może sprzyjać uzdrowieniu.

Trudno nie zwariować bez dzieci, ale można też zwariować, kiedy już się je ma...

Zwłaszcza jeśli ktoś świadomie decyduje się posiadać tylko jedno. Wtedy przez sam fakt istnienia staje się ono centrum życia rodziców. Nie zauważą nawet, że na dłuższą metę staną się jego sługami na każdym etapie jego życia - zaraz po przyjściu na świat, kiedy będzie miał lat kilka i kiedy będzie miał ich kilkanaście. Takie dziecko niemal od początku szkoły podstawowej mówi i zachowuje się jak dorosły. Wydaje się bardzo dojrzałe, ale niekoniecznie jest to prawda. Po drodze zgubiło swoje dzieciństwo, nie przeżyło go. Zostało w sposób naturalny włączone w krąg osób dorosłych i ich problemy. Później słyszę od matki, że jej najbliższą przyjaciółką jest jej dorosła córka i to właśnie jej zwierza się ze wszystkich swoich sekretów. Tak naprawdę jest to zafałszowana relacja zdziecinniałej matki i „przestarzałej" dorosłej córki. Dziecko nie powinno być i nigdy nie będzie równoprawnym partnerem rodziców.

Wygląda na to, że włączanie dziecka w krąg spraw dorosłych, w ich problemy może przynieść podobne efekty jak w przypadku dorosłego dziecka alkoholika (DDA)...

Tak, pojawiają się zadania, obowiązki, które przerastają możliwości dziecka. Ono ich nie udźwignie.

Oczywiście jest wiele małżeństw, które mają tylko jedno dziecko, bo nie mogą mieć więcej. Ważne jest, żeby mogły liczyć na nasze wsparcie w byciu dobrymi rodzicami, żeby to jedno dziecko było naprawdę ich dzieckiem na każdym etapie swego życia, żeby nie doszło do zamiany ról. Ufam, że skoro Pan Bóg dał im jedno dziecko, to pomoże im w jego jak najlepszym wychowaniu.

Dziecko pozostanie dzieckiem, jeśli w rodzinie pojawi się młodsze rodzeństwo. W jaki sposób działa ten mechanizm?

To naturalny proces. Karol Wojtyła ujął to bardzo trafnie w swojej książce „Miłość i odpowiedzialność": początek naturalnej struktury rodziny jest wtedy, gdy jest troje dzieci. Dziecko zauważa, że jedni są od niego słabsi, a inni silniejsi, uczy się troski o słabszych, ale też przyjmowania pomocy od silniejszych; widzi, że nie tylko ono jest obdarowywane przez rodziców miłością, że nie ma wyłączności na uczucia rodziców, a jednocześnie nie jest obarczane problemami dorosłych. Rozmawiamy teraz w Krzyżowej, w domu Marcina i Oli Sawickich, którzy mają siedmioro dzieci, w tym jedno adoptowane - Oliwkę z zespołem Downa. Ilość bodźców, która każdego dnia, od rana do wieczora, dociera do tych rodziców, jest ogromna: ten chce tego, a tamten tego, ta się cieszy, a ten płacze, tamta gdzieś poszła... To prawdziwe bombardowanie. Równocześnie następuje niezwykle ważny i wymagający zaangażowania proces socjalizowania się, odnajdowania się dzieci wśród innych. To, co otrzymuje dziecko żyjące w takiej rodzinie, jest nieporównywalne z tym, co dostaje jedynak.

Buduje relacje nie tylko z dorosłymi, ale i z dziećmi?

Tak. Uczy się także od dorosłych, co to znaczy być mężczyzną lub kobietą, ojcem lub matką.

Powiedział Ojciec, że to niezbyt dobrze, kiedy dziecko staje się centrum życia rodziców, ale jeśli po długim wyczekiwaniu pojawi się w domu taki mały brzdąc, to naturalnie cała uwaga skupi się na nim...

Dziecko oczywiście jest w centrum uwagi, bo potrzebuje troski rodziców i to jest nieuniknione. Musi być kochane, ale nie może przejmować kontroli nad rodziną. Jeżeli przejęłoby władzę, to mimo pozornego zaspokajania potrzeb zarówno dziecka, jak i rodziców, pojawia się stan patologiczny. Nie jest dobrze, kiedy dziecko staje się celem życia rodziców, ponieważ oni mają być nie tylko rodzicami, ale też małżonkami.

Co zrobić, żeby nimi pozostali?

Dzieci muszą widzieć rodziców rozmawiających ze sobą i będących dla siebie. Muszą nauczyć się szanować odrębność rodziców jako małżonków, zrozumieć, że rodzice powinni mieć też czas tylko dla siebie, że nie są ich służącymi. Ola i Marcin raz w roku zostawiają dzieci pod opieką rodziny i wyjeżdżają na tydzień tylko we dwoje. Wiedzą, że tego potrzebują, również po to, aby pozostałą część roku oddać siódemce swoich dzieci. Każdy człowiek potrzebuje chwili wyciszenia, odejścia od codziennych spraw, tak samo małżeństwo musi mieć chwile dla siebie, chwile intymności, rozumianej nie tylko jako seks, ale też jako bycie ze sobą. Można mieć dzieci i nie zwariować, ale pod warunkiem, że pielęgnuje się życie małżeńskie. Jego elementem jest także życie wiary, modlitwa osobista.

Wolno się kłócić przy dzieciach?

Wolno. Pod warunkiem jednak, że małżonkowie radzą sobie z kłótnią, tzn. nie zaczynają demonstrować takich zachowań, które będą dzieciom zagrażać. Mam na myśli rzucanie przedmiotami, trzaskanie drzwiami, używanie wulgaryzmów itp. Ważne jest także, aby dzieci widziały, jak rodzice się godzą, jak zaczynają znowu się wspierać. Znam takich małżonków, którzy po kłótni wyjaśniają dzieciom, że mają czasami różne zdania na jakiś temat i muszą pracować nad tym, żeby dojść do porozumienia. To niezwykle ważne przesłanie - dzieci dowiadują się, że między bliskimi sobie osobami czasem dochodzi do konfliktu, ale można go przezwyciężyć i się pogodzić. Dziecko odkrywa wtedy, że konflikt mu nie zagraża, że można się z kimś spierać w imię jakiegoś dobra. Będzie w stanie kiedyś postąpić podobnie, bo widziało rodziców, którzy z konfliktu wychodzą lepsi.

A czy pojawienie się dziecka w momencie kryzysu scala małżeństwo? Słyszy się nieraz: „Gdyby mieli dziecko, byłoby zupełnie inaczej. Jak zajdzie w ciążę, to wszystko się zmieni, od razu będzie lepiej".

Dziecko w naturalny sposób scala związek, ale jeżeli pojawia się jako środek zaradczy na konflikt, to zostanie nim obciążone. Trudności w relacji powinien leczyć dialog małżeński, a nie poczęcie dziecka.

Istnieje jednak w psychologii teoria, zgodnie z którą kolejność pojawiania się dzieci jest odwzorowaniem pewnego procesu rodzinnego. Pojawienie się pierwszego dziecka to przede wszystkim owoc pragnienia mężczyzny, który chciałby założyć rodzinę. Później, niejako dla równowagi, pojawia się „dziecko matki". Trzecie jest owocem walki o podtrzymanie więzi małżeńskiej, spójności rodziny, która jest już przeciążona tą dwójką. W małżeństwie rodzi się pragnienie posiadania trzeciego dziecka, mimo że małżonkowie zdają sobie sprawę ze swego ogromnego zmęczenia. To pragnienie jest jednak uzasadnione: pojawienie się kolejnego dziecka nie tylko przysparza nowych kłopotów, ale też rzeczywiście wzmacnia rodzinę.

Wygląda na to, że im więcej dzieci, tym lepiej.

Moi znajomi żartują, że liczbę posiadanych dzieci w pewien sposób ogranicza prawo o ruchu drogowym. Posiadający prawo jazdy na samochód osobowy może bowiem przewozić maksymalnie dziewięć osób. Jeżeli chce wozić więcej, musi zdobyć uprawnienia do kierowania autobusem, a to zdaje się nie jest takie łatwe.

Łatwo Ojcu mówić, nie musi Ojciec wstawać w nocy kilka razy do takiego płaczącego urwisa...

Rzeczywiście, mam tę komfortową sytuację, że mogę wspierać rodziców, pomagać im w rozwiązywaniu problemów, bawić się z ich dziećmi, ale później wracam do celi. Po 23.00 mam spokój, mój telefon zazwyczaj nie dzwoni, nikt się do mnie nie dobija. Rodzice kładą się spać po pełnym znoju dniu i nie wiedzą co się wydarzy. Pewna młoda mama, która uwielbiała filmy o komandosach powiedziała mi kiedyś, że zawsze podziwiała tych żołnierzy, ich wytrzymałość - potrafili nie spać przez kilka nocy, a potem, mimo zmęczenia, podejmowali nowe wyzwania. Kiedy urodziła dziecko, doszła jednak do wniosku, że życie takiego komandosa jest w sumie dość przyjemne i raczej lekkie, ona bowiem nie przespała nocy od trzech i pół miesiąca i cały czas jest w akcji. Ale - jak mówią małżonkowie - ten „komandoski" okres z perspektywy czasu najmilej się wspomina.

o. Mirosław Pilśniak - dominikanin, duszpasterz rodzin, wykładowca teologii rodzin w Kolegium Filozoficz-no-Teologicznym oo. Dominikanów w Krakowie, prezes Fundacji „Sto Pociech" (www.stopociech.pl)

opr. aw/aw



List
Copyright © by Miesięcznik List 12/2008

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama