Miłość jest na ustach wszystkich. Mało kto jednak rozumie, na czym polega prawdziwa miłość chrześcijańska, jakie jest źródło jej siły i niezłomności
Nie ulega chyba wątpliwości, że jednym z braków w naszej wiedzy religijnej, który się najbardziej odbija na naszym codziennym postępowaniu, jest niezrozumienie, na czym polega miłość chrześcijańska.
Niektórzy może sądzą, że miłości nie trzeba się uczyć, bo przecież, co znaczy kochać, wie każdy, kto nosi w swej piersi ludzkie serce. Okazuje się jednakże w praktyce, że kochać nie umiemy, że to wcale takie łatwe nie jest i że, aby się nauczyć naprawdę kochać po chrześcijańsku, trzeba koniecznie pewne bardzo proste, ale podstawowe rzeczy dobrze zrozumieć.
Ogromna większość ludzi nie dokłada starań, by należycie zrozumieć, na czym miłość polega i nauczyć się według niej żyć. Nawet wśród tych, którzy zwą się uczniami Chrystusa, panują w tej materii błędne pojęcia, które wywierają swój wpływ na postępowanie, skrzywiając je i pacząc.
Przeważa przy tym pogląd, że miłość jest spontanicznym przejawem naszego życia czysto uczuciowego, a jako taka jest ona przemijającym „darem bogów”. Niepodobna przeto jej się nauczyć, ale trzeba czekać, aż sama do nas przyjdzie i czarem swym uwolni nasze życie na parę uprzywilejowanych chwil od zwykłej szarzyzny codzienności. Uważa się więc, że miłość, niezależnie od naszej woli, albo w nas jest, albo jej nie ma i nic na to nie poradzimy. Uznaje się wówczas za rzecz normalną, bo ludzką, że jednych bliźnich kochamy a drugich nie, że ustosunkowaniem się naszym do ludzi kieruje uczucie sympatii dla jednych, a antypatii dla drugich itd.
Na ogół ludzie myślą, że spełniają dostatecznie obowiązek Chrystusowej miłości przez postawę czysto negatywną: gdy innym nie wyrządzają krzywdy i gdy im źle nie życzą. Mogą przy tym zachować w stosunku do nich lodowatą obojętność.
W stosunku do ludzi trudnych i przykrych w pożyciu, a zwłaszcza w stosunku do naszych krzywdzicieli, utarło się przekonanie, że „nie da się z nimi żyć”, że kochać ich niepodobna. Tak bardzo przywykliśmy do takiej właśnie postawy na co dzień, że już nie dostrzegamy nawet tego, że jest to z naszej strony naprawdę zdrada Ewangelii; myśląc i postępując w ten sposób przestajemy być chrześcijanami, świadkami obecności Boga na ziemi i ponosimy osobistą odpowiedzialność za szerzenie się niewiary. Znajduje ona w naszej egoistycznej i nieuczynnej postawie argument przeciwko religii Chrystusa i jej zdolności przemienienia człowieka.
Abyśmy więc takimi zdrajcami się nie stali, musimy koniecznie pewne podstawowe rzeczy o miłości chrześcijańskiej wiedzieć. Taką podstawową prawdą jest, że miłość nasza jest nadprzyrodzona. Nie przestraszmy się tego trudnego słowa, ale postarajmy choć trochę wniknąć w jego treść. Co to znaczy, że miłość nasza jest nadprzyrodzona? To znaczy — powiesz — że jest nam ona darmo przez Boga dana, bo sami własnymi tylko siłami nie moglibyśmy jej osiągnąć. Słusznie, ale to jeszcze nie wszystko. Cóż więcej można powiedzieć? Otóż miłość nadprzyrodzona to nasz udział, nasze uczestnictwo w miłości Boga samego, w miłości niestworzonej i nieskończonej. Właśnie tu dochodzimy do sedna rzeczy i musimy się zatrzymać, aby się nieco głębiej nad tym zastanowić i wyciągnąć wnioski jakie z tej oszałamiającej prawdy wynikają.
Łaska miłości, którą otrzymaliśmy od Boga, to uczestnictwo w miłości Jego własnej. Cóż z tego wynika? — że ci, którzy otrzymali w darze płomień Bożej miłości, już nie mogą kierować się w życiu samymi tylko prawami ludzkiej sympatii i dobroci, ale mają kochać i żyć według praw i zasobów tej miłości nieskończonej, którą w sobie noszą, choć tego może nie czują. Przez wiarę jednak wiedzą, że ją w sobie mają, a to najzupełniej wystarcza, by z niej czerpać i dawać.
Jeżeli więc potęgę Bożej miłości mamy w sobie i jest ona żywą normą naszego miłowania, to przyjrzyjmy się trochę, jak działa, abyśmy wiedzieli, jakie cechy powinna mieć i nasza miłość.
Otóż jedną z bardziej charakterystycznych cech miłości niestworzonej jest jej wolność, jej niezależność od dobra i zła w swym przedmiocie. Nasza naturalna, ludzka miłość zależna jest od tego, co w ludziach znajduje. Zależnie od tego czy znajdziemy w ludziach dobro czy zło, cechy dodatnie i sympatyczne, czy też ujemne, ludzkie, nasze serce rozszerza się i otwiera lub kurczy i zamyka. Miłość Boża zaś jest zupełnie inna: ona nie szuka dobra w rzeczach, ona stwarza w nich dobro. Bóg miłuje stworzenia w pierwszym rzędzie nie dlatego, że one są dobre, ale miłuje je dlatego, że miłuje, dlatego że On jest dobry. One zaś dobre są dlatego, że Bóg je miłuje. Miłość Boga więc poprzedza dobro w nich, dar miłości jest najpierwszy darmo dany, niczym nie zasłużony. Niczym nie zasłużyliśmy sobie na to, że nas Bóg umiłował. On jest tym, który pierwszy umiłował, który ma inicjatywę, który zawsze robi pierwszy krok.
Ponieważ zaś miłość nasza jest miłością nadprzyrodzoną i uczestnictwem w miłości, jaką ma Bóg sam — bo to Bóg sam chce w nas i przez nas miłować — więc nasza miłość do ludzi musi mieć w sobie podobieństwo do miłości Boga, do tej miłości niestworzonej, pierwszej, twórczej, która nie czeka na dobro, by kochać, ale kochając wprowadza dobro w świat.
Tej prawdy nauczył nas sam Pan Jezus, gdy powiedział:
„Miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują, abyście się stali synami Ojca waszego, który jest w niebie; ponieważ On sprawia, że słońce Jego wschodzi nad złymi i nad dobrymi, i On zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych. Jeśli bowiem miłujecie tych, którzy was miłują, cóż za nagrodę mieć będziecie? Czyż i celnicy tego nie czynią? I jeśli pozdrawiacie tylko swych braci, cóż szczególnego czynicie? Czyż i poganie tego nie czynią? Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski” (Mt 5,44—48).
Zauważmy w tych słowach, jak silnie zaznacza Pan Jezus, że miłość nasza rządzona jest zupełnie innymi prawami niż miłość naturalna, bo w nas jest miłość Ojca naszego, który jest w niebie. Jeśli więc jesteśmy dziećmi Ojca i mamy w sobie Jego miłość, winniśmy miłować tak jak On.
Z tych krótkich stwierdzeń jasno wynika, że w prawdziwej miłości chrześcijańskiej jest zawsze zwycięstwo nad złem, które nas zewsząd otacza i w nas samych jest. Miłość ma zawsze postawę zdobywczą wobec przeszkód, na jakie natrafia, nie cofa się, nie zraża, nie rezygnuje, nie kurczy się i nie zamyka. Bo miłość nasza z konieczności będzie musiała w życiu zderzyć się z ludzkim złem, nawet w naszym najbliższym otoczeniu. Tego nikt uniknąć nie zdoła. Jeżeli więc miłość nasza będzie zależna od dobra i zła, jeżeli zło w bliźnim będzie dla nas motywem aby nie kochać, albo by kochać mniej, to przegraliśmy nasze życie, bo ponieśliśmy klęskę na najważniejszym polu, na polu miłości.
Prawdziwa miłość chrześcijańska zareaguje wręcz odwrotnie na zło. Człowiek żyjący miłością nie będzie się tłumaczył ani usprawiedliwiał swych własnych braków ujemnymi cechami otoczenia, ale stanie się wręcz przeciwnie: to, co w jego otoczeniu jest słabością, nędzą, grzechem, będzie dla niego powodem, by wziąć się mocniej w karby, aby dawać więcej z siebie i kochać więcej. Prawdziwej miłości zło nie zmniejsza ani jej nie odstrasza, ale ją mobilizuje.
Ona widzi, że trzeba więcej dać i daje. A wówczas urzeczywistnia się w człowieku miłującym prawdziwe podobieństwo do miłości niestworzonej, stwarzającej dobra, bo w otoczeniu takiego męża miłości ludzie stają się lepsi. Stają się lepsi, bo ich umiłował, a nie przeciwnie, umiłował ich dlatego, że byli dobrzy. Przez miłość swą do nich odkrył i wyzwolił w nich to, co najlepsze, co może było przysypane grubą warstwą zła i przed nimi samymi nawet zakryte. W takim człowieku realizuje się Pawłowy nakaz: „Nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj” (Rz 12,21). Miłość nie może się dać zwyciężyć. Jej wewnętrzną potrzebą jest zwyciężać, przedzierać się przez zło, kochać wbrew i na przekór złu. Miłość to jakaś jasność w nas, żar niezmiernie aktywny, który skapitulować nie może. Wobec żadnego zła nie może przestać kochać.
Ale trzeba koniecznie wiedzieć, że na ten płomień miłości nie można biernie czekać aż się sam zapali. Musi być w nas wysiłek miłości tak jak jest i wysiłek wiary, aby była żywa i aktywna. Miłość nie wynika automatycznie z naszego naturalnego usposobienia, ale wymaga przełamania się i wyjścia z siebie naprzeciw Bogu i bliźniemu. Bez tego kochać się nie nauczymy, nie nauczymy się zwyciężać zła w sobie i świecie mocą tego nadmiaru dobra, które w nas jest z daru Ojca i które w nas ma być czynne, abyśmy byli naprawdę synami w postępowaniu.
Jedną z najważniejszych cech apostoła, który idzie do ludzi jako wysłannik Boży — a każdy chrześcijanin bierzmowany jest takim apostołem — jest niezrażanie się niczym, a przede wszystkim niezrażanie się do ludzi z powodu ich niewdzięczności i sposobu odnoszenia się do niego. On odbiera ciosy, ale stosunek jego do ludzi się przez to nie zmienia. Jakże mocne są słowa Proroka Izajasza o Chrystusie: „Podałem grzbiet mój bijącym i policzki moje rwącym Mi brodę. Nie zasłoniłem mojej twarzy przed zniewagami i opluciem” (Iz 50,6). Pośród tych zniewag i tych mąk Chrystus zachował niezmienną postawę miłości i daru. Skoro raz stanął twarzą do ludzi, nigdy już nie odwrócił się do nich plecami. Odpowiedzią Chrystusa na bezmiar grzechów i niewdzięczności naszych nie było sądzenie, krytykowanie, rozżalanie się. Chrystus nie ustanowił trybunału i nie zasiadł, by ludzi sądzić, ale jedyną Jego odpowiedzią na zło i krzywdę było to, że się dał za nich przybić do Krzyża i umarł — jak mówi św. Augustyn — „nie bacząc na to, że przez nich umierał, ale na to, że dla nich umierał”. Chciał również, by po śmierci Swej Serce Jego przebite zostało, aby po najwyższej zniewadze okazało się ludziom nie skurczone ani zamknięte w sobie, jak nasze serca, gdy je coś głęboko zrani, ale otwarte, zapraszające do siebie i wylewające z siebie zdrój Krwi i wody ku oczyszczeniu serc ludzkich.
A więc jedną z najistotniejszych cech miłości jest to, że ona jest nieodwołalnie dana i dlatego nie cofa się ani się nie zraża. Wierna jest do końca, wierna definitywnie, na wieczność, niezależnie od tego, czy druga strona dochowa wierności, bo nieodwołalne są dary i powołanie Boże (zob. Rz 11,29). Ten dar jedyny, wszystkie inne w sobie zawierający, że Ojciec dał nam Swojego Syna, jest nieodwołalny i on to określa niezmienny stosunek miłości Boga do nas.
Coś takiego mocnego i nieodwołalnego musi być i w naszym zaangażowaniu się i to nie tylko w stosunku do Boga, ale i w stosunku do bliźniego, „abyśmy wszyscy byli synami Ojca naszego”. Jest więc rzeczą niesłychanie doniosłą, aby młodzież w tym kierunku urabiać, by nie kurczyło się ani nie zamykało ich serce, ale by, zobaczywszy pewne braki w swym otoczeniu, nie zatrzymywali się na bezpłodnej krytyce, ale myśl ich biegła jakby spontanicznie ku temu, co czynić, aby skutecznie pomóc, jak się energicznie za siebie wziąć, co dać, jak się modlić, na jakie ofiary się zdobyć, aby tylko pomóc, aby uleczyć. Przy takiej zbiorowej postawie rodziny czy jakiejś innej społeczności znika narzekanie, destrukcyjna krytyka, żale i cała ta bezpłodna gorycz, której tak lubią oddawać się ludzie, a przeciwnie, wszystko staje się twórcze i budujące jedność w miłości.
Biograf św. Proboszcza z Ars, św. Jana Vianney, opowiada nam śliczną scenę z życia tego Świętego, gdy przyszedł doń proboszcz jednej z sąsiednich parafii i żalił się na swych parafian, że mimo jego wysiłków i nauk nic się nie poprawiają. Św. Jan Vianney wysłuchał tych żalów, a potem delikatnie zwrócił uwagę koledze, że jeszcze nie czyni wszystkiego co może. Można przecież się jeszcze więcej modlić, pościć, leżeć krzyżem itd. a nie żalić się i krytykować bliźniego, skoro tak mało uczyniliśmy, by był lepszy. Dał współbratu do zrozumienia, że bieda bliźniego powinna być dla niego bodźcem, aby dać z siebie więcej i oskarżać wciąż siebie, że mało dajemy, bo przecież otrzymaliśmy od Boga wieloraką możność wspomożenia bliźniego, a tej możności w pełni nie wykorzystujemy. Przy takim nastawieniu zniknie krytyka.
Święty Jan Ewangelista pisze: „Po tym poznaliśmy miłość, że On oddał za nas życie swoje, my także winniśmy życie oddać za braci” (1 J 3,16). A ponieważ jeszcześmy tego nie wypełnili, więc winniśmy mieć świadomość niewypłaconego długu. Ta świadomość jest dopiero zrozumieniem prawdy. Jest to postawa zdrowa i twórcza w Ciele Mistycznym Chrystusa. Człowiek, który to zrozumiał, nie będzie się zajmował myślami: „Co ja cierpię!... bo mam takiego męża, taką żonę, takich rodziców, czy szefów...”, ale każde zło, każda bieda bliźniego budzić w nim będzie myśli głęboko poważne i odpowiedzialne. Będzie się zastanawiał nad tym, do czego go to zobowiązuje jako członka społeczności Chrystusowej, który powinien leczyć zło w tej społeczności przede wszystkim pokornym i cichym wysiłkiem własnego życia. Takiemu człowiekowi ani złe przykłady, ani wady otoczenia nie będą mogły zaszkodzić, ale wszystko będzie pomnażało w nim miłość.
Z tego cośmy powiedzieli wynika też obowiązek przebaczania, na który Zbawiciel tak wielki położył nacisk w Ewangelii, że aż otrzymanie od Boga przebaczenia naszych własnych grzechów od tego uzależnił. Jest to sprawa ogromnie ważna i bardzo praktyczna w naszym życiu z ludźmi czy to w rodzinie, czy to w stosunkach sąsiedzkich, czy w zakładzie pracy. Bywają w tej materii w życiu naszym bardzo poważne braki. Często słyszymy od chrześcijan zapewnienie: „ja się wcale nie gniewam, ale my z sobą nie rozmawiamy”. Uważają ci chrześcijanie, że są w porządku. Są jednak trochę zdetonowani, gdy im się powie: „czy chciałbyś, aby Bóg tak samo z tobą postąpił i powiedział ci: ‘Ja ci przebaczam, ale nie chcę z tobą mieć nic do czynienia'?” Bo z pewnością nie o takie przebaczenie Chrystusowi chodzi, gdy mówi: „Podobnie uczyni wam Ojciec mój niebieski, jeżeli każdy z was nie przebaczy z serca swemu bratu” (Mt 18,35). Zdarzają się wśród nas urazy trwałe albo przebaczenia wcale nie podobne do przebaczenia Bożego. Owszem, przebaczamy sobie, ale jeśli po jakimś czasie znowu powstanie między tymi samymi osobami nowa trudność, to nierzadko wywleka się dawno już przebaczone sprawy: „A bo ty zawsze taki jesteś, bo już wtedy tak było ... itd.” i znowu odżywają dawne urazy i wyciąga się z zanadrza całą litanię zarzutów, dotyczących spraw niby już przebaczonych i zapomnianych.
A jak Bóg przebacza? „Wrzucisz w morskie głębiny wszystkie ich grzechy” — mówi Prorok (Mi 7,19), a Psalmista dodaje: „Jak jest odległy wschód od zachodu, tak daleko odsuwa od nas nasze występki” (Ps 103 [102], 12). Wiemy, że sprawiedliwość Boża inaczej traktuje dobro niż zło. Albowiem do grzechów raz przebaczonych nigdy już potem nie wraca, choćby człowiek po przebaczeniu powrócił do swego dawnego grzesznego życia. Natomiast uczynki dobre, uśmiercone i jakby przysypane przez grubą warstwę następujących po nich ciężkich grzechów, odżywają, skoro tylko człowiek do Boga się nawróci. Bóg zapomina wówczas wszystkie niewdzięczności, wszystkie zniewagi, jakich od tego człowieka doznał, a przypomina sobie dawne jego choćby najdrobniejsze dobre uczynki, które ongiś w stanie łaski spełnił.
Obyczaje Boże są prawem dla nas i normą naszego postępowania, gdyż jesteśmy synami. Trzeba więc likwidować zło radykalnie, całkowicie, a skorośmy raz nasze wzajemne stosunki wyrównali, to już sprawa skończona, nie ma powrotu do tego, co było, aby i Ojciec nasz niebieski przebaczył nam winy nasze.
Zresztą nieporozumienia nasze nigdy nie powinny być głębokie. W naturalnych więzach krwi jest coś bardzo mocnego. Nieraz się zdarza w rodzeństwie, że bracia między sobą się porządnie tłuką, ale nie przyjdzie im na myśl tak się na siebie obrazić, aby już nie chcieć mieć ze sobą nic wspólnego. Pokłócą się a nawet pobiją, ale zaraz potem wracają do jedności, bo czują, że między nimi istnieje głębsza więź wspólnoty, której te powierzchowne niesnaski nie zrywają. W miłości chrześcijańskiej, która jest wyższego rzędu i większej mocy niż miłość naturalna, tym bardziej tak być powinno, aby nieporozumienia nasze nie wchodziły głęboko, byśmy poprzez nie zawsze mieli w duszy świadomość, że coś o wiele głębszego i o wiele istotniejszego nas łączy, że są to tylko chmurki przepływające po błękitnym niebie.
Po tym co powiedzieliśmy, zdawać by się mogło, że tylko zło na jakie napotykamy w drugim człowieku stanowić by mogło trudność dla naszej miłości, bo kochać dobro i ludzi dobrych wydaje się rzeczą łatwą dla każdego. A jednak doświadczenie mówi, że jest inaczej. Dobro w bliźnim, a zwłaszcza jeśli jest to wyraźna wyższość bliźniego, nie wywołuje w naszym sercu zawsze odruchu miłości czy sympatii. Właśnie dobro w bliźnim najgłębiej odsłania rany naszego biednego grzesznego serca człowieczego. Są pewne głębokie i bardzo ciemne poruszenia serca, które są bardzo przeciwne miłości, a które wywołuje nie kontakt ze złem, ale przeciwnie, kontakt z dobrem bliźnich, a zwłaszcza z wielkim dobrem wyraźnie nas przewyższającym. Może w duszy naszej powstać pewna sympatia dla miernoty, do typów mało wartościowych, nawet do Barabasza, na tle ukrytej zawiści do ludzi przewyższających nas swymi walorami intelektu i ducha czy też powodzeniem życiowym. Nieraz nawet w postępowanie i w decyzje nasze wkraść się mogą takie nieuświadomione motywy, które pochodzą z tych ciemnych i Bożym światłem nie prześwietlonych pokładów duszy. Wiele niesłuszności w naszym postępowaniu wiąże się z nieuświadomionym działaniem tych ukrytych sprężyn, które, zdaniem autorów duchowych, nawet u dusz już zaawansowanych w cnocie niekiedy do głosu dochodzą w postaci odruchów. Ukochać wyższość bliźniego, to niezawodny znak duszy bardzo dzielnej w miłości. Św. Augustyn uczy, że: „jeśli miłujesz jedność, to ktokolwiek coś w tej jedności posiada, dla ciebie posiada... Odrzuć precz zawiść — mówi dalej — a twoje jest wszystko, co ja mam, odrzuć zawiść, a moje jest wszystko, co ty masz”. Człowiek chciałby mieć wszystko w sobie, a w Jezusie Chrystusie musi się nauczyć być bogatym w innych. Wówczas dopiero bogatym będzie. „Wszystko bowiem jest wasze: czy to Paweł, czy Apollos, czy Kefas; czy to świat, czy życie, czy śmierć, czy to rzeczy teraźniejsze, czy przyszłe, wszystko jest wasze, wy zaś Chrystusa, a Chrystus — Boga” (1 Kor 3,22—23). Miłość jest dopiero wtedy całkowicie oczyszczona, gdy więcej raduje nas to, co jest, niż to, co posiadamy, jak ryba w morzu nie cieszy się tak tą odrobiną wody, którą zdoła w pyszczku swym utrzymać, jak bezmiarem oceanu, w którym swobodnie pływa.
Zawiść jest szatańską trucizną życia naszego, zaszczepioną prarodzicom naszym przez Węża, którym ona kierowała. Zawiść jest tak bardzo zła, bo ona prześladuje dobro Boże. To ona przemawia przez usta niezadowolonych robotników w winnicy. Bo powodem ich niezadowolenia nie jest to, że oni sami za mało dostali, gdyż otrzymali swoją należność. Ich boli, że bliźni dostali tyle samo. A więc nie chodzi im o powiększenie stanu swego posiadania (co byłoby jeszcze ludzkie), ale o obniżenie stanu posiadania bliźniego. Nie chodzi im o to, by było im lepiej, ale o to, by bliźniemu było gorzej, a to już jest szatańskie. Słowa gospodarza winnicy demaskują zawiść w jej najgłębszej istocie nienawiści dobra, gdy mówi: „Czy na to złym okiem patrzysz, że ja jestem dobry?” (Mt 20,15).
Zawiść szatana spowodowała upadek człowieka. Zawiść była pobudką pierwszego morderstwa na ziemi, którego ofiarą padł Abel sprawiedliwy. Zawiść zawsze prześladuje dobro Boże, a nawet Boga samego zabić pragnie. Długie wieki i tysiąclecia czekać musiała, aż wreszcie Bóg stał się śmiertelny i mogła te swe najgłębsze dążenie urzeczywistnić: „wiedział bowiem [Piłat], że przez zawiść Go wydali” (Mt 27,18). Trzeba więc zwalczać w sobie wszelkie poruszenia zawiści. Dopomaga w tym rozumienie i przeżywanie tajemnicy Ciała Mistycznego Chrystusa. Bo jeśli należysz do społeczności Kościoła, to ta społeczność ciebie uzupełnia. Nie musisz wszystkiego sam w sobie posiadać, nie tylko bowiem to, co jest w tobie, jest twoje. Jeśli umiesz kochać, to wszystko jest twoje, wszyscy ludzie są braćmi twoimi i siostrami. Jeśli nie masz wielkich zdolności, to się nie martw, są bowiem tacy, którzy wiele ich od Boga otrzymali, a przecież oni są twoi. Nie chciej wszystkiego posiadać w sobie samym, naucz się sztuki posiadania w innych, cieszenia się innymi, a będziesz zawsze bardzo bogaty. Ciesz się sukcesami innych, uważaj je za swoje, a znajdziesz obfite wynagrodzenie za własne niepowodzenia, których może doświadczasz.
Czasem mówi się, że miłość to życzliwość, a kochać to życzyć bliźniemu dobrze. Czy to jest słuszne? I tak i nie. Tak, bo kto kocha, ten na pewno dobrze życzy. A jednak nie, bo miłość to znacznie więcej niż życzliwość.
Żeby to zrozumieć, przyjrzyjmy się znowu Bogu. Mógł On ograniczyć się do okazania nam swej życzliwości, mógł nas z wysokości niebios obsypać przeobfitymi łaskami. Wszystko to byłoby dla nas darem niczym nie zasłużonym i przechodzącym nasze oczekiwania. A jednak nie tak objawiła się nam miłość Boga. On chciał zejść do nas. On tak zapragnął zbliżyć się do człowieka, że aż stał się człowiekiem. Zapragnął dojść do nas, pochwycić nas i złączyć się w jedno z nami, dzielić z nami i naszą nędzną naturę, i nasz marny los, a dać nam w zamian Siebie i swoje Niebo. „W tym objawiła się miłość Boga ku nam” — mówi św. Jan — „że zesłał Syna swego Jednorodzonego na świat, abyśmy życie mieli dzięki Niemu” (1 J 4,9). W tym właśnie szukaniu zespolenia z ludźmi, z bliźnim, jest cecha charakterystyczna miłości nadprzyrodzonej. Dopóki człowiek spotkany w tramwaju czy na ulicy jest kimś obcym, kimś zasadniczo obojętnym, któremu wprawdzie źle nie życzymy, ale z którym nic nas nie łączy, tośmy jeszcze nie zrozumieli tej miłości. Jeżeli zaś mam miłość Bożą, to człowiek ten staje się dla mnie kimś naprawdę bliskim i moim, członkiem mojej rodziny, jakby cząstką mego duchowego bytu. Tak bowiem a nie inaczej objawiła się nam Miłość niestworzona. To wymaga wyjścia z siebie i ze swojego ja, aby dojść do bliźniego. Wypełnienie przeto „obowiązku miłosierdzia” przez instytucję charytatywną w celu uniknięcia osobistego kontaktu z człowiekiem-bratem, potrzebującym, jest odwrotnością tego obrazu miłości, jaki nam Bóg objawił w Chrystusie.
Na tym zakończyłbym, gdybym nie pomyślał, że czytelnik może, po przeczytaniu tych ostatnich słów, odnieść wrażenie, że przykład Chrystusa nakazuje nam „zniżać się” do bliźniego jak gdyby z naszej wysokości.
Abyśmy tego błędu nie popełnili, Bóg sam swym przykładem nas pouczył, bo On nie podszedł do człowieka z góry, ale jakby z dołu. Zszedł niżej od człowieka, aby człowiek nie musiał się ku Niemu wspinać, ale raczej musiał zejść w dół jeszcze niżej, aby się ze swym Bogiem spotkać. Niżej od człowieka zszedł, gdy przez Archanioła pierwszy pozdrowił Dziewicę. Niżej od człowieka zszedł, gdy jako biedny i bezdomny narodził się w grocie skalnej wśród bydląt, tych najniższych i najbardziej pogardzanych naszych krewniaków. Niżej od człowieka zszedł, gdy się upokorzył, przyjmując śmierć złoczyńcy. I tak też uczniów swych nauczył, że prawdziwa miłość to ta, która do człowieka podchodzi z ogromnym szacunkiem, nie z góry, ale z dołu, jak sługa podchodzi do Pana swego, że najbardziej Boską jest ta miłość, która przed człowiekiem klęka, by mu stopy umyć. Bo wiemy, że nawet w dobroci i w dobrych uczynkach może być jeszcze pycha, gdy do bliźniego podchodzimy łaskawie i protekcjonalnie jak do niższego od siebie i gdy nam się wydaje, że wiele dla niego robimy. Postać Pana naszego klęczącego przed uczniem swoim leczy nas z tego skrzywienia. Patrząc na scenę umycia nóg rozumiemy nierozłączną więź między miłością chrześcijańską a pokorą. Brat nasz, może bardzo nędzny i wzbudzający naturalny wstręt, staje teraz przed naszymi zdumionymi oczami jak ten, przed którym Bóg sam upadł na kolana. Zaczynamy rozumieć tych Świętych, którzy żebraków za panów swych uważali, a chorym służyli na klęczkach. Oni nie czynili nic nadzwyczajnego, usiłowali tylko zbliżyć się nieco czynami do tej niedościgłej tajemnicy miłującego Boga, którą nieustannie rozważali.
Cóż więc powiemy? Czy będziemy nadal twierdzić, że umiemy już kochać, że już nic nam nie pozostaje do nauczenia się w tym przedmiocie?
Fragment książki „Wiara, nadzieja i miłość”
Piotr Rostworowski OSB / EC — benedyktyn, pierwszy polski przeor odnowionego w 1939 roku klasztoru w Tyńcu. Więzień za czasów PRL-u. Kameduła — przeor eremów w Polsce, Włoszech i Kolumbii. W ostatnim okresie życia rekluz oddany całkowitej samotności przed Bogiem. Zmarł w 1999 roku i został pochowany w eremie kamedulskim we Frascati koło Rzymu. „Był zawsze bliski mojemu sercu” — napisał po Jego śmierci Ojciec Święty Jan Paweł II.
opr. mg/mg