O zmaganiach duchowych
Często mamy przed oczami obraz wiary jako „produktu” gotowego, niewymagającego poprawek. Ale tak nie jest. Wiara jest nieustannym stawaniem się, wkraczaniem za horyzont, wyznaczany przez Pana Boga. Wiąże się z bólem, ciemnością. Bywa, że trzeba stanąć oko w oko z „demonem Południa”.
„Ciemność jest tak ciemna - a ja jestem samotna, niechciana, opuszczona. Samotność serca, które pragnie miłości, jest nie do wytrzymania. Gdzie jest moja wiara? Nawet głęboko we mnie nie ma nic prócz pustki i ciemności. Mój Boże, jak bolesny jest ten nieznany ból. Tak wiele pytań bez odpowiedzi żyje we mnie. Boję się je odsłonić, boję się bluźnierstwa. Jeśli jest Bóg, niech mi przebaczy. (...) Kiedy próbuję wznieść moje myśli do nieba, pojawia się taka więzienna pustka, te myśli wracają jak ostre noże i ranią głęboko moją duszę. Miłość - słowo, które nic nie mówi. Powiedziano, że Bóg mnie kocha, a tymczasem ciemność, chłód i pustka są tak wielkie, że moja dusza nic nie czuje...”
Czyje to słowa? Paradoks: napisała je do swojego spowiednika, o. Picachy, bł. Matka Teresa z Kalkuty. We wrześniu 2007 r. w USA ukazała się książka, stanowiąca zbiór pisanych przez nią listów pod wspólnym tytułem „Come be My light” (Przyjdź, aby być moim światłem). Duchowa kronika zakonnicy wzbudziła sensację. W wielu zrodziło się pytanie: jak można żyć, głosząc miłość Boga, samemu jej nie doświadczając? Czy to nie kłamstwo? Jak nieść światło, skoro we własnej duszy panuje tak straszna ciemność?
W dziennikach wielu mistyków pojawia się określenie „ciemna noc wiary”. Święty Jan od Krzyża w „Ciemnej nocy” i „Drodze na górę Karmel” pisał, że na duchowej drodze człowieka wierzącego pojawiają się okresy oschłości, zniechęcenia, wewnętrznego oporu, poczucie duchowej pustki i opuszczenia przez Boga. To momenty kluczowe dla duchowego dorastania. Ze świata infantylnych wyobrażeń religijnych, sztywnego trzymania się zewnętrznych oznak pobożności, dokonuje się przejście do stanu duchowej dojrzałości. Oczyszczeniu ulegają motywacje, weryfikują się intencje, na światło dzienne zostają wydobyte wstydliwie dotąd ukrywane rany, widoczne stają się białe plamy trądu grzechu. Dopiero wtedy, gdy człowiek całkowicie utarci ludzką (często zgubną) pewność, Bóg może zacząć uzdrawiać. Pozorny koniec drogi, wydająca się nie do przebycia ciemność, stają się wspólnym początkiem nowego szlaku.
Św. Teresa z Avila była przekonana, że słowami nie da się do końca oddać wszystkiego, co przeżywała. Często posługiwała się obrazami, które przemawiały do niej i do wyobraźni słuchających jej sióstr. Jednym z najsłynniejszych opisów jest przedstawienie duszy jako twierdzy o wielu komnatach. Aby spotkać Boga, człowiek musi przejść ze świata zewnętrznego do wewnętrznego przez kolejne komnaty. W ostatniej, siódmej, doświadcza „przemieniającego zjednoczenia” z Bogiem. „Musi wejść w głąb siebie - pisze św. Teresa - do tego miejsca w duszy, które wcześniej Mistrz Eckhart nazywał <<pustkowiem>>, miejsca, w którym mieszka sam Bóg”. To najgłębsze wejście w siebie było równocześnie przekroczeniem ludzkich ograniczeń.
Tyle teoria. W życiu nie jest tak łatwo.
Ciężko jest unieść ból duszy, rodzący się z doświadczenia modlitwy, na którą wydaje się nie być odpowiedzi; wołania, które powraca głuchym echem, miłości, która zawodzi, szukania, które jest bezładnym kluczeniem w labiryncie dróg. Bardzo trudno je wyrazić, a jeszcze trudniej przyznać się do wewnętrznej pustki. Czasem jest to wstyd, obawa przed potępieniem, odrzuceniem. Człowiek zakłada wtedy maskę i żyje z nią na co dzień, zdejmując ją tylko na chwilę, kiedy nie trzeba już odgrywać marnego spektaklu. Czasem pustka bierze się z doświadczenia, które teologowie nazywają „stagnacją Taboru”. Bywa, że w życiu robi się tak dobrze i błogo, iż wydaje się, że już nie ma po co dalej iść. To wielka pokusa i jeszcze większy błąd, gdy człowiek jej ulegnie.
Ale to nie wszystko. Ojcowie Kościoła pisali o tzw. acedii. Nazywana „chorobą mnichów”, (innym razem demonem południa) oznaczała swoiste wypalenie, apatię, duchową depresję, która pojawiała się na pewnym etapie wewnętrznego rozwoju. Objawiała się przygnębieniem, smutkiem, brakiem motywacji do działania, zniechęceniem, wyczerpaniem, zobojętnieniem. Wszystko nagle stawało się bezsensowne. To, co do tej pory sprawiało radość, teraz zamieniało się w udrękę. Choć w pierwotnym znaczeniu acedia odnoszona była do życia mniszego, jest to sytuacja, która może spotkać każdego wierzącego. Zaangażowanie w apostolstwo, „spalanie się” dla królestwa Bożego, wewnętrzna rutyna, nabyta zbytnia pewność siebie połączona z przekonaniem, że Pan Bóg już niczym nie jest mnie w stanie zaskoczyć, mogą doprowadzić do sytuacji, że nagle wszystko traci sens. Załamanie może przyjść z dnia na dzień. Dotychczasowe życie zatrzymuje się w miejscu i trzeba szukać na nowo odpowiedzi na podstawowe pytania. Panika, która opanowuje myślenie, zaczyna przeplatać się z poczuciem przegranej. Tworzy to szczególną mieszankę wybuchową.
Czy to klęska, czy zwycięstwo? Błogosławieństwo czy przekleństwo?...
Nie boję się o ludzi, którzy są targani wewnętrznymi sprzecznościami, wypełnieni głodem poszukiwania, wykrzykującymi dramatyczne pytania, na które zdaje się nie być odpowiedzi. Którzy swoje życie przetykają bólem zmęczonych modlitwą kolan, głosem skargi i bezradności. Boję się o tych, którzy nie mają pytań. Którym jest wszystko jedno. Pewni siebie, swoich przekonań, zamarli w poszukiwaniu, przestali zabiegać o królestwo Boże, przeświadczeni, że mają je już w kieszeni. To duchowa śmierć.
Lew Tołstoj napisał w którejś ze swoich powieści: „Jeżeli nie możesz wierzyć w Boga, w którego do tej pory wierzyłeś, to znaczy, że z twoją wiarą było coś nie w porządku i musisz się postarać lepiej poznać, co nazywasz Bogiem. Kiedy dzikus przestaje wierzyć w swego drewnianego bożka, to nie znaczy, że nie ma Boga; to znaczy, że prawdziwy Bóg nie jest z drewna”.
Czasem obawiam się, że wykluczając ze swojego życia nawet samą możliwość podjęcia duchowych zmagań, wybierając tylko drogi łatwe i proste, podejmując tylko takie walki, w których zwycięstwo jest pewne, godzimy się na obraz „drewnianego Boga” - przewidywalnego i aż do bólu nudnego, a przez to nieprawdziwego i niepotrzebnego. Dlatego tak wielu ludzi, choć oficjalnie nie wyrzekają się wiary, nosi w sobie ukryty ateizm. Często wybrany świadomie, bo tak jest (ponoć) łatwiej żyć. Sytuację, gdy ktokolwiek próbuje „namieszać” nieco w ich wierze, odnowić spojrzenie na Pana Boga, skierować wzrok na aspekty rzeczywistości, które do tej pory były przykryte czapką-niewidką, traktują jako największe obrazoburstwo. Śmiałka, który dokonał „zamachu” na ich „świętości”, obwołują heretykiem. Najchętniej spaliliby go na stosie albo wysłali na bezludną wyspę.
Tak działa „demon południa”. Kiedy rozsiądzie się wygodnie w duszy człowieka, niełatwo da się go stamtąd wygonić. Zresztą, z tego samego powodu ukrzyżowano Jezusa. Nie zmieścił się w „normie”...
Każde dojrzewanie, przeobrażenie jest bolesne. Każde zawiera w sobie konieczność uporania się z bólem. A bólu, krzyża nie lubimy - wolimy Tabor, mniejsza o to - prawdziwy czy wymyślony, sztuczny, napompowany przyzwyczajeniem i ściśnięty w schematy. Tylko że nadmiar światła zamiast prowadzić, może oślepić. A Bóg jest Bogiem żywym, nie martwym kawałkiem materii...
Jak zrozumieć sens cierpienia i istotę „ciemnej nocy duszy”? Jak pokonać w sobie „demona Południa”? Według zasad ludzkiej logiki nie mają one sensu. Tłumaczy je jedynie wołanie z krzyża Tego, który jak nikt z ludzi doświadczył ogołocenia i samotności: „Boże mój, czemuś mnie opuścił?”. Ową bezradność mistycy tłumaczą jako wezwanie do całkowitego zaufania Bogu; zgodę, by być tylko Jego własnością; powierzenia Mu się bez reszty, bez pozostawienia niczego sobie: nawet uczucia pokoju, spełnienia, bycia kochanym. Powie ktoś: to teologia. Taka, która zdaje się omijać szerokim łukiem zwykłych śmiertelników. Ale to tylko pozór. Nikt, kto przeżywa świadomie swoją wiarę, swoją jedność z Chrystusem, nie ucieknie od wewnętrznych zmagań. W którymś momencie przyjdzie zmierzyć się z „chorobą mnichów”, kiedy trzeba zaufać nadziei wbrew nadziei. Nawet jeśli rodzi się chęć odrzucenia Go, powtórzenia za Nietzschem: „Bóg umarł!”. Tylko co dalej? Po takiej „śmierci” zawsze przychodzi kolej na śmierć człowieka. Traci on swą zdolność wyrażania siebie - i umiera, nie mając już na kogo czekać.
opr. aw/aw