Fragment książki wydawnictwa Esprit: W ogniu miłości. Dookoła świata bez walizki 2009
Mariusz Bigiel SJ (tłum.)
ISBN 978-83-60040-88-1
[Fragment książki]
W roku 1973 byłem prowincjałem mojego Zgromadzenia Misjonarzy Najświętszego Serca w Republice Dominikańskiej. Bardzo dużo pracowałem, nadwerężałem zdrowie przez szesnaście lat pracy misyjnej w tym kraju. Wiele czasu przeznaczałem na sprawy materialne, na budowanie kaplic, seminariów, ośrodków wychowawczych bądź katechetycznych itd. Czas przeznaczałem również na szukanie pieniędzy na budowę domów i wyżywienie seminarzystów.
Przepracowanie doprowadziło do choroby. 14 czerwca tegoż 1973 roku, podczas zgromadzenia Ruchu Rodzin Chrześcijańskich poczułem się źle, bardzo źle. Musiano mnie natychmiast przetransportować do szpitala. Było tak źle, że myślałem, iż nie przeżyję nocy. Naprawdę uwierzyłem, że bardzo szybko umrę. Wcześniej często medytowałem o śmierci, ale nigdy do niej się nie zbliżyłem. Tym razem otarłem się o nią i wcale mi się to nie spodobało.
Lekarze przeprowadzili bardzo dokładne badania i zdiagnozowali ostrą gruźlicę płuc. Widząc, że jestem tak bardzo chory, pomyślałem o powrocie do Quebeku w Kanadzie, do mego ojczystego kraju, gdzie mieszkała moja rodzina. Byłem jednak tak słaby, że nie mogłem tego uczynić. Musiałem czekać dwa tygodnie i wzmocnić się, aby móc podołać podróży. W Kanadzie zostałem skierowany do szpitala specjalistycznego, gdzie lekarze poddali mnie ponownym badaniom, aby dociec przyczyn choroby. Lipiec przeszedł mi na analizach, biopsjach, prześwietleniach itd. Wszystko to naukowo potwierdziło, że ostra gruźlica płuc doprowadziła do powstania poważnych nacieków w obu płucach. Aby dodać mi otuchy, powiedziano mi, że być może po roku leczenia i odpoczynku będę mógł wrócić do domu.
Pewnego dnia miałem dwie bardzo różne wizyty. Najpierw ksiądz, który redaguje przegląd „Notre Dame”. Poprosił mnie o zgodę na wykonanie zdjęcia do artykułu pt. Jak żyć z chorobą?
Zaledwie się z nim pożegnałem, weszło pięciu świeckich z grupy modlitewnej Odnowy Charyzmatycznej. W Dominikanie wielokrotnie naśmiewałem się z Odnowy, stwierdzając, że Ameryka Łacińska nie potrzebuje daru języków, lecz promocji człowieka. A oto przyszli modlić się za mnie zupełnie bezinteresownie.
Były to dwie perspektywy zupełnie odmienne: pierwsza wizyta miała za cel wyrażenie przeze mnie zgody na chorobę; druga — modlitwę o moje uzdrowienie. Jako misjonarz nie mogłem odrzucić ich modlitwy, ale szczerze mówiąc przyjąłem ją bardziej z grzeczności niż z przekonania. Nie wierzyłem, że zwykła modlitwa może przywrócić mi zdrowie.
Powiedzieli mi z wielkim przekonaniem:
„Będziemy robić to, o czym mówi Ewangelia: «Wkładali ręce na chorych, a ci odzyskiwali zdrowie». Będziemy się modlić, aby Pan cię uzdrowił”.
Natychmiast zbliżyli się do krzesła, na którym siedziałem, i włożyli na mnie ręce. Nigdy nie widziałem nic podobnego i bardzo mi się to nie podobało. Czułem się śmiesznie pod ich rękami i zażenowany, gdyż ludzie, którzy chodzili po korytarzu, mogli nas zobaczyć przez uchylone drzwi.
Przerwałem więc modlitwę i poprosiłem ich:
— Jeśli pozwolicie, może byśmy zamknęli drzwi...
— Tak, ojcze, czemu nie? — odpowiedzieli.
Zamknęli drzwi, ale Jezus już wszedł. Podczas modlitwy poczułem ogromne ciepło w płucach. Pomyślałem, że to nowy atak gruźlicy i że umrę. Ale było to ciepło miłości Jezusa, który właśnie mnie dotykał i uzdrawiał moje chore płuca. Podczas modlitwy otrzymałem słowa proroctwa. Pan mi powiedział:
„Uczynię cię świadkiem mojej miłości”.
Żyjący Jezus przywracał mi życie, nie tylko moim płucom, lecz również odradzał moje kapłaństwo, całe moje jestestwo.
Trzy, cztery dni później poczułem się doskonale. Odzyskałem apetyt, dobrze spałem i nic mnie nie bolało. Lekarze byli gotowi natychmiast zacząć leczenie. Jednakże żaden lek nie działał na chorobę, którą odkryli. Sprowadzili więc specjalne lekarstwa, które nie przyniosły żadnego skutku.
Czułem się dobrze i chciałem wrócić do siebie, ale kazano mi pozostać w szpitalu, aby lekarze mogli wszędzie szukać gruźlicy, która im uciekła i której nie mogli znaleźć.
Pod koniec miesiąca po wielu badaniach ordynator powiedział mi:
— Ojcze, proszę wracać do siebie. Jest ojciec zupełnie zdrów, co sprzeczne jest ze wszystkimi naszymi teoriami medycznymi. Nie potrafimy wyjaśnić tego, co się stało.
Następnie, wzruszając ramionami, dodał:
— Ojcze, jest ojciec przypadkiem wyjątkowym w tym szpitalu.
— W zgromadzeniu również — odpowiedziałem ze śmiechem.
Wyszedłem ze szpitala bez recepty, bez leków i szczepionek. Ważyłem pięćdziesiąt kilogramów. Szpital, który miał mnie wyleczyć z gruźlicy, przyprawił mnie nieomal o śmierć głodową.
Dwa tygodnie później ukazał się ósmy numer czasopisma „Notre Dame”. Na stronie piątej znalazłem swoje zdjęcie ze szpitala; siedziałem na krześle z sondami, smutną twarzą i zamyślonym spojrzeniem. Pod zdjęciem było napisane: „Chory musi nauczyć się żyć z chorobą, przyzwyczaić się do zawoalowanych aluzji, niedyskretnych pytań... i do przyjaciół, którzy nie patrzą już na niego w ten sam sposób”. Ale moje doskonałe zdrowie zdezaktualizowało ten numer.
Pan mnie uzdrowił. Oczywiście, moja wiara była bardzo mała; być może miała rozmiar ziarnka gorczycy, ale Bóg był tak wielki, że zważał na moją małość. Taki jest nasz Bóg. Jeśli zależałby tylko od nas, nie byłby Bogiem.
W ten sposób odebrałem w moim ciele pierwsze fundamentalne nauczanie na temat posługi uzdrawiania: Pan leczy nas przez naszą wiarę. O nic więcej nas nie prosi. Tylko o to.
W sierpniu 1985 roku, po wygłoszeniu rekolekcji kapłańskich we Francji, wyjechałem do Bogoty przez San Juan na wyspie Puerto Rico. Rozpocząłem w ten sposób długą, czterdziestodniową podróż, w czasie której głosiłem słowo Boże. Posuwając się zgodnie z ruchem słonecznym, przemierzyliśmy świat dookoła, niosąc światło Słońca Sprawiedliwości, którym jest Jezus Chrystus Pan.
Po przybyciu na tę piękną wyspę karaibską z niemiłym zdziwieniem spostrzegłem, że moje bagaże nie przyleciały razem ze mną. Najgorsze jednak było to, że moja Biblia i moje notatki, które zabrałem z myślą o przyszłych rekolekcjach, znajdowały się w zagubionej walizce. Powiedziano mi, że przez pomyłkę wysłano moją walizkę do Johannesburga. Nieszczęśni! Pomylili San Juan na Puerto Rico z Johannesburgiem w Republice Południowej Afryki. Przepraszano mnie, zapewniając, że moja walizka zostanie mi zwrócona w Bogocie.
W taki sposób rozpocząłem rekolekcje dla czterystu księży w La Ceja, w Kolumbii, zorganizowane przez bpa Alfonsa Uribe Jaramillo. Niczego nie kupowałem, ponieważ byłem przekonany, że moja walizka rychło się odnajdzie. Pod koniec rekolekcji
wszcząłem śledztwo. Nie przyleciała! Wysłałem więc kolejny telegram następującej treści: „Pilne. Wysłać walizkę do Japonii”. Pracownicy bardzo pewni siebie powiedzieli mi:
— Księdza walizka już będzie na księdza czekać w Tokio, kiedy ksiądz tam przybędzie. Proszę się nie niepokoić.
Naiwnie zaufałem im i odleciałem do Guadalajary w Meksyku, gdzie moi przyjaciele, Pepe i Beatriz Urrea, zaoferowali mi piżamę i kilka innych drobiazgów. Odnalazłem tam mojego towarzysza, z którym miałem wyruszyć na ewangelizację po świecie. Z Guadalajary polecieliśmy do Los Angeles, gdzie o mały włos nie spóźniliśmy się na samolot. Najśmieszniejsze było to, że podczas długiego, jedenastogodzinnego lotu do Tokio pokazano nam film, który mówił o zagubionej walizce. Na dodatek, gdy przekroczyliśmy strefę czasu, oprócz walizki straciliśmy także jeden dzień!
Zaraz po przylocie na lotnisko Narita poprosiłem o moją walizkę. Jeszcze jej tam nie było. Wtedy wysłałem kolejny telegram: „Przyjechałem do Japonii — pilnie potrzebuję walizki”.
Oczekiwał na nas pewien dzielny misjonarz, redemptorysta, który po braterskim przywitaniu z typową na Dalekim Wschodzie delikatnością powiedział nam:
— Nie chcemy was wykorzystywać, ale poprosimy was o małą przysługę. Pewna liczna grupa charyzmatyków zgromadziła się w auli Uniwersytetu Sofia i czeka dzisiejszego popołudnia na konferencję. Bylibyśmy bardzo wdzięczni, gdybyście mogli ją wygłosić.
Jeśli chodzi o mnie, wolałbym łóżko, w którym mógłbym odpocząć, ale przyjęliśmy to zaproszenie z przyjemnością.
Na uniwersytecie zgromadziło się wiele ludzi, którzy śpiewali spokojne pieśni i wznosili natchnione modlitwy. Skierowano jakieś przesłanie w językach, które zostało przetłumaczone na język japoński. Jeśli chodzi o nas, nie spostrzegliśmy różnicy, bo nie rozumieliśmy ani jednego, ani drugiego. W końcu kolej przyszła na mnie. Wychodząc poza ramy jednej konferencji, szeroko przedstawiłem panoramę tego, jak Duch Święty odnawia całą ziemię.
Następnie pojechaliśmy słynnym pociągiem „Strzała” do Osaki, aby poprowadzić rekolekcje dla księży. Po przyjeździe pożyczyłem Biblię i rozpocząłem głoszenie słowa, opierając się jedynie na słowie Bożym, a nie na moich zagubionych notatkach. Wybrałem tekst o rozesłaniu uczniów: „Idźcie i głoście, że przybliżyło się Królestwo Niebieskie. Uzdrawiajcie chorych, wyrzucajcie złe duchy. Nie bierzcie ani złota, ani pieniędzy, ani trzosa na drogę, ani dwóch sukni, ani sandałów, ani laski”. Nigdy do tej pory nie mówiłem na temat tego fragmentu z równie wielkim przekonaniem, ale tym razem to właśnie ja sam go przeżywałem.
Misjonarze zareagowali bardzo przychylnie na głoszenie Ewangelii. Nie poruszaliśmy wielkich tez doktrynalnych, ale ukazaliśmy Jezusa Żyjącego, mówiąc, że ewangelizacja świata jest możliwa tylko z mocą Ducha Świętego. Na koniec emerytowany biskup Fukoki wykrzyknął:
— Oto sposób na ewangelizację tego regionu: ukazywać osobę samego Jezusa. Misjonarze usiłują dotrzeć do ludzi z Japonii przez rozum, ale zapominają, że Duch Święty dociera do człowieka przez serce! Tym, co się liczy najbardziej, jest uobecnienie cudownej osoby tego Jedynego, który był zdolny umrzeć za nas i trzeciego dnia zmartwychwstać.
Wieczorem udaliśmy się do kościoła na Eucharystię, podczas której mieliśmy się modlić za chorych. Jednak kiedy poprosiliśmy, aby ujawnili się ci, którzy otrzymali jakąś łaskę czy uzdrowienie fizyczne, nikt tego nie zrobił. O. Jean Panchrech uprzedził nas:
— Japończycy nie odpowiadają natychmiast, nie należy ich do tego zmuszać, ponieważ i tak tego nie zrobią. Lepiej poczekać.
Rzeczywiście. Kilka miesięcy później otrzymaliśmy małą książeczkę, opublikowaną przez o. Jeana, w której zebrał on nazwiska, adresy i numery telefonów trzydziestu ośmiu uzdrowionych, co odpowiadało trzydziestu ośmiu przypadkom rozeznania słowa.
Wróciliśmy do Tokio, gdzie oczywiście poszedłem szukać mojej walizki. Wysłano ją do Madrytu, aby następnego dnia wyekspediować ją do Tokio. Wysłałem jeszcze jedną wiadomość: „Przysłać natychmiast walizkę do Taipei”.
Z Japonii odlecieliśmy na Tajwan, gdzie spędziliśmy osiem bardzo interesujących dni. Kraj ten jest wielce spragniony Boga. Będąc jednym z najważniejszych ośrodków ekonomicznych Azji, popadł w niewolę materializmu. W tym rozwiniętym kraju życie duchowe nie rozwija się równie szybko jak przemysł. Ludzie pracują tam siedem dni w tygodniu i mimo setek pogańskich świątyń odczuwają nieobecność Boga.
Jednak również i tam, zarówno w katedrze w Taipei, w Shin-Shu, jak i w małym miasteczku leżącym na południu, którego nazwy zapomniałem, Jezus udowodnił, że nie dano ludziom żadnego innego Imienia, w którym mogliby być zbawieni. Wiele osób odzyskało wzrok. Pewna kobieta porzuciła swoją laskę i zaczęła chodzić. Dwie inne osoby pozostawiły aparaty słuchowe, odzyskawszy słuch. Również na Tajwanie Jezus jest Mesjaszem i jako taki się objawia się.
Smutno jest widzieć, jak Kościół katolicki niewiele znaczy w takim środowisku. Kiedy jednak zaprezentowaliśmy im Ewangelię z mocą Ducha, ludzie przyszli i zostali. Następnie doświadczyli spotkania z żywym Jezusem, które stało się dla nich wszystkich czymś znaczącym. Dawniej myślałem, że te charyzmatyczne znaki są bardziej potrzebne w krajach biednych i słabo rozwiniętych. Teraz jestem przekonany, że są one równie konieczne w krajach zdominowanych przez postęp, gdyż żyje się tam w praktycznym ateizmie, w przekonaniu, iż nie potrzebuje się Boga, ponieważ posiada się przemysł i postęp. Problem jednak nie leży w tych, którzy tak myślą, lecz w tych, którzy głoszą im Ewangelię. Każdy misjonarz musi sobie zadać następujące pytanie: czy przedstawiłem pełną Ewangelię, w której objawia się moc Boża, czy tylko jakieś przesłanie, które się ogranicza do historycznego wspomnienia tego, co wydarzyło się w Galilei i Jerozolimie przed dwoma tysiącami lat? Paweł miał rację, gdy mówił do Tesaloniczan, że głosi im Ewangelię nie tylko słowami, ale także mocą Ducha Świętego (por. 1 Tes 1, 5).
Do ostatniego dnia naszego pobytu w Taipei ciągle czekałem na walizkę, która z dnia na dzień stawała się coraz bardziej sławna dzięki faksom i teleksom. W końcu, tuż przed wyjazdem, nadałem ostatnią wiadomość, prosząc, aby mi ją przesłano bezpośrednio do Santo Domingo. Nie miałem już więcej ochoty nią się zajmować. Wolałem, żeby wysłano ją bezpośrednio do domu, gdzie powinienem zjawić się za dwa tygodnie.
Wsiedliśmy do samolotu i polecieliśmy do Hongkongu, a stamtąd udaliśmy się do komunistycznych Chin. Mieliśmy sześć wolnych dni i chcieliśmy z tego skorzystać. W Hongkongu wszystko było tak tanie, że kupiłem sobie kilka przyborów, widząc, że nie zobaczę walizki przed końcem podróży. Chiny komunistyczne wydały nam się zarazem tajemnicze i biedne. Nie nastał tam jeszcze komunistyczny raj. Naprawdę, jeśli Duch Święty nie odnowi oblicza tej nie ziemi, nie sposób będzie wprowadzić sprawiedliwości i pokoju na tym świecie. Psalmista stwierdza słusznie: „Jeżeli Pan domu nie zbuduje, na próżno się trudzą ci, którzy go wznoszą” (Ps 127, 1). Modliliśmy się tam: „Przyjdź, Panie Jezu, z mocą Pięćdziesiątnicy. Maranatha!”.
Niestety, źle obliczyliśmy nasze wydatki i trzeciego dnia nie mieliśmy już pieniędzy. Nie mieliśmy ani za co jeść, ani czym opłacić trzech ostatnich dni w hotelu. Poszukaliśmy więc książki telefonicznej i odnaleźliśmy numer misjonarzy z Guadalupe, z meksykańskiego zgromadzenia, które prowadzi pracę duszpasterską w Afryce i na Wschodzie. Przyjęli nas bardzo serdecznie. Po raz kolejny przeżyliśmy wypełnienie się obietnicy, że Pan zatroszczy się o wszelkie nasze potrzeby.
Z Hongkongu kontynuowaliśmy naszą podróż do Indii. Spędziliśmy osiem dni w Bombaju, gdzie głosiliśmy Ewangelię w wielu katolickich grupach Odnowy w Duchu Świętym. Przemierzyliśmy to wielkie ośmiomilionowe miasto, gdzie ponad milion osób śpi na ulicach i placach. Cóż za ubóstwo panuje w Indiach! Z drugiej strony, jakież bogactwo wiary wśród osiemnastu milionów katolików żyjących w tym kraju. Pomimo licznych problemów ekonomicznych rozwój wiary jest ewidentny. Kościół tamtejszy zachowuje wymiar misyjny i mimo niezliczonych miejscowych potrzeb posyła misjonarzy na inne kontynenty. Oto sekret jego duchowego rozwoju. Ubóstwo przeplata się tam z bogactwem. Myślą tam nie tylko o małej liczbie nawróconych, ale również o milionach tych, którzy nie usłyszeli jeszcze zbawczego przesłania. Wysyłają swoich księży i zaangażowanych świeckich, aby głosili Ewangelię na innych obszarach misyjnych. Same siostry miłosierdzia Matki Teresy z Kalkuty mają w tym kraju ponad półtora tysiąca zakonnic i ponad tysiąc za granicą. Liczba powołań w seminariach jest bardzo wysoka w porównaniu z liczbą katolików. Tydzień, jaki tam spędziliśmy, wystarczył, abyśmy odkryli żywotność Kościoła w Indiach.
Podczas ostatniej posługi uzdrawiania w kościele Matki Bożej Pan uzdrowił mężczyznę, który z trudem chodził o kulach. Poprosiłem, źeby się ujawnił, ale on bał się, ponieważ był muzułmaninem. Podczas modlitwy zostawił kule i zaczął iść główną nawą kościoła. Wszedł do prezbiterium i głosem drżącym z wrażenia wykrzyknął:
— Ale ja jestem muzułmaninem!... — bo czuł się winny, że dostąpił uzdrowienia w katolickim miejscu kultu.
Odpowiedziałem mu:
— Nie martw się, Bóg jest Ojcem i On cię uzdrawia przez Jezusa Chrystusa. Bóg pomaga ci odkryć, że Jezus jest Synem Bożym i Zbawicielem świata.
Następnie pojechaliśmy głosić słowo na wyspę Mauritius. Znaleźliśmy się więc dokładnie po drugiej stronie kuli ziemskiej w stosunku do Ameryki Łacińskiej. I chociaż przebywaliśmy na antypodach, odczuwaliśmy, że jesteśmy obdarowani niezwykłą uprzejmością ze strony braci, a szczególnie ze strony ich biskupa. Przez trzy dni głosiliśmy rekolekcje dla katolików, którzy obchodzili dziesiątą rocznicę założenia Odnowy w Duchu Świętym. Pod koniec frekwencja przekroczyła dziesięć tysięcy osób. To tam przeżyliśmy największą ilość uzdrowień fizycznych i największy zapał zgromadzonych ludzi. Na zakończenie mszy, której przewodniczył biskup, ogłosiliśmy, że pewien chory doznał właśnie uzdrowienia. Nieśmiało pojawił się, posuwając stopy chwiejnym krokiem i niosąc laskę. Kiedy podszedł do podium, chcieliśmy mu pomóc wejść po siedmiu schodach, ale odmówił i, wywołując podziw wszystkich zgromadzonych, wszedł o własnych siłach. Był to sześćdziesięcioośmioletni człowiek, który już od bardzo dawna poruszał się tylko o lasce. Głęboko wzruszony wychwalał Boga, a następnie zszedł bez niczyjej pomocy. Gdy tylko zszedł ze schodów, rzucił na ziemię swoją laskę i zaczął biec — tak, biec! — główną nawą, wśród oklasków i łez wszystkich tam obecnych. Było to dosłowne odtworzenie opowiadania św. Łukasza o uzdrowionym koło Bramy Pięknej paralityku, który zaczął chodzić, skakać i chwalić Boga (Dz 3, 8).
Następnie inny chory podniósł się, po nim kolejny i jeszcze jeden. Na koniec mieliśmy wrażenie, że uczestniczymy w wyścigach chorych. Jezus na nowo mówił do swojego ludu: „Otóż żebyście wiedzieli, iż Syn Człowieczy ma na ziemi władzę odpuszczenia grzechów — rzekł do paralityka: «Mówię ci: wstań, weź swoje łoże i idź do domu!»” (Mt 9, 6).
Zakończyliśmy rekolekcje i po jeszcze jednej modlitwie za kilku chorych odwieziono nas na lotnisko. Po odprawie bagażowej weszliśmy do poczekalni, myśląc, że wreszcie będziemy mogli nieco odpocząć. Jednak inni pasażerowie rozpoznali nas i natychmiast ustawili się oni w kolejce, prosząc o modlitwę nad sobą. Ludzie byli zdziwieni, widząc dwa rzędy osób podchodzących do nas.
Polecieliśmy samolotem, który miał krótkie międzylądowanie na wyspie Reunion, gdzie nie byliśmy nigdy dotąd. Wysiedliśmy i jakież było nasze zaskoczenie, gdy usłyszeliśmy na lotnisku nasze nazwiska, rozbrzmiewające przez megafony. Nie wyjaśniając nam, o co chodzi, poproszono o nasze paszporty, a pewien policjant wyprowadził nas poza lotnisko. Wiedząc, że podczas lotu mamy zatrzymać się na krótko na tej małej wyspie zagubionej na Oceanie Indyjskim, pewna rodzina postanowiła nas „uprowadzić”. Rodzina ta pragnęła, abyśmy pomodlili się za ich chorego synka, zmuszonego do życia na wózku inwalidzkim.
Następnego dnia, po szesnastogodzinnym locie, który był dotychczas najdłuższą naszą podróżą, przybyliśmy do Paryża. Mimo zmęczenia podtrzymywała mnie myśl, że św. Paweł zniósł więcej niewygód i miał więcej problemów z głoszeniem Ewangelii Jezusa. W Paryżu mieliśmy spotkanie z ponad czterotysięczną grupą w kościele św. Franciszka Ksawerego. Tam również pełniliśmy posługę uzdrawiania z dużym błogosławieństwem Pana. Jednak co za różnica w stosunku do tego, co widzieliśmy na wyspie Mauritius oraz w Indiach! Wszystko było do tego stopnia kontrolowane, że znaki towarzyszące ewangelizacji, jakie daje nam Pan, wydawały się osłabione przez kartezjańską mentalność, która w niczym nie sprzyja odnowie wiary. Nie widać tu było spontaniczności ludu izraelskiego krzyczącego: „Hosanna Królowi Dawidowemu!”, gdy Pan objawia swoją chwałę przez znaki i cuda. Przeciwnie, czuliśmy jakiegoś sceptycznego ducha nie pozwalającego prostemu ludowi świadczyć o cudach Pana. To dlatego kard. A.-Ch. Renard powiedział:
— Kościół jest nieustannym zstępowaniem Ducha Świętego, a nie ciągłą racjonalizacją.
W Paryżu zostawiłem mojego towarzysza. Udałem się w drogę do Santo Domingo, a on do Rzymu. Tak więc powróciłem po czterdziestu dniach do Dominikany. Odbyłem podróż dookoła świata, a zabrało mi to dwa razy mniej czasu niż Juliuszowi Verne'owi. Na skrzydłach Ducha podróżuje się o wiele szybciej. Po powrocie do domu odnalazłem moją starą przyjaciółkę — zgubioną walizkę! Oczekiwała mnie przy drzwiach mojego pokoju. Uśmiechając się, sprawiała wrażenie jakby mnie lekceważyła:
— Byłam w wielu krajach, których ty nie znasz.
Jestem świadkiem, że można dzisiaj wypełnić przykazanie Jezusa: „Idźcie na cały świat bez walizki”. Jako uczniowie Jezusa możemy przemierzyć całą ziemię, pokładając naszą ufność jedynie w słowie Bożym.
Co ciekawe, w kilka miesięcy później zdarzył się nam (tzn. mnie oraz mojemu meksykańskiemu towarzyszowi) inny wypadek z walizką. Po zakończeniu rekolekcji kapłańskich w Los Teques w Wenezueli ksiądz arcybiskup zawiózł nas własnym samochodem na stadion w Caracas. Zostawiliśmy nasze walizki w samochodzie, myśląc, że jest to bezpieczne, a w dodatku pobłogosławione miejsce.
Na stadionie zgromadziło się dwanaście tysięcy osób, aby słuchać słowa Bożego. Był to chwalebny i niezapomniany dzień. Pan dokonał uzdrowień zaraz po wygłoszeniu słowa Bożego, nawet jeszcze przed modlitwą za chorych. Zrozumiałem wtedy, że znaki towarzyszą głoszeniu słowa, a nie są skutkiem naszej modlitwy.
Jakież było nasze zdziwienie przy wyjściu ze stadionu, gdy zobaczyliśmy, że złodzieje wybrali samochód biskupa i aby zdobyć święte pamiątki, zabrali wszystkie nasze bagaże. Moja walizka, która przeżyła podróż dookoła świata, zniknęła wraz z maszyną do pisania i z wszystkim, co kupiłem w Hongkongu. Dla nas jednak największą wartość stanowiły nie rzeczy materialne, nie chodziło nawet o paszport ani o dowód osobisty, ale o teczkę, w której znajdowało się pięćdziesiąt świadectw do naszej przyszłej książki. Starannie je dobrałem i przywiozłem, aby dać przyjacielowi, z którym pisuję książki. Powiedziałem wtedy do Pana:
— Jeśli chcesz, abyśmy tę książkę napisali, będziesz musiał dokonać więcej cudów i uzdrowień. Świadectwa mogą zginąć, ale Ty nie znikniesz.
Znowu Pan pozbawił nas wszystkiego, abyśmy polegali tylko na Nim. Bóg chce, abyśmy byli wolni od wszelkiego przywiązania i zabezpieczenia — ludzkiego czy religijnego. Naprawdę, kiedy Pan jest naszym Pasterzem, niczego nam nie brakuje. Rzeczy nie są nam tak niezbędne, jak nam się wydaje. Plany Pana są wspaniałe, ponieważ On uczy nas chodzić po wodzie, a my opieramy się jedynie na Jego słowie, które nam mówi: „Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu” (Mk 16, 15).
Jak wielką rację miał Pan, wysyłając nas bez sukni, sandałów i bez pieniędzy! Żyje się wtedy, pokładając ufność w Jego miłości i będąc uzależnionym od Jego wierności. Można odbyć podróż dookoła świata bez walizki, a nawet bez wizy i paszportu. Gdy będę musiał wyruszyć w ostateczną podróż do niebieskiego Jeruzalem, nie wezmę ani walizki, ani paszportu.
Słowo Boże jest duchem i życiem (por. J 6, 63). Wskazuje ono nie tylko, co powinniśmy czynić, lecz także, jak musimy to zrealizować: „Żniwo wprawdzie wielkie, ale robotników mało; proście więc Pana żniwa, aby wyprawił robotników na swoje żniwo. Idźcie! Oto posyłam was jak owce między wilki. Nie noście ze sobą trzosa ani torby, ani sandałów. Uzdrawiajcie chorych, którzy są tam, i mówcie im: «Przybliżyło się do was królestwo Boże»”
(Łk 10, 2—4. 9).
opr. aw/aw