Postać Jana Pawła II - jak krakowskiego hejnalisty
O każdej pełnej godzinie dnia i nocy z wieży kościoła mariackiego w Krakowie wygląda mały człowieczek (przynajmniej takim wydaje się, gdy patrzymy z dołu), który w cztery strony świata gra na trąbce melodię skomponowaną z pięciu tylko nut.
Legenda wiąże tę tradycję z inwazją tatarską, gdy strażnik dostrzegł wrogie oddziały i ogłosił alarm. Strzała najeźdźców przeszyła mu gardło, brutalnie przerywając w połowie frazę muzyczną i odtąd zawsze tak odgrywa się hejnał, na dźwięk którego dziś zbiega się tłum turystów rozproszonych po całym rynku. Ludzie stoją ze spojrzeniem utkwionym w górze, aż człowieczek zniknie, zamykając okienko. Wtedy odchodzą do swoich spraw, albo szukają nowych emocji.
Wydaje mi się, że w tym hejnale mogę dostrzec symbolikę odnoszącą się do byłego arcybiskupa Krakowa, Jana Pawła II. Papież niestrudzenie wskazywał aktualną godzinę na tarczy niespokojnej historii człowieka, zwracał uwagę na opóźnienia względem prawdziwego postępu ludzkości, często ogłaszał alarm wobec grożących niebezpieczeństw, które nie zawsze dostrzegaliśmy albo udawaliśmy, że ich nie zauważamy.
On widział lepiej, gdyż przenikał rzeczy i dzieje świata z góry, ze swej perspektywy wiary. Niektórzy komentowali jego hejnał, zwracając uwagę, że muzyka jest ciągle mniej więcej taka sama, a nuty, które ją tworzą, są wciąż te same, aż do znudzenia. Inni zarzucali mu zbyt pesymistyczną wizję świata. Wielu sprowadzało całe zjawisko do wymiaru przede wszystkim folklorystycznego.
Niewielu troszczyło się o to, by uregulować godzinę, rytmy, spotkania i wybory życiowe według tego sygnału wysyłanego z góry.
A jednak było ważne, żeby biały człowieczek wciąż tam był, choćby zgarbiony, i żeby niestrudzenie zdzierał coraz słabsze gardło, by wzywać do spojrzenia w górę, do podniesienia wzroku ponad te nasze banalne i żałosne perspektywy.
11 października 2004 r. zostałem zaproszony przez bliskiego współpracownika papieża, bym mógł ofiarować Janowi Pawłowi II około dwudziestu moich książek przetłumaczonych ostatnio na język polski. Po tradycyjnym uroczystym ceremoniale usiadłem przy rogu stołu, ale szybko zdałem sobie sprawę, że to ja muszę mówić, co wprawiło mnie w zrozumiałe zamieszanie. Opowiedziałem mu o mojej radości z tego, że mogłem prowadzić konferencje w „jego” Krakowie i o zaskoczeniu, z jakim odkryłem, że jest to piękne miasto. Wydało mi się, że na twarzy papieża dostrzegłem lekki uśmiech zadowolenia (albo też był to bolesny grymas?).
Następnie poczułem się w obowiązku podziękować mu za dwie konkretne rzeczy: za jego odważną i zdecydowaną postawę sprzeciwu wobec wojny w Iraku i za wspaniały, wzruszający List do osób starszych z 1999 r. (absolutna nowość w Kościele). Papież za każdym razem przytaknął ruchem głowy, nie patrząc jednak na mnie. W ciągu tych dziesięciu minut trudnego monologu uchwyciłem tylko dwa jego słowa, gdy mówiłem mu o książkach, które przyniosłem dla niego. Widząc znaną twarz na okładce pewnej autobiografii zawołał niskim głosem: „Ojciec Pio!..”. Następnie, rzucając okiem na książkę ze znakiem „W drodze”, podkreślił zachrypniętym głosem: „Ojcowie dominikanie...”. I to wszystko. Włączając, oczywiście, końcowe błogosławieństwo, udzielone bardzo zdecydowanym gestem.
Byłem pewien, że dostrzegał każdy detal z czujną uwagą i żywym zainteresowaniem, ale nie był już w stanie mówić (później wyjaśniono mi, że łatwiej mu przychodziło wypowiadać słowa po polsku).
Muszę przyznać, że pierwsze wrażenie nie było zbyt zachwycające, wręcz przeciwnie, byłem wyraźnie rozczarowany. Z biegiem czasu jednak moje wrażenia i myśli przyjęły inny kierunek, a dziś jestem przekonany, że w gruncie rzeczy otrzymałem wielki, choć niezwykły prezent od Jana Pawła II: jego milczenie. Milczenie do rozszyfrowania, zbadania, zinterpretowania, a przede wszystkim strzeżenia. Milczenie, z którym trzeba się długo konfrontować.
No właśnie. Ostatnie milczenie papieża Wojtyły. Nie mogę nie pomyśleć o strażniku na wieży kościoła mariackiego w Krakowie, który usiłuje ogłosić alarm, ale jego gardło zostaje przeszyte strzałą tatarskich najeźdźców.
Wszyscy mamy w oczach przejmujący obraz Jana Pawła II stojącego przy oknie, z którego zawsze kierował swoje słowo do ludzi, a teraz nie mógł wydobyć z gardła nawet najsłabszego głosu i czynił wręcz rozpaczliwe gesty, wyrażające jego bezsilność.
Ja uważam, że ostatnie milczenie Wojtyły, choć było postrzegane przez większość — i prawie na pewno przez samego zainteresowanego — jako coś bolesnego i rozdzierającego, miało konkretne, pozytywne znaczenie i stało się słowem do słuchania. Tak, gdyż milczenie nie jest, jak się banalnie uważa, brakiem słów, ale staje się inną formą komunikacji, głębszą, bardziej zwięzłą, oczywiście dla tych, którzy zachowali zdolność słuchania i rozumienia.
Chodzi o to, by uświadomić sobie, że ostatnie milczenie papieża Wojtyły jest może jego najmocniejszym słowem, decydującym, jego najbardziej dręczącą prowokacją. Wystarczy na chwilę zamknąć usta i pozwolić, by to milczenie przeniknęło nas zbawiennie i zaniepokoiło. Także zduszony głos może przemienić się w orędzie nadziei.
Paradoksalnie, można by stwierdzić, że Jan Paweł II, po tym, jak tyle mówił i pisał, zarezerwował sobie nie ostatnie słowo, ale ostatnie milczenie. Odważyłbym się powiedzieć: najbardziej przekonujące słowo.
Jego najcenniejszy testament, który trzeba strzec, jest ukryty w milczeniu. Tak jest przynajmniej dla mnie.
ks. Alessandro Pronzato
tł. Danuta Piekarz
Głos Karmelu 24 (6/2008)
opr. mg/mg