Pomiędzy mielizną a głębią

Utknięcie na duchowej mieliźnie to przedsmak śmierci. Co robić, aby uniknąć stagnacji i zastoju duchowego?

Wielu z nas odczuwa duży lęk przed tak zwanym utknięciem na mieliźnie, a dokładniej przed zatrzymaniem się w miejscu, nieefektywnością, zahamowaniem rozwoju. Życie utożsamiamy z działaniem. Stagnacja ma posmak śmierci.

Historia biblijnego Izraela i dzieje chrześcijaństwa potwierdzają, że w takim myśleniu jest trochę racji. Życie ludzi, którzy na swojej drodze spotkali Boga, faktycznie było pełne pasji i stanowiło ożywczy impuls dla otaczającego ich świata. Zachęty do „wstania z kanapy” są o wiele starsze niż pontyfikat papieża Franciszka: pierwszym człowiekiem wezwanym do porzucenia swojego wygodnego miejsca i zaryzykowania był Abraham, który opuszczając rodzinną ziemię i ruszając na nieznane tereny wskazane mu przez Boga, dał początek narodowi wybranemu (zob. Rdz 12,1-2). Również sam Jezus, powołując swoich uczniów, wyrywał ich ze strefy komfortu i zapraszał do prowadzenia życia w całkowicie nowy sposób. W przypowieści o talentach (zob. Mt 25,14-30) i w zapowiedziach sądu (zob. Mt 25,31-46) potępiał bierność i grzechy zaniechania.

Także współczesne chrześcijaństwo, podobnie jak pierwotny Kościół, cechuje bardzo duży entuzjazm w działaniu. Świadczy o tym zaangażowanie wielu świeckich, obecność w mediach, mnogość różnorodnych inicjatyw, wspólnot, pielgrzymek, rekolekcji, akcji ewangelizacyjnych czy dzieł miłosierdzia. Patrząc na to, można by powiedzieć, że mielizna z pewnością nam nie grozi. A jednak życie wiele razy pokazało, że nawet bardzo aktywna osoba lub grupa może popaść w zagubienie i niemożność efektywnego funkcjonowania, jeżeli w pewnym momencie zabraknie tego, co stanowiło o jej wewnętrznej sile. Gdy zastanowimy się nad dosłowną — i bardzo oczywistą — definicją mielizny, okaże się, że nie jest to punkt, w którym statek może zostać unieruchomiony, lecz miejsce na morzu, jeziorze lub rzece, które jest po prostu płytkie. Unieruchomienie statku jest skutkiem porzucenia głębi.

Duchowa „odporność”

Przyglądając się sytuacji Kościoła, także w Polsce, można zauważyć, że mimo wielu podejmowanych działań, część osób — zwłaszcza młodych — po prostu odchodzi. Głównego źródła kryzysu upatruje się w rozkwicie niechrześcijańskich ideologii, w antyświadectwie niektórych ochrzczonych czy w częściowej laicyzacji społeczeństwa. Jednak dla pierwszych chrześcijanin, stanowiących mniejszość w pogańskim Imperium Rzymskim, byłyby to zbyt słabe powody do odejścia. Jeśli dzisiaj ktoś zrywa z chrześcijaństwem i zaczyna żyć tak, jakby Boga nie było, to najprawdopodobniej dlatego, że Bóg nie jest dla niego do końca realny; kojarzy ideę Absolutu, lecz nie doświadczył spotkania. Wtedy ani upomnienia, ani zachęty nie pomogą: w momencie zetknięcia z innym światopoglądem, buntu przeciwko autorytetom (rodzice, duszpasterze) czy rozczarowania wspólnotą uzna on swoją religijność za coś obcego, narzuconego z zewnątrz. Nie trzeba mówić, że polski Kościół ma wiele problemów do rozwiązania, bo ten temat poruszano już dziesiątki razy, ale by uniknął wpłynięcia na mieliznę, potrzebna jest jeszcze duchowa „odporność”, która dotyczy każdego z nas.

Ten stan ducha opiera się na świadomej więzi z Bogiem. Przyjęcie wiary nie dokonuje się automatycznie wraz z trafieniem do środowiska wierzących i zaangażowaniem w życie chrześcijańskie. Liturgia, sakramenty, czyny, wspólnota są niezwykle ważne, jednak nawrócenie to również zmiana myślenia, która przejawia się nie tylko w decyzjach moralnych, ale także w umiejętności osobistej modlitwy. Nawet jeśli kontemplacja wykracza poza czynne zaangażowanie umysłu, to zwykłą do niej drogą jest medytacja, czyli rozważanie: modlitwa właściwie dostępna każdemu, a zarazem polegająca na czymś więcej niż tylko prośby lub dziękczynienia. Chodzi w niej o próbę lepszego przemyślenia i przyswojenia sobie tych prawd wiary, które teoretycznie znamy.

Warto zdobyć wiedzę o medytacji, kontemplacji i o możliwościach duchowego rozwoju. Z tym zastrzeżeniem, że postęp duchowy nie rodzi się, wbrew pozorom, z koncentracji na duchowości, podobnie jak moralność i miłość do Kościoła nie rodzi się z koncentracji na przykazaniach i na Kościele. Jest taki moment, kiedy trzeba skoncentrować się po prostu na Bogu — nie tylko na skutkach, jakie przynosi wiara w ludzkim życiu, ale na żywym Bogu będącym niewyczerpaną Tajemnicą. Pytanie tylko, czy jako wierzący umiemy głosić Go tak, by zafascynować Nim innych? I czy sami umiemy się Nim zadziwić? Autentyczne życie religijne zaczyna się bowiem w momencie, gdy człowiek pozostawiony sam z Bogiem zapragnie przy Nim trwać. Karl Rahner wyraził to jeszcze bardziej radykalnie: „Chrześcijanin przyszłości albo będzie mistykiem, albo go w ogóle nie będzie”.

Boży dystans

Problem z zaniedbaniem modlitwy osobistej nie dotyczy wyłącznie osób religijnie indyferentnych. Równie dobrze może dotknąć człowieka, który autentycznie uwierzył, jednak później bardzo mocno skoncentrował się na kwestiach praktycznych, bojąc się zostawić cokolwiek przypadkowi (lub Opatrzności) i każda chwila braku aktywności wydaje mu się stracona. W jakimś stopniu wszyscy czerpiemy poczucie bezpieczeństwa z możliwości samodzielnego zaradzenia trudnościom: dotyczy to pracy, nauki, relacji, zdrowia, zaangażowania w służbę innym. Usiłujemy wszystko nadzorować, podsycać, ratować (zwłaszcza w roku pandemii). Jednak czasami zbyt usilne starania zaczynają budzić coraz większą frustrację i zmęczenie. Rzeczywistość nieustannie nam się wymyka, zaskakuje i ostatecznie każe zaakceptować fakt, że nie panujemy nad wszystkimi okolicznościami ani nawet nad własną słabością. Jeśli coś jest nieomylnym znakiem znalezienia się na mieliźnie, to chyba właśnie ta szamotanina: receptą na wymykającą się rzeczywistość stają jeszcze bardziej gorączkowe usiłowania. Może właśnie wtedy potrzeba dystansu — chwilowego odsunięcia się od tego, co nas absorbuje, i zapatrzenia w Boga. Jest ono bowiem lekcją patrzenia na wszystko inne. „Boży dystans” pomniejsza większość spraw (zwłaszcza problemów), ale zarazem pozwala je widzieć wyraźniej.

Indywidualna modlitwa może wyglądać bardzo różnie. Wielu ludzi zniechęca się, ponieważ próbuje praktykować ją w formie, która jest dla nich sztuczna; czasami mają wrażenie, że odpowiedniej formy zwyczajnie nie ma. Jednak sposobów jest więcej, niż mogłoby się wydawać. Można praktykować spontaniczną modlitwę własnymi słowami, rozważanie fragmentów Biblii (czasem wystarczy jedno zdanie) czy tekstów modlitw, a można — gdy brak sił i cierpliwości na wszystko inne — po prostu na chwilę zmienić perspektywę. To prawie zawsze jest wykonalne. Nie trzeba od razu wyruszać na pustynię czy wchodzić na wysoką górę — najbardziej naturalnym odruchem ludzi modlących się (dotyczyło to również samego Jezusa) jest spoglądanie w niebo (zob. Ps 8,4; Syr 43,1; Mk 7,34; Mt 14,19). To ciekawe, że właśnie ten dość jednolity widok od zawsze wywołuje poczucie obecności sacrum. Świat jest pełen barw, ruchu, a jednak już od starożytności szukano Boga właśnie w spokoju rozciągającym się ponad zgiełkiem, w którym zostaliśmy zanurzeni. Nasz świat okazuje się jednością ogarnianą przez rzeczywistość o wiele większą (zob. Ps 103,11). Ten obraz prowadzi do przeczucia obecności Nieskończonego nie tylko we wszystkim, ale i ponad wszystkim: tak ponad naszymi sprawami, jak i ponad całym Wszechświatem (zob. Ps 57,6.12).

Wyrwanie z rutyny

W dziejach Kościoła największą zdolność przemieniania otaczającego świata mieli ludzie, których charyzmat był w dużej mierze kontemplacyjny. Często współistniał z czynnym, ale nigdy nie wydawał się mniej ważny. Mistycy franciszkańscy (w tym Ojciec Pio), karmelitańscy, Siostra Faustyna, Jan Paweł II, Matka Teresa z Kalkuty (choć właściwie każdy święty pasowałby do tej listy) nigdy nie tkwili na mieliźnie, bo mieli w sobie wewnętrzną wolność. Pierwsze przykazanie Dekalogu zaczyna się od przypomnienia, że Bóg jest tym, który wyprowadza z niewoli (zob. Pwt 5,6-7). To, że Bóg może być dla człowieka na pierwszym miejscu, jest w zasadzie przywilejem, a nie przykazaniem: nie ma już żadnej rzeczy, która by go wewnętrznie niewoliła, napawała strachem czy nad nim dominowała. Solo Dios basta! — pisała karmelitanka, Teresa z Ávili — „Bóg sam wystarczy”. Ta wolność dawała jej odwagę do działania, a zarazem poczucie bezpieczeństwa. Wszystko mogło runąć, ale zawsze pozostawała Boża obecność i ostatecznie ona wystarczyła: w niej znajdowała się cała nieskończoność.

Wydaje się, że z taką wolnością od obaw o utratę czegokolwiek poza Bogiem wiąże się bezpośrednio duchowość krzyża. Nie chodzi o to, że Bóg potrzebuje czyjekolwiek cierpienia, lecz o biblijną prawdę mówiącą o możliwości zwyciężania dobrem wszelkiego zła (zob. Rz 12,21). Jeśli w miejscu, gdzie zadano cios, nie zaczyna rodzić się rozpacz, zwątpienie, zgorzkniałość, zniechęcenie, chęć zemsty czy odreagowania własnej frustracji na kimś innym, to zło nie osiągnęło swojego celu: nie zniszczyło człowieka ani nie zostało przekazane dalej. Gdy Chrystus umiera i zmartwychwstaje, objawia się jako Odkupiciel, ale też jako Zwycięzca, którego nic nie powstrzyma. Umiejętność zwyciężania pozwala iść do przodu.

Oczywiście duchowość świętych (nawet tych, którzy przeżywali olbrzymie trudności) nie składała się jedynie z samego radzenia sobie z nimi. Było też miejsce na element radości. Przynajmniej na niektórych etapach ich działanie było po prostu napędzane entuzjazmem wynikającym z zachwytu Bogiem, który dawał im siłę. Obok zafascynowania tajemnicą Boga istnieje jednak również pewien lęk: Absolut zachwyca, ale też przeraża. Właściwie trudno oddzielić jedno od drugiego. Bóg jest odwieczny, nieskończony — inny. Dlatego w sacrum jest coś budzącego grozę. Dobrze rozumieli to autorzy Starego Testamentu (zob. Iz 6,1-5). Dzisiaj mówienie o Bogu budzącym lęk może nas oburzać, ale to chyba naturalna reakcja na wszystko, co tajemnicze czy nadprzyrodzone.

Człowiek jest w stanie przyzwyczaić się do wszystkiego, nawet do Boga i do cudu własnego istnienia, dlatego uczucie podobne do lęku bywa niekiedy pomocne — również wtedy, gdy przychodzi ze świata. Nawet lęk przed naturalnym zagrożeniem ma tę jedną zaletę: wyrywa z przyzwyczajenia, sprawia, że przestajemy czuć się zadomowieni w naszym świecie, zaś przyszłość okazuje się mniej przewidywalna, a fakt, że żyjemy — mniej oczywisty, niż nam się zdawało.

Doświadczenie religijne czasem działa podobnie: jest wstrząsem, wyrwaniem z rutyny. W efekcie wyzwala kreatywność. Ci, którzy doświadczyli bliskości Boga, często zaczynali działać inaczej, niż sami dotychczas działali, a nawet inaczej, niż zwykli działać wszyscy wokół nich: pojawiały się nowe drogi. Święty Paweł z prześladowcy stał się chrześcijaninem. Franciszek z Asyżu na nowo odkrył ewangelizacyjną siłę ubóstwa. Karol de Foucauld postanowił nieść Boga nie poprzez słowa, lecz poprzez samą swą obecność. Adam Chmielowski porzucił karierę artysty i stał się Bratem Albertem. Teresa z Lisieux odkryła „małą drogę”, a pontyfikatu Jana Pawła II nie da się porównać z żadnym poprzednim.

Najpotężniejsza siła

Jest jeszcze jeden sposób na opuszczenie mielizny. Można usiłować wstać z kanapy i ożywić swoje życie, przymuszając się do tego wysiłkiem woli, jednak sekret działania mistrzów modlitwy tkwił gdzieś indziej. W ich życiu to miłość objawiała się jako najpotężniejsza siła, która nie pozwalała stać w miejscu.

Ktoś kiedyś powiedział, że przyczyną współczesnego odchodzenia od Kościoła jest silna indywidualizacja wiary, posiłkująca się zasadą: „Bóg tak, Kościół nie”. Ale czy można autentycznie zbliżyć się do Boga, oddalając się od Kościoła? Jeśli mamy problem z Kościołem, tak naprawdę nie umiemy być cierpliwi dla ludzi — i to zapewne nie tylko wierzących. Nikt nie jest doskonały. Należałoby więc powiedzieć: „Bóg tak, ludzie nie”. Jednak autentyczna samotność z Bogiem nie jest ucieczką w stronę indywidualizmu: osobista modlitwa prowadzi w końcu do człowieka. Wracamy w niej bowiem do spraw, o których teoretycznie wiemy, a jednak zazwyczaj nam umykają: czasami negatywne emocje nie pozwalają na jasność myślenia o drugim i dopiero chwilowy dystans pozwala lepiej go zrozumieć, uczy patrzenia na niego jak na kogoś, z kim — w świetle zbawienia — być może spędzimy całą wieczność. Przypomina też o naszej niedoskonałości i o tym, że tylko Bóg zna pełnię prawdy o każdym człowieku. Oskarżanie przed Nim kogokolwiek nie jest naszym zadaniem, tym bardziej że spotkanie z Bogiem jest zawsze spotkaniem z Miłością — do wszystkich bez wyjątku. Przebywanie w Jego towarzystwie sprawia, że ta miłość zaczyna niepokoić, otwierając wreszcie oczy i serce.

Ostatni stopień miłości jest — omawianym przy okazji wolności — zawierzeniem. „Boży dystans” pozwala osiągnąć duchową odporność, wolność, entuzjazm, wyrywa z przyzwyczajenia, prowadzi do wspólnoty. Ale dzieje się tak wówczas, gdy modlitwa przestaje być środkiem do celu. Głębsze życie duchowe pomaga opuścić życiową mieliznę pod warunkiem, że nie tracimy z oczu Tego, z którym mieliśmy się spotkać. Wspominani w tym artykule mistrzowie modlitwy, jak Teresa z Ávili, nie byli zbyt interesowni. Działali skutecznie, bo skupiali się bardziej na realizowaniu Bożej woli, niż na przekonywaniu Go, by pomógł im urzeczywistnić ich ludzkie plany. Ich duchowość uczy wpatrywania się w Nieskończonego, a nie tylko w to, co może nam dać i dokąd posłać. W biografiach niektórych kontemplatyków bywały momenty, gdy wydawało się, że Bóg dał im „tylko” siebie samego, a zabrał wszystko inne. Być może dopiero gotowość na taki obrót spraw pozwala — we właściwiej chwili — ruszyć dalej.

Sylwia Haberka — absolwentka Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie, doktor teologii dogmatycznej.

„Głos Ojca Pio” [125/5/2020] www.glosojcapio.pl

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama