Konsumizm, kult galerii handlowych i radość z picia Coca-Coli to tylko pozór radości i szczęścia. Prawdziwej radości warto poszukać gdzie indziej
Może zamiast zapijać środki znieczulające kolejną colą, dobrze byłoby zatrzymać się w pędzie, zmierzyć się z trwogą, zastanowić się, czy nuda nam jednak o czymś nie mówi. I odkryć nadzieję, która przekracza wymiary tego świata. Odkryć radość, która jest darmowym darem.
Znany polski językoznawca, prof. Jerzy Bralczyk, na kartach jednej ze swych książek zwierza się czytelnikowi z trudności, jakich doświadczył, pracując onegdaj dla reklamy. Stanął przed zadaniem przełożenia na język polski hasła: „Coca-cola. Enjoy”. W końcu zaproponował swym zleceniodawcom rozwiązanie „Coca-cola. Co za radość”, które sam nazywa nonsensem oddającym ducha oryginału. W ten sposób napój miał być reklamowany także dla nas, Polaków, narodu postrzeganego jako mało radosny, niezadowolony z życia, raczej skłonny do narzekań, malkontenctwa, ubolewań. Tak jakby spożycie coli miało podnieść ten wskaźnik.
Można jednak spotkać wśród nas, a jeszcze częściej za naszymi granicami, osoby o nastawieniu wprost przeciwnym, które jak mantrę powtarzają: „Just enjoy my life!”. Chcę cieszyć się życiem. Po prostu cieszyć się życiem. Chwytać dzień.
Rośnie wśród nas grupa „wyznawców” — niektórzy nieco na siłę, inni w pełni autentycznie — radosnej konsumpcji życia. Radujących się życiem niczym coca-colą, a colą jakby życiem... I sięgających wciąż po następną puszkę. Póki insuliny starczy i trzustka wytrzyma... Co więcej, wszyscy jesteśmy nieustannie zapraszani do tego, by wejść w symbiozę z radosnymi konsumentami. Trudno za każdym razem, gdy zaczyna się blok reklamowy, wyłączać telewizor lub radio. Trudno ignorować bilbordy. Trzeba być szczęśliwszym!
Problemy są jednak trzy. Na tę radość trzeba pieniędzy. Trzeba zapracować, wziąć udział w gonitwie za środkami potrzebnymi do osiągnięcia wyznaczonego celu, do zdobycia „szczęścia”. Goniąc, pędząc, zarabiając — czy nie gubimy jednak tego, za czym tak bardzo tęsknimy? Czy się z tym nie rozmijamy? Czy w rzeczywistości nie znajdujemy się dalej od obranego celu?
Po drugie, niejednokrotnie stajemy w życiu w sytuacji, którą możemy opisać jednym słowem: trwoga. Wyobrażenie, mit życia, w którym zażywamy radosnej konsumpcji, pęka jak bańka mydlana. Oblicze śmierci wdziera się raz po raz do naszego, z trudem budowanego, „przytułku radości”. Stajemy niekiedy wobec budzących lęk sytuacji bez wyjścia, których wspólnym mianownikiem jest śmierć, liczebnikiem zaś cierpienie, zwątpienie, upokorzenie, desperacja.
Ale nawet jeśli posiadamy zdrowie, pieniądze i inne dobra, mamy jeszcze odruch wymiotny. Nudności po zażyciu dużej ilości „radości w puszce” są gwarantowane. Nuda. Przychodzi na każdego, kto już wszystkiego spróbował. Kto nie wierzy, że poza kręgiem jego bezpośrednich doświadczeń może być jeszcze jakiś sens...
I z czego się tu cieszyć? Może zamiast zapijać środki znieczulające kolejną colą, dobrze byłoby zatrzymać się w pędzie, zmierzyć się z trwogą, zastanowić się, czy nuda nam jednak o czymś nie mówi. I odkryć nadzieję, która przekracza wymiary tego świata. Odkryć radość, która jest za darmo.
Zacznijmy od przyjaźni. Dobrze wyczuwamy wszyscy, że jest to więź międzyludzka, która różni się istotnie od symbiozy konsumentów (choćby nawet ci ostatni byli najradośniejsi). Rodzi się ze wspólnego spojrzenia w tym samym kierunku, na jeden, jednoczący cel. To relacja, w obrębie której człowiek jest gotów dawać i otrzymywać, zaprzestając jakichkolwiek kalkulacji. Jest gotów rozumieć drugiego i zawierzać mu swoje sprawy i życie bez lęku.
Idąc przez życie w przyjaźni, można zajść dalej, niż pozwalają na to własne siły. Oczywiście nie zawsze i nie od razu jest radośnie. Ale osiąga się więcej, idzie się dalej, bliżej obranego celu, czyli szczęścia, radości. Nie oznacza to, że się uniknie trudu, cierpienia, wszystkiego, co wzbudza trwogę. Jest jednak ktoś, kto okaże troskę, kto zawsze się zatroszczy. Wędrując razem przez ten świat wśród codziennych doświadczeń, okoliczności życia, troszcząc się nawzajem o siebie i dodając sobie otuchy, przyjaciele przemierzają przede wszystkim drogę wewnętrzną, doskonalą swoje dusze. Uczą się miłości, kochają. Stają się szlachetni. Odkrywają nowe źródło radości: dzielone z drugim życie, w którym człowiek dojrzewa, staje się lepszym.
Czy przyjaciołom przydarza się nuda? Z pewnością mają czas na odrobinę samotności, zatrzymanie się, pogłębienie perspektywy. Czas na ciszę, na wsłuchanie się we własne serce i serce drugiego człowieka. Chciałoby się powiedzieć: czas na medytację, a nawet kontemplację, która pozwoli dostrzec, że wszystko jest względne i ulotne, tylko nie przyjaciel, tylko nie więź. Ona przekracza przemijanie. Więź to życie w perspektywie daru, nieustanne przyjmowanie i obdarowywanie. Tu rodzi się radość.
Niezwykłą radość daje wyjątkowy Przyjaciel, który sam siebie uczynił darem, oddał wszystko — swoje życie. Choć śmiertelnie zraniony, żyje i idzie z nami, niezmiennie nas kochając. Jego obecność wypełnia serce tak wielką nadzieją, że ginie wszelka trwoga. Nadzieją potężniejszą niż śmierć. Ten Przyjaciel uczy nas budowania więzi i składania daru. On włącza nas coraz mocniej, coraz głębiej w krąg życia, radości, miłości. Wspiera. Kieruje. Udoskonala.
I z czego się tu cieszyć? Bo „więcej jest radości w dawaniu aniżeli w braniu” (por. Dz 20,35). Z Jezusem.
MACIEJ ZINKIEWICZ — kapucyn, doktor filozofii, wykładowca Wyższego Seminarium Duchownego w Krakowie.
„Głos Ojca Pio” [98/2/2016]
opr. mg/mg