Świadectwo świętych Papieży pozostaje widomym wsparciem kiedy gaśnie religijny zapał i wydaje się, że tracimy poczucie przynależności do kręgu społeczności Kościoła
Kościół od chwili swych narodzin żyje w głębi Tajemnicy i wciąż się nią karmi. Bóg, obecny w świecie i w Kościele, nie odsłania się jednak w całej swej osobowej bytowości, zawsze pozostaje w tle, zapewne również po to, abyśmy mogli Go nieustannie poznawać, utwierdzać duchowe z Nim relacje, adorować. Jesteśmy otwarci wzajem na siebie nie tylko dlatego, że On nas niejako związał ze sobą poprzez akt stwórcy, ale też dlatego, że w wolnej decyzji tę więź przyjęliśmy z dziękczynieniem. Nie oznacza to, że życie wiary układa się nam zawsze pomyślnie, bezproblemowo. Raczej staramy się z dnia na dzień podtrzymywać religijny żar, umacniać rwącą się przez grzech bliskość ze Zbawicielem, co bezdyskusyjnie wymaga trudu i ciągłej czujności.
W tym wysiłku nie jesteśmy zdani tylko na własne możliwości. Często ledwie co tlącą się w nas nadzieję podtrzymuje świadomość, że tworzymy wspólnotę, której serce stanowi Chrystus — codzienny Mistrz i Przewodnik. Że korzystając z darów niesionych przez sakramentalny wymiar Kościoła, mamy wciąż szansę na powrót do ewangelicznego stylu życia. Że Bóg nigdy nas nie odtrąca, choćbyśmy nawet na tego rodzaju gest zasługiwali. Że wreszcie tutaj na ziemi przewodzi nam papież, Namiestnik Chrystusowy, z którego świadectwa i nauczania możemy w pełni korzystać. Ostatnimi laty zostaliśmy zresztą specjalnie wyróżnieni, ponieważ „z dalekiego kraju” przybył do Rzymu, by objąć Stolicę Piotrową, Karol Wojtyła, Papież z rodu Polaków, nostalgicznie wyczekiwany przez pokolenie romantyków, którzy, choć w ówczesnym papiestwie nie dostrzegali wyraźnie szlachetnych nut, marzyli jednak o nowej jakości papieskiej posługi.
Ich tęsknoty spełniły się na naszych oczach, rozrosły w wielu sercach. Jan Paweł II sprawił, że Rzym, Watykan i w ogóle wielka historia Kościoła powszechnego weszły w krwioobieg naszej religijno-narodowej wrażliwości, a nawet tożsamości. Obecnie trudno wyobrazić sobie polskie krajobrazy bez znaków bytności Jana Pawła II, bez Jego dzieł, zwłaszcza encyklik, i troski, żebyśmy jako naród nie utracili powiązań z chrześcijaństwem i katolicką doktryną wiary. Wszyscy bowiem potrzebujemy ostoi i serdeczności. Odczuwamy wewnętrzne drżenie, kiedy stykamy się z oznakami dobra, przebaczenia czy miłości. Chcemy stanowić wielkie zgromadzenie ludzi pokładających nadzieję w Bogu, którzy wzajem siebie starają się różnorako umacniać, obdarzać życzliwością i pokojem. Dlatego też Jan Paweł II, za jednym ze swoich poprzedników, Janem XXIII przyjął, że świat jest rodziną, że to poczucie przynależności powszechnej musi nadawać ton i ożywiać jego umysł, serce i czyny. Z tej racji wyruszył w duszpasterską pielgrzymkę, aby ogarnąć nią niemal całą Ziemię, dotrzeć z przesłaniem o zbawczym orędziu Chrystusa na same jej krańce. Był to ożywczy powiew, którym nieprzerwanie syci się ludzkość. Kanonizacja błogosławionego Jana Pawła II, wespół z kanonizacją Jana XXIII, roznieci ten powiew jeszcze silniej, jeszcze bardziej namacalnie.
W tym dziejowym procesie powinniśmy wziąć udział. W jaki sposób? Nie tylko poprzez obecność na rzymskiej uroczystości, także tę duchową, ale głównie poprzez podejmowane próby budowania swego życia w perspektywie nakreślonej przez duszpasterskie świadectwo obu papieży. Spójrzmy na niektóre aspekty wspomnianego horyzontu, dotyczące chrześcijańskiego sposobu realizowania idei ewangelicznych, szczególnie wobec tych, którzy w tej postawie widzą jedynie słabość i dziecinadę. Pamiętajmy również, że Jan Paweł II nad wyraz często odwoływał się do wypowiedzi inicjatora ostatniego Soboru Watykańskiego, cytował je i dopełniał oryginalnymi treściami. Wypada w tym przypadku mówić o niezwykłej paraleli między duchami analogicznymi, podobnymi, zjednoczonymi ze sobą w tej samej nadziei: by świadczyć o niezwykłej misji Kościoła, skoncentrowanej na wydobywaniu człowieka z pokus globalnej rzeczywistości i skierowaniu jego uwagi na moc Bożego przebaczenia, na trwałą szansę osiągnięcia religijnie pojętego szczęścia.
Dokonali oni swego rodzaju rewolucji. Przez wieki, jak wiadomo, medialny dostęp do Ojca Świętego nie był wcale łatwy, niekiedy nawet bywał utrudniany. Nie dziwimy się zresztą temu, uświadomiwszy sobie, że wiele osób próbowało dostać się przed oblicza papieży tylko po to, aby załatwiać własne, dość podejrzane, religijnie bądź politycznie, sprawy. Wystarczy odnotować zawładniętego proroczą misją wyzwolenia Polski Andrzeja Towiańskiego czy we Francji ks. Roberta de Lamennais'go, który — bez powodzenia — zabiegał u papieża Grzegorza XVI o poparcie dla swych chrześcijańskich, o zdecydowanie liberalnym odcieniu, poglądów. To jednak zamknięta już karta kościelnych dziejów. Jan XXIII, Paweł VI, Jan Paweł II roztoczyli zupełnie nowe, także i w tej dziedzinie, szanse. W sposób charakterystyczny ten pierwszy spostrzegł, że według rozpowszechnionego przekonania słowa papieża, nawet w życiu prywatnym, powinny odznaczać się tajemniczością i wywoływać uczucie grozy.
Tymczasem bardziej zgodna z przykładem, jaki pozostawił Chrystus, i bardziej pociągająca jest prostota, połączona z roztropnością mędrców i świętych, których wspiera Pan Bóg. Dobrze się stanie, jeżeli papież zrezygnuje z historycznie ukształtowanego zamiłowania do milczenia. Nie musi skrywać swych wewnętrznych doświadczeń i przeżyć; może uchylać pewne tajemnice serca i osobistej wrażliwości, aby w ten sposób umacniać ludzi, nie wyłączając współbraci w kapłaństwie i biskupstwie, na drodze prowadzącej do utrwalenia styczności z Bogiem. Świadectwo życia jest bowiem najważniejsze. Jego najwyraźniejsza ekspresja skupia się na fenomenie ubóstwa ewangelicznego. Nie utożsamia się ono z brakiem dóbr materialnych, ale z właściwym do nich stosunkiem i ujawnia pożądane widoki dla całego apostolstwa Kościoła. Zarówno Jan XXIII, jak i Jan Paweł II wypowiadali w tej zasadniczej kwestii niemal te same myśli, przedstawiając niestereotypowy model bycia papieżem. Oto jego niezbywalne elementy.
Papież nade wszystko (czy tylko on?) ma być papieżem biednym, także i w tym, co mówi i pisze. Żadne zdobycze ludzkiej wiedzy, żadne ziemskie wartości i porywy ducha nie mogą go wiązać na trwałe. Cokolwiek by otrzymał — dzięki jego łagodności i wewnętrznej wolności — będzie się od razu stawało transparentne, a więc odsłaniające określone Boże zamiary, Boże błogosławieństwo i chrześcijański smak życia. Konsekwencją tego typu „niezamożności” jest i zawsze być musi powstrzymywanie się od jakichkolwiek akcji politycznych, nieopowiadanie się za takim czy innym stronnictwem bądź partyjnym punktem widzenia. Obowiązkiem jest natomiast dbałość o depozyt chrześcijańskiej wiary, złożony w Tradycji i dogmatycznym rdzeniu teologii, przypominanie ogólnych, ponadpartykularnych zasad sprawiedliwości, miłości, pokory oraz taktowna obrona praw Kościoła, gdyby były gdzieś niszczone lub zagrożone. Chodzi o to, aby styl władzy w Kościele nie prowadził do jakichkolwiek podziałów, zachowując swój służebny koloryt, wskazujący na „pracę miłości”.
W tak ukształtowanej perspektywie czujemy się w obowiązku rezygnować z wszelkich mitycznych rozwiązań, które podrzuca współczesny świat, powiązanych chociażby z synkretyzmem, filozofiami Wschodu czy postmodernistycznymi projektami dotyczącymi duchowości. Nie dajmy się też zwieść przekonaniu, że trzeba łączyć wszystkie religie w jedno, gdyż prowadzi to w konsekwencji do jawnego relatywizmu i dowolności. Nastrój czy egzystencjalna wygoda nie powinny decydować o naszym stosunku do religii, szczególnie zaś do liturgii. Oczywiście, lampka oliwna na stole czy urokliwa cisza wnętrza kościelnego mogą pomagać w modlitwie, ale nie mają i mieć nie mogą decydującego wpływu na jakość religijnego doznania. Subiektywizm to wielkie zagrożenie. Natrętne podkreślanie „podmiotowości osoby” prowadzi do sytuacji, w której człowiek nie jest w stanie przekroczyć poziomu wrażeń, nie zwraca uwagi na obecność innych ludzi, za jedyne kryterium postępowania uważa własne „tak sądzę”. Zanikają wtedy więzy międzyludzkie, szerzy się samowola i brak odpowiedzialności. Z tego rodzaju postawą łączy się problem sumienia, które jako ostateczna norma działania przybiera niekiedy karykaturalne formy, jeżeli w procesie wychowawczym zostało źle ukształtowane. Jan XXIII rewelacyjnie skomentował taki stan rzeczy: „Miłość modli się, a inteligencja czuwa”.
Stąd też spoiwem papieskiej aktywności i wewnętrznej siły jest „miłość miłosierna”, „litość serdeczna”, ustawicznie płynąca z Bożej strony. Ukazuje się ona jako moc podnosząca w górę, jako wydobywanie dobra spod wszelkich nawarstwień zła, które jest w świecie i w człowieku. W tym sensie stanowi podstawową treść orędzia mesjańskiego Chrystusa oraz siłę konstytutywną Jego posłannictwa. Rdzenną własnością tej miłości jest to, że nigdy niczego nie żąda, nie jest nastawiona na posiadanie czegokolwiek, choćby — według tradycji starożytnych Greków — dobra i piękna, lecz sama się ofiarowuje, składa siebie w bezinteresownym darze. Jak to w ogóle jest możliwe? Każdy człowiek z natury rzeczy jest przecież niepowtarzalną osobą i nigdy nie może zostać odstąpiony komuś innemu, ponieważ wszelka tego rodzaju aktywność jest wynikiem dynamiki woli i osobistego zaangażowania. Ale miłość ma to do siebie, że potrafi wyrwać człowieka z tej jego naturalnej nienaruszalności i nie-odstępności. Sprawia bowiem, że osoba bezwarunkowo chce siebie oddać innej — tej, którą kocha.
Ten moment jest bezwzględnie sporym wyzwaniem i niezbyt często bywa przez ludzi spełniany do końca. W sferze doczesności, pełnej grzechu i przenikniętej śmiercią, miłość, chcąc nie chcąc, musi się ukazywać nade wszystko jako miłosierdzie i wypełniać się również jako miłosierdzie. Pozostaje ono głębokim źródłem wszelkiej sprawiedliwości, która jest w stanie rozsądzać pomiędzy ludźmi, rozdzielając wśród nich różne dobra słuszną miarą. W takim razie należy zyskiwać poczucie wstydu, że nigdy nie jest się dość gotowym na to, aby przyjmować „niespodzianki od Boga”, który delikatnie obchodzi się ze swymi wybranymi, lecz zazwyczaj lubi ich doświadczać w niespodzianych przeciwnościach.
Papież, choć wywyższony i wyniesiony na szczyty wspólnoty kościelnej, przed Stwórcą staje jako grzesznik, jako osoba zawdzięczająca Mu dosłownie wszystko. Ale jego droga bywa po stokroć bardziej trudna, niż to sobie wyobrażamy, ponieważ buduje się z owoców ciągłej ofiary. Od momentu, kiedy epizod ewangeliczny ujawnił miłość papieża do Jezusa, a przez Niego do wszystkich ludzi, wiedzie ona bezpośrednio do akceptacji zawsze możliwego cierpienia i bólu, a nawet męczeństwa i śmierci. Kapłaństwo napawa radością, lecz ofiara, której ono się domaga, przyprawia zawsze o drżenie. Papież żyje przeto w ciągłej świadomości końca tego, co doczesne, stara się być zawsze przygotowanym do dobrej śmierci, ponieważ poświadcza trwającą ciągłość porządku ziemskiego z porządkiem życia w Bogu. Rodząc się, wstępujemy przecież od razu w tajemnice wieczności; ważne, żeby w nie wejść z poczuciem osobistej niegodności, z pobożną bojaźnią, z ufnością, że Boże miłosierdzie otworzy przed nami bramę absolutnego szczęścia.
W czasach zalewu słów, obrazów i dźwięków ważne jest, aby nie dać się ogłuszyć, słuchać Boga i słyszeć innych w przekonaniu, że wszyscy jesteśmy złączeni tą samą aurą Bożego słowa o zbawieniu. Oczywiście, w tej nowoczesnej nawałnicy miejsce zajmowane przez papieża w krajobrazach świata, jego nauczanie pozostają niezwyczajne, po prostu, wyjątkowe, choć dla pewnej części ludzi dotkliwie niewygodne. Nie oznacza to jednak, że kandydat został wybrany do pełnienia pasterskiej posługi spośród wielu jako wybitny człowiek i chrześcijanin. Papież wyróżnia się przez to — zaznaczał Jan Paweł II — że jego rolą jest stanąć pośrodku Kościoła i być pierwszym w wierze, pierwszym w miłości, pierwszym w wierności i pierwszym w służbie. Po ludzku myśląc, zachowujemy (jakże inaczej!) znamienite oceny w widzeniu papieskiej posługi, chociaż rozumiemy, że papież unika pokus, a może ich w ogóle nie ma, by się pysznić lub być z siebie zadowolonym, i na wszystko, co go spotyka, odpowiada zawsze: tak.
To cenna wskazówka. Nie możemy się wszak zamykać w czterech ścianach swojego świata i swoich emocji. Choć potrzebujemy chwil oddalenia, bycia tylko z samym sobą, to jednak owo doświadczenie nie powinno być czymś pierwszoplanowym. Jakżeż bowiem żyć bez bliskości innych ludzi. Dlatego wciąż ich poszukujemy, staramy się w nawiązywane z nimi relacje wkładać jak najwięcej autentyzmu i szczerości. I bez przerwy mieć na uwadze, żeby nie czerpać światła tylko z samych siebie, ale z Chrystusowego Serca. Zdobądźmy zatem ugruntowaną świadomość, że to wszystko, co potrafimy dać z siebie, otrzymaliśmy w darze od Jezusa, aby się tym skarbem podzielić, nigdy zaś pozostawiać w prywatnym kręgu. Stan „bycia dla siebie” nikomu nie przystoi, zwłaszcza temu, kto podjął się trudu podążania drogami Ewangelii.
Kanonizacja obu Papieży niech więc służy również i tej nadziei. Żebyśmy się nie lękali przyznawać do popełnionych błędów, do wszystkiego, co nas od Boga i ludzi oddziela. Nie akceptowali współczesnego neo-pelagianizmu, którego zwolennicy odrzucają znaczenie grzechu pierworodnego, uważając, że własną mocą są w stanie wypracować sobie zbawienie. Nie po to Bóg obdarzył nas istnieniem, żeby po jakimś czasie strącić w przepaść i ciemność, kiedy grzech będzie nad nami brał górę, ale po to, byśmy uczestniczyli w życiu wiecznym, życiu wysłużonym przez Jezusa w zbawczym czynie śmierci i zmartwychwstania. Żadna inna religia, poza chrześcijaństwem, nie trafiła na ślad Stwórczego Słowa, wypowiadającego się w znakach ludzkiego języka tudzież obyczaju. Toteż chrześcijaństwa nie sposób sprowadzić ani do przekonania, że sens wiary spełnia się w aktach mistycznego zlania się z Bogiem, ani też w wyraźnym zdystansowaniu się stworzenia od Boga; jest to bowiem próba zjednoczenia z Bogiem poprzez trwałe zachowanie różnicy między Stwórcą a stworzeniem.
Życie ma trudną do przecenienia wartość, jako przeniknięte niesamolubną, czystą, odkupieńczą miłością. Bóg-Słowo jest wszakże wypełnione Bożym sensem, Bożym porządkiem i harmonią. Stąd też ludzka rozumność, twórcza aktywność uczestniczy w Bożej miłości. Trzeba tylko chcieć żyć w tym blasku, przyjąć Jezusa i starać się zrozumieć, co znaczy być stworzonym na Boży obraz i podobieństwo. Losy rzeczywistości, w której żyjemy, a może losy całego świata, zależą od tego, jak ułożymy relacje między sobą, w swoich rodzinach, w środowiskach pracy, szerzej: w ojczyźnianej wspólnocie; czy zdołamy przezwyciężyć grzechy rujnujące sens życia i mądrego działania.
Czyż to nie zachwyca? Czyż nie zobowiązuje do życia zgodnego z wolą Boga-Stwórcy? Czyż nie odczuwamy, każdy we właściwy dla siebie sposób, poruszający ruch ducha — wdzięczność? Świadectwo świętych Papieży Jana XXIII i Jana Pawła II umacnia w nas to przeżycie, pozostając widomym wsparciem, zwłaszcza w chwilach (oby jak najrzadszych!), kiedy gaśnie religijny zapał i wydaje się, że tracimy poczucie przynależności do kręgu społeczności Kościoła; kiedy nie jesteśmy w stanie wypowiedzieć z pokorą: Boże, bądź wola Twoja, chcę być gotowy doprawdy na wszystko, każdego dnia, każdej nocy...
opr. ab/ab