"Pan Bóg wie najlepiej, kiedy kogo zabrać" - mówi 92-letnia matka ks. Jerzego Popiełuszki. Historia jej życia potwierdza tę prawdę...
Pan Bóg najlepiej wie, kiedy kogo zabrać — mówi 92-letnia matka bł. ks. Jerzego Popiełuszki
Marianna Popiełuszko nigdy nie bała się śmierci. Gdy ktoś w jej rodzinnych Okopach odchodził na wieczny spoczynek, to właśnie ona organizowała modlitwy przy zmarłym. Razem z dziećmi, które słuchały pieśni żałobnych, śpiewanego Różańca i oficjum za zmarłych, które zgodnie z miejscową tradycją przez trzy dni ludzie śpiewali w domu przy otwartej trumnie.
— Chciałam, żeby dzieci wiedziały, że i życie, i śmierć jest darem Bożym — podkreśla matkabł. ks. Jerzego.
Jej myślenie jest proste. Życie na ziemi wiąże się przecież z życiem wiecznym. Jest z nim nierozerwalnie splecione. A wszystko, co się dzieje, pochodzi od Boga. I nie trzeba wszystkiego rozumieć.
— Po co więc dzieci chować pod kloszem, żeby nie wiedziały, jaki jest porządek zgodny z prawami natury?
Śmierć szybko i jej zajrzała prosto w oczy. Był rok 1951, kiedy młodej mężatce Mariannie Popiełuszko zachorowała niespełna dwuletnia córeczka Jadwisia. Umiała już chodzić i mówić, znała nawet na pamięć pierwsze modlitwy. Jak wspomina krewna Janina Gniedziejko, dziewczynka cały dzień kasłała, chwilami aż się dusiła. Było to akurat w Wigilię Bożego Narodzenia.
— Potem zaczęła płakać, mówiła, że chce do babci. I ojciec pojechał końmi po babcię do pobliskiego Grodziska. Gdy jednak wjeżdżali już na podwórko przy domu w Okopach, matka wyniosła na rękach małą Jadwisię. Była już martwa. Kilku minut zabrakło, by mogła zobaczyć przed śmiercią babcię.
W rodzinnym albumie zachowało się zdjęcie ubranej na biało siostrzyczki ks. Jerzego, Jadwisi, leżącej w otwartej, maleńkiej trumnie. Zamiast przy choince — to tutaj zgromadzona była cała rodzina. Matka stoi jakby skamieniała, wielka rozpacz maluje się na jej twarzy.
Marianna Popiełuszko nie wiedziała wtedy, że to dopiero pierwsze dziecko, które straciła. W myśl starej zasady: „Co cię nie zabije, to cię wzmocni”, to wydarzenie miało ją wzmocnić. Zahartować na to, co dalej niosło jej życie.
— Jeżeli mój krzyż taki, to ja go nie oddam nikomu, bo dostanę gorszy. Trzeba mieć wytrwałość i twardość. Gdzie Bóg prowadzi, tam wyprowadzi — mówi.
Pozostałe dzieci rosły, trzeba było pracować w polu, karmić zwierzęta, zajmować się domem. Życie toczyło się dalej. Musiała mu sprostać. I ufać, że jest w tym wszystkim jakiś sens.
Minęły 33 lata. Nastał rok 1984. Sobota, 20 października. Rano pani Marianna wydoiła krowy, a potem zbierała z pola resztki buraków przed zimą. Rozwiesiła pranie na podwórku, mając nadzieję, że ciepłe promienie słońca choć trochę je osuszą. Wyrobiła w dzieży ciasto na chleb, przyniosła drewno na opał. O 19.30 usiadła przed telewizorem, by zobaczyć, co ciekawego dzieje się w świecie. I wtedy jak grom z nieba spadła na nią ta potworna wiadomość. W „Dzienniku Telewizyjnym” usłyszała o... porwaniu ks. Jerzego Popiełuszki z warszawskiego Żoliborza...
Ale wtedy jeszcze miała nadzieję. Aż do momentu, kiedy 30 października 1984 r. ogłoszono, że w wodach Zalewu Wiślanego odnaleziono ciało księdza. Jej syna. Nie była w stanie wydobyć z siebie ani jednego słowa. Siedziała bez ruchu. Może kilka godzin, może kilkanaście. Nie potrafi tego teraz odtworzyć. Ta noc była dla niej wyjątkowo długa. Najgorsza w życiu.
Marianna Popiełuszko, zwykła kobieta z Okopów, musiała teraz sprostać nowym zadaniom. Trzeba było zidentyfikować ciało syna, naszykować mu ubranie do trumny i włączyć się w organizację pogrzebu. Czy da sobie z tym radę? — myślała. Mąż absolutnie się do tego nie nadawał, był wciąż jakby otępiały, pogrążony w tragicznym śnie. Życie ciążyło jej jak nigdy dotąd. Każdy ruch sprawiał ból, każda decyzja, jaką miała podjąć, bolała jak krwawa rana. Czuła się odrętwiała. Jedyne, co robiła, by ulżyć wszechogarniającemu cierpieniu, to starała się więcej modlić.
— Ale odmawiałam tylko bolesne tajemnice Różańca. Poczułam wtedy więź z Maryją, która też cierpiała po śmierci Syna i zgodziła się na wolę Bożą. Prosiłam Ją, żebym ja też tak umiała — mówi matka ks. Jerzego. — Pan Bóg najlepiej wie, kiedy kogo zabrać.
W prosektorium zbolała Marianna Popiełuszko stała w milczeniu przy trumnie syna, patrząc na jego zmasakrowane ciało. Żegnała się z nim. Uklękła, ucałowała jego nogi i ręce. — Ja niegodna, żebym mogła całować jego twarz — opowiada.
Wstała, znów wpatrywała się w swoje dziecko. Była to udręka ponad jej siły. Różne myśli nią targały — o tym, jak go urodziła, a potem kołysała, gdy był mały, albo jak biegał po domu, gdy przędła czy gotowała. I o tym, jak ofiarowała go Bogu i cieszyła się, że został księdzem...
Wydawało jej się wtedy, że ta śmierć jest ponad jej siły. Część niej wtedy jakby umarła. Ale przyjęła to wszystko bez pytań. W niesamowitej pokorze. Drobna, krucha kobieta okazała się tak silna duchem. Od zawsze wiedziała przecież, że cierpienie w życiu być musi. I tak sobie to tłumaczyła: że nie ma żadnego ludzkiego życia bez krzyża i bez cierpienia. To tak jak w naturze: raz świeci słońce, raz pada deszcz. I wszystko potrzebne. Musi być przecież równowaga.
Jak patrzy na to wszystko obecnie?
— Tam dobrze, gdzie nas nie ma — ucina krótko. — Zawsze trzeba, żeby było dobrze. Czy dobrze, czy źle — to i tak dobrze. Jak jest, tak jest dobrze. Widocznie Pan Bóg tak chciał.
Po tym jednak, co wtedy zobaczyła w prosektorium, jej życie uległo nieodwracalnej zmianie. Zmaltretowane, martwe ciało syna w jej pamięci utrwaliło się na zawsze. Obok obrazu jej martwej córeczki.
— Wciąż byłam matką pięciorga dzieci. Dwoje z nich już nie żyło — mówi.
Wkrótce zadziwiła świat, gdy przebaczyła mordercom. — Modlę się o to, żeby oni się nawrócili — mówi.
Kolejną bolesną stratą, z którą pani Marianna musiała się pogodzić, była śmierć męża — po sześćdziesięciu latach dobrego małżeństwa.
Władysław Popiełuszko gasł powoli. Długo chorował, a jego żona wytrwale się nim opiekowała.
— Czyniła to z wielką troską — mówi krewny, ks. Kazimierz Gniedziejko. — Pamiętam, gdy wiele lat wcześniej pękły mu wrzody, jego żona troszczyła się o specjalną dietę dla męża, wymyślała dla niego delikatne potrawy, np. wypiekane z chleba paluchy.
Z jego zdrowiem raz było gorzej, raz lepiej. Ale w końcu nadszedł moment, w którym Marianna Popiełuszko zdała sobie sprawę, że zbliża się koniec.
Władysław Popiełuszko zmarł w domu 26 czerwca 2002 r. Jak to przyjęła?
— Trzeba żyć każdego dnia takim życiem, jakie Pan Bóg daje — mówi pani Marianna.
Rozumiała, że śmierć jest dla męża wyzwoleniem. Nie musiał już przynajmniej cierpieć — tłumaczyła sobie i innym.
Pochowała go na cmentarzu parafialnym w Suchowoli.
— Dla siebie ja też tam krzyż postawiłam — opowiada.
Tragedii w życiu Marianny Popiełuszko było wiele. Pod koniec wojny Rosjanie zamordowali jej młodszego brata, którego bardzo kochała. Na jej rękach zmarł ukochany ojciec. Przeżyła śmierć matki. Nagle zmarła w szpitalu jej młodziutka synowa Danusia. Osierociła troje małych dzieci, które Marianna Popiełuszko musiała wychować, zastępując im matkę, i z którymi mieszka do dziś. Nagle zmarł też jej osiemnastoletni wnuk Tomek. Niedawno pochowała męża jednej z wnuczek, który w wieku 49 lat zmarł na nowotwór. Także męża drugiej wnuczki, mającego zaledwie 42 lata...
— Z podziwem patrzyłam w ubiegłym roku na babcię, gdy siedziała w domu przy otwartej trumnie z ciałem zmarłego i głośno śpiewała z pamięci pieśni żałobne, ciągnąc od pierwszej do ostatniej zwrotki chyba przez pół godziny — opowiada owdowiała wnuczka Grażyna Siemion. Matka ks. Jerzego wie bowiem, że ten śpiew uwydatnia sens, kieruje ku wiecznym wartościom i przywraca życiu wymiar trwałości. Bo przecież „życie tylko zmienia się, nie kończy”. Nie wolno więc rozpaczać.
— Jak Bóg daje życie, to daje też śmierć — mówi. I zapewnia: — Moje życie było dobre.
— Dobre życie było... Ale trudne... — mówię do pani Marianny.
— A co, ty bez krzyża do nieba chciałaś się dostać?!
I radość, i cierpienie pochodzi od Boga. Pan Bóg wie, co jest dla człowieka najlepsze. Jedno życie się kończy, drugie zaczyna. Tak być musi. I tak jest dobrze. To dla niej oczywiste. Jak to, że po zimie nadchodzi wiosna, a po lecie jesień. I nie ma tu miejsca na wątpliwości.
— Ja mam spokój w duszy, bo wszystko przyjmuję z ręki Boga: czy cierpienie, czy ból, czy biedę. Jak nie akceptujesz życia, jakie masz, to nie znajdziesz spokoju. Akceptacja bowiem przywraca wszystkiemu właściwą perspektywę. I stanowi tajemnicę dobrego życia. Życia, które nigdy się nie kończy.
opr. mg/mg