Fragmenty książki "Człowiek ośmiu błogosławieństwę, będącej biografią Piera Giorgio Frassatiego
Luciana Frassati CZŁOWIEK OŚMIU BŁOGOSŁAWIEŃSTW
|
|
Dzwony, które przed kilku godzinami rozdzwoniły się, oznajmiając Zmartwychwstanie, były też zapowiedzią nowego życia: w Wielką Sobotę, 6 kwietnia 1901 r., o godzinie 18.30 urodził się w Turynie Pier Giorgio. Imię Pietro, drogie naszemu ojcu przez pamięć jego ojca, nie podobało się mamie, ale zgodziła się na nie pod warunkiem, że połączone będzie z imieniem świętego wojownika, którego rzeczywiste istnienie nie było jeszcze wtedy podawane w wątpliwość. Rozczarowanie, że na świat przyszedł chłopiec zamiast upragnionej dziewczynki, która miała złagodzić żal po stracie Eldy zmarłej w 1900 r. w wieku ośmiu miesięcy, skłoniły mamę do traktowania Doda — jak malec sam siebie nazywał — jak dziewczynki; dziewczynki gwałtownej i stanowczej, która, kiedy siedemnaście miesięcy później urodziłam się ja, wskazała drzwi mówiąc: „Wynieś ją tam”, co miało oznaczać, że nie ustąpi należnego jej miejsca. Z czasem starszy brat złagodził nieco swoją postawę, nie odstępował jednak mamy ani na krok, kiedy trzymała mnie na ręku.
Dodo wydawał się raczej powolny, jeżeli go coś nie dotyczyło, reagował natomiast gwałtownie, kiedy chodziło o kogoś słabego, kto potrzebował pomocy. Kiedyś do drzwi zapukała biedna kobieta z bosym dzieckiem na ręku. Dodo szybko ściągnął buciki i pończochy i dał je kobiecie, po czym, zanim ktokolwiek zdążył nadejść i sprzeciwić się, prędko zamknął drzwi. Innym razem w ochronce w Pollone dzieci siedziały przy południowym posiłku. Pier Giorgio, przyglądając się z podziwem długim kamiennym stołom z otworami do stawiania miseczek — nigdy jeszcze czegoś takiego nie widział — spostrzegł w głębi sali, z dala od wszystkich, samotne dziecko, odizolowane od innych z powodu wysypki. Podszedł do niego szybko i zanim siostra Celeste, zajęta rozmową z dziadkiem Francesco Ametis, spostrzegła, co się dzieje, zaczął jeść z nim razem: jedną łyżkę ty, drugą ja — i zaraz z twarzyczki chorego malca zniknął smutek.
Stawał w zachwycie zarówno przed kwiatami cieplarnianymi, jak i przed polnymi, które zrywał pełnymi garściami, żeby zanieść je prababci Antonii, cieszącej się tymi serdecznymi odruchami malca. Kwiaty nie tylko przynosiły radość, ale były też darem składanym Bogu. Kiedyś, spotkawszy w ogrodzie konwerskę, która przyszła z ochronki po kwiaty do kaplicy, Dodo podbiegł do niej, trzymając w rączce piękną szkarłatną różę, i powiedział: „Siostro...”. „Nie jestem siostrą zakonną”, wyjaśniła konwerska, ale on, wcale nie zmieszany, powtórzył: „Siostro, proszę zanieść tę różę Jezusowi ode mnie”. Zaskoczona spojrzeniem tego dziecka, podziękowała mu słowami, które dzisiaj wydają się prorocze: „Zobaczysz, Jezus kiedyś uczyni cię świętym”.
Bezgranicznie kochał swoją „mamusię, śliczną gwiazdkę promienną” i kiedy słyszał, jak ojciec chwali kobiecą urodę, natychmiast zwracał się do matki z gorącym protestem: „Ale nie taka śliczna jak ty!”. Jednak z wrodzonym poczuciem sprawiedliwości, które nigdy go nie opuszczało, nie dawał się skusić jej przesadnej pieszczotliwości. Kiedy prowokowała go mówiąc: „Jesteś moja, moja córeczka”, Pier Giorgio bez wahania dodawał: „I tatusia także”.
Z konfliktów między naszymi rodzicami zaczęliśmy sobie zdawać sprawę dużo później, chociaż od dawna oczywista była przyczyna — decydująca rola kobiet z rodziny Ametis w naszym życiu, opartym na zakazach. Nikt nie troszczył się o to, żeby czymś wypełnić pustkę, jaką stwarzał dokoła nas ten ocean zakazów, zmuszając nas do życia w samotności, bez towarzystwa. Dlatego od wczesnego dzieciństwa bardzo ważna była dla każdego z nas dwojga obecność tego drugiego. Chcąc nas koniecznie zrównać i upodobnić pod każdym względem, wychowywano mnie prawie jak chłopca, ryzykując w ten sposób wypaczenie naszych osobowości. Uczono nas odporności, wpajano dyscyplinę i posłuszeństwo, akceptację wszelkich narzucanych nam ofiar. Jakikolwiek dialog z dorosłymi był zabroniony, po prostu nie istniał. To, że miano nas za nic, albo gorzej, za istoty zakłócające spokój, pozbawiło nas wszelkich przejawów dumy; za to umieliśmy stawić czoło trudnościom i odważnie znosić ból. Jedynie ojciec, nie wnikając zresztą przy tym w nasze wewnętrzne życie, brał czasem udział w naszych zabawach i chwile z nim spędzone dawały mi złudzenie, że jednak coś dla niego znaczę.
Nie wolno nam było jeść pomiędzy ustalonymi posiłkami, nie istniały dla nas żadne bary, żadne napoje, a kiedy okropnie zmęczona niekończącymi się wędrówkami po górach, z których z reguły wracałam z gorączką, skarżyłam się, że bardzo chce mi się pić, mama krzepiła mnie radą: „Zwilż sobie usta śliną”. Radość, z jaką tatuś mówił o górze makaronu oczekującej nas po powrocie z „La Stampy”, była dla nas jedyną przyjemnością, zwłaszcza kiedy po drodze przystawaliśmy gdzieniegdzie przed witryną albo nawet przy marmurowej ladzie sklepu spożywczego.
Agnostycyzm ojca znacznie mniej przyniósł mi szkody niż „religijność” rodziny Ametis. Od niego nie słyszeliśmy nigdy ani słowa przeciw Kościołowi, podczas gdy superkrytyczny charakter mamy nie oszczędzał nawet niektórych księży, stwarzając pozory atmosfery antyklerykalnej. Mama i jej siostra, które za nic w świecie nie opuściłyby mszy w niedziele czy święta, nie wchodziły do kościoła ot tak, na krótki pacierz, nigdy się nie widziało, żeby któraś z nich uklękła do modlitwy. Czuliśmy się zmuszeni do fanatycznego, a pozbawionego treści prze strzegania określonych reguł: w kościele nie kręcić się, „pobożnie” uczestniczyć w nabożeństwach, nie opuszczać mszy w dni przez Kościół nakazane. Religia złożona z gotowych, utartych zdań, powtarzanych przez całe życie, łatwo mogłaby z nas zrobić obłudników, a co najmniej ludzi powierzchownie „praktykujących”.
Ale obok Pier Giorgia „formalnego”, którego pilnej uwagi w czasie mszy nie mógł rozproszyć nawet grzmiący z ambony głos księdza, zaczął się wcześnie objawiać inny Pier Giorgio, pochłonięty swoją wiarą i swoim miłosierdziem, którego przedwczesna intuicja utrzymywała na pograniczu poezji i religii. „Czy Jezus był sierotą?” zapytał kiedyś mamę, wpadając w nocnej koszuli do salonu pełnego gości, a zaraz potem, kiedy go zapewniła, że Jezus miał dwóch ojców, wrócił spokojnie do łóżka.
Jedyną osobą naprawdę religijną, choć także na swój sposób, była babcia Linda Ametis. Kiedy na niebie zaczynały ukazywać się gwiazdy, pogrążała się w modłach za swoich zmarłych, wymieniając ich wszystkich po kolei, jak w jakiejś odwiecznej bajce. Nie wzmagało to w nas poczucia bezpieczeństwa, ale przynajmniej nadawało życiu wiecznemu jakiś przyjazny nastrój. Troszczyliśmy się o zmarłych. Pier Giorgio, zbudzony kiedyś w nocy odgłosami burzy, zapytał mamę: „Czy deszcz pada na zmarłych na cmentarzu?”.
Na zawsze zachował troskę o zmarłych: podróżując po Niemczech, kiedy miał lat dwadzieścia, pamiętał o zamówieniu mszy w rocznicę śmierci naszej ciotki, zmarłej jeszcze przed jego urodzeniem, za jej duszę i za duszę prababci Antonii.
opr. aw/aw