Przemiana

Fragmenty książki "Święty brat Albert"

Przemiana

Michał Józef Rożek

ŚWIĘTY BRAT ALBERT

ISBN: 83-7318-552-6
© Wydawnictwo WAM, 2005


Przemiana

Adamowi Chmielowskiemu sztuka już nie wystarczała. Przeżył w życiu wiele upokorzeń, również zawód miłosny, o którym, nawet najbliższym przyjaciołom, nigdy nie wspomina. Nie było mu obce uczucie głębokie do kobiety, panny Lucyny Siemieńskiej, ukochanej córki Lucjana Siemieńskiego, z którym Adama łączyło przede wszystkim wspólne rozumienie istoty sztuki. Niestety, ojciec odmówił mu jej ręki. Kto wie, czy ta odmowa nie wpłynęła na duchowość Adama. Może wtedy zobaczył, że piękne słowa i deklaracje nie mają żadnej wartości, zwłaszcza w sferach ziemiańskich i bogatego krakowskiego mieszczaństwa. U ludzi o pewnej mentalności, zwłaszcza w drugiej połowie XIX stulecia, liczyły się pochodzenie, pieniądz, posag. Chmielowski był biedny jak mysz kościelna. Pomimo szlacheckiego herbu, niezwykłego talentu i męstwa, którym się wykazał w powstaniu styczniowym, nie był godny ręki panny Lucyny. Zapewne po otrzymaniu przysłowiowej czarnej polewki zastanawiał się, jakie wartości są trwałe i co się jeszcze liczy w tym życiu na świecie? W jednym z listów do Heleny Modrzejewskiej pisał: „Wiele myślałem, w życiu, kto to jest ta królowa sztuka i przyszedłem do przekonania, że jest to tylko wymysł ludzkiej wyobraźni, a raczej straszliwe widomo, które nam rzeczywistego Boga zasłania. Sztuka to tylko wyraz i nic innego; dzieła tej tak zwanej sztuki są to zupełnie przyrodzone objawy naszej duszy, są to nasze własne dzieła i mówiąc po prostu, dobra jest rzecz, że je robimy, bo to naturalny sposób komunikacji i porozumienia się między nami. Ale jeżeli w tych dziełach kłaniamy się sobie, a oddajemy wszystko na ofiarę, to choć to się nazywa zwykle kultem dla sztuki, w istocie rzeczy jest tylko egoizmem zamaskowanym; ubóstwiać siebie samego, to przecież najgłupszy i najpodlejszy gatunek bałwochwalstwa”.

Powoli dojrzewa decyzja. Zmienić się. Szukać drugiego człowieka. Brać odpowiedzialność za drugiego człowieka — najgorszym z grzechów jest zaniedbanie, szczególnie zaniedbanie bliźniego. Wie, że Bóg „patrzy na serca”. Dostrzega całe zło w środku i pozory na zewnątrz. Patrzy na uczynki — jak odnosimy się do innych, na ile jesteśmy wrażliwi na krzywdę i ból drugiego człowieka i na motywy naszego postępowania wobec bliźnich. Stwórca stworzył nas do szczęścia, a nie hipokryzji. Ważniejszy przecież w ujęciu ewangelicznym jest datek na utrzymanie sierot czy nakarmienie głodnego. To Chrystus powiada: „Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem, całą swoją duszą i całym swoim umysłem. To jest największe i pierwsze przykazanie. Drugie podobne jest do niego: „Będziesz miłował swego bliźniego, jak siebie samego” (Mt 22, 37-39). To miłosierdzie jest sednem chrześcijaństwa. „Wszystko więc, co byście chcieli, żeby wam ludzie czynili, i wy im czyńcie!” (Mt 7, 12). Biblijne szalom wykracza daleko poza granice zwyczajnej tolerancji — obejmuje bliskie zainteresowanie bliźnim, jego bezwarunkową akceptację i wsparcie, gdy tego potrzebuje. Taka postawa nie leży w naszej skażonej grzechem pierworodnym naturze, jesteśmy raczej skłonni do zawiści i dominacji. Musi przeto w nas zadziałać sam Bóg, abyśmy w naszym życiu wykazali się pozytywnym stosunkiem do bliźnich. Ustalony przez samego Chrystusa standard brzmi: „Niech nikt nie szuka własnego dobra, lecz dobra bliźniego!” (1 Kor 10, 24). Na pewno wymaga wielkiego wewnętrznego wysiłku, aby wesprzeć proszącego. A przecież Bóg powiada do Ozeasza, ostatniego króla Izraela, „Miłości pragnę, nie krwawej ofiary” (Oz 6, 6).

Tak rodziła się u Adama Chmielowskiego odpowiedzialność za „braci naszego Boga”.

24 września 1880 roku — w pełni najwyższych sił twórczych — Chmielowski decyduje się na niezwykły krok. Wstępuje do nowicjatu jezuitów w Starej Wsi, koło Rzeszowa. Zaskoczyło to wszystkich. Rodzinę i przyjaciół. Zwłaszcza kolegów artystów. Pragnąc zaspokoić aspiracje swej duszy zdecydował się na życie zakonne.

Kiedy zapadła ta najważniejsza decyzja? Nie wiemy. Może rodziła się podświadomie, kiedy chirurg bez znieczulenia amputował mu nogę, aby uratować go od śmierci. Może wtedy, gdy odrzuciła go rodzina Siemieńskich? albo gdy patrzył na śmierć Maksymiliana Gierymskiego, albo oglądając obrazy włoskiego mistrza renesansu Fra Angelica, który także wstąpił do zakonu. Decyzja ta narastała latami, w obserwacji samotniczego w sumie życia, w szukaniu prawdy pogłębionej o refleksję nad istotą losu człowieczego. Komentarzami najlepszymi stanu duchowego artysty były wszak jego dzieła — Wizja św. Małgorzaty oraz Ecce Homo.

Tak, jak w mickiewiczowskich Dziadach Gustavus obiit, natus est Conradus. Człowiecza przemienia. W liście pisanym z nowicjatu do Heleny Modrzejewskiej najdobitniej scharakteryzował swoją duchową przemianę: „Wstąpiłem do zakonu, za kilka dni dostanę suknię jezuicką, tę sławną czarną sukienkę, pod którą tylu świętych zwyciężało świat i siebie, a tylu bohaterów krwią się oblało za Boga i wiarę. (...) Już nie mogłem dłużej znosić tego złego życia, którym nas świat karmi, nie mogłem już dłużej tego ciężkiego łańcucha nosić. Świat jak złodziej wydziera co dzień i w każdej godzinie wszystko dobre z serca, wykrada miłość dla ludzi, wykrada spokój i szczęście, kradnie nam Boga i niebo. Dla tego wszystkiego wstępuję do zakonu; jeżeli duszę bym stracił, cóżby mi zostało?” Do Józefa Brandta zaś pisał: „W myślach o Bogu i przyszłych rzeczach znalazłem szczęście i spokój, którego daremnie szukałem w życiu. Życzę ci tych samych dobrych darów Pana Boga. Kładę habit zakonny, żebym miał reguły życia i obowiązki, które by mi nie pozwalały upadać coraz niżej, bo każdy człowiek upada własnym ciężarem, jeśli nic go nie podtrzymuje i do Boga nie zdąża. Ty także za łaską Bożą jesteś człowiekiem małżeńskiego zakonu, więc masz cały szereg świętych obowiązków, których dobre spełnienie zapewni Ci życie przyszłe za łaską Bożą. Dziękujemy obaj za nasze powołania”.

W liście z tego samego roku do Józefa Chełmońskiego nadmieniał: „Kościół katolicki to nie budynek z lichymi najczęściej obrazami, w którym się często modlą fałszywe dewotki i wielu do niego zapisanych katolików fałszywych, gdzie znaleźć też można złych i głupich księży — ale Kościół to jest sukcesja nieprzerwana świętych: Ludzi, czynów i zasad, która łączy w jedną całość mnóstwo ludzi, którzy żyli na świecie od dawna i żyją, niektórzy są w niebie i w czyśćcu, inni na ziemi, a wszyscy są złączeni w jednym duchu, wspomagają się wzajemnie i ze sobą komunikują. To jest Kościół katolicki, święte ciało, choć w nim dużo członków chorych albo umarłych”. To właśnie w myślach o Bogu odnalazł spokój wewnętrzny i szczęście. Obłóczyny zakonne odbyły się niezwykle uroczyście 10 października 1880 roku.

Tymczasem nadeszły rekolekcje wielkopostne roku 1881. Adam wpadł w niewytłumaczalny trans psychiczny. 5 kwietnia usunięto go z nowicjatu, co wyraźnie zaznaczono w aktach: dimissus ob morbum praecipue ob perturbatam rationem — usunięty z powodu choroby, zwłaszcza zaburzeń umysłowych. Już 17 kwietnia Chmielowski znalazł się w Kulparkowie, koło Lwowa. Tutaj hospitalizowano go do 22 stycznia 1882 roku. Diagnoza lekarska lakonicznie stwierdzała u chorego: „Hipochondrię, melancholię, obłęd religijny, lęk, przeczulicę psychiczną, dysparsja neurologica. Choroba wystąpiła zrazu z licznymi wyrzutami sumienia, potępieniem, niegodnością należenia do jezuitów. Chory nie ma poczucia choroby psychicznej (...), małomówny, smutnego usposobienia”. Ten kryzys psychiczny Adama był dla jezuitów dużym zaskoczeniem, na początku nowicjatu Chmielowski rokował dla zakonu jak najlepiej. Potem napisze o tym zdarzeniu ojciec Wojciech Baudis, ówczesny mistrz nowicjatu: „Lecz w tym, jakkolwiek krótkim czasie poznałem, jaka to była dusza wybrana od Pana Boga i do tak wielkiego, zbożnego dzieła później przeznaczona”.

Z zakładu w Kulparkowie Adama zabrał brat Stanisław, który wówczas dzierżawił majątek w Kudryńcach, nad Zbruczem. Zachowały się relacje z pobytu Chmielowskiego w Kudryńcach. Jego krewny Witold Chmielowski konstatował: „Pamiętam — na rogu domu zawsześmy widzieli pana już szpakowatego, w niezmiernie szarym płaszczu, podpierając się pod ramieniem grubą laską i mającego na kolanach rozłożoną księgę, którą czytał nie odrywając oczu. Uderzało nas to, że nie reagował nigdy na żaden ruch przed domem, jakby nie widział, co się dzieje dokoła niego. (...) Przyjechał z Paryża chory na melancholię”. Karmelitanka Bosa, siostra Teresa Małgorzata, córka Siemieńskiego, tak wspominała ówczesnego Adama: „pogrążony w smutku, całymi dniami siedział w swoim pokoiku milczący, przygnębiony, nie przyjmując pokarmu ani napoju, zanurzony w strasznym cierpieniu wewnętrznym”. Zatem klasyczny stan depresyjny, przybierający z czasem na sile.

Po latach, już jako Brat Albert, zwierzy się ks. Lewandowskiemu: „Byłem przytomny, nie postradałem zmysłów ale przechodziłem okropne męki i katusze, i skrupuły najstraszliwsze”. Stan trwał do sierpnia roku 1882. Z apatii wybawił go ks. Leopold Pogorzelski, który przekonał chorego, iż miłosierdzie Boże jest nieograniczone, wreszcie dzięki sakramentowi pokuty, odnalazł wewnętrzną równowagę. To spowiedź miała dla Adama znaczenie terapeutyczne. Może też rozwiązania tego nagłego przemienienia należy szukać w pismach św. Jana od Krzyża, jedynego w swoim rodzaju teoretyka „ciemnej nocy” duszy ludzkiej. To właśnie przez ową „ciemną noc” dochodzi się w rezultacie do „żywego płomienia miłości Bożej”. Adam wybierze niebawem inną drogę: zapatrzony w św. Franciszka z Asyżu, porzuca malarstwo, aby służyć „Pani Biedzie”. To czego nie znalazł u jezuitów, osiągnie przez franciszkańskie ubóstwo.

Ta wewnętrzna przemiana dokonała się u niego przez chorobę i duchowe cierpienie. W umysłowości Adama fundamentem stały się idee św. Franciszka z Asyżu i św. Jana od Krzyża. Ten ostatni stał się dla Adama Chmielowskiego niejako wytrawnym mistrzem życia wewnętrznego, zaś Biedaczyna z Asyżu mistrzem jego bezinteresownego działania społecznego, ukierunkowanego na bliźnich.

Między książkami księdza Pogorzelskiego znalazł Regułę św. Franciszka oraz Regułę III Zakonu św. Franciszka. Czytał w Regule św. Franciszka słowa: „Niech im powiedzą słowa Ewangelii świętej, aby poszli, sprzedali całe swoje mienie i starali się rozdać to ubogim (...) i niech wszyscy bracia noszą odzież pospolitą, i mogą ją z błogosławieństwem Bożym łatać zgrzebnym płótnem lub innymi kawałkami materiału (...). Lecz niech będą cisi, spokojni i skromni, łagodni i pokorni, rozmawiając uczciwie ze wszystkimi, jak należy. Służąc Panu w ubóstwie i pokorze, niech ufnie proszą o jałmużnę i nie powinni wstydzić się tego, bo Pan dla nas stał się ubogim na tym świecie. (...) Upominam i zachęcam w Panu Jezusie Chrystusie, aby bracia wystrzegali się wszelkiej pychy, próżnej chwały, zazdrości, chciwości, trosk i zabiegów tego świata”. To dzięki tej właśnie lekturze zapalił się do życia zakonnego, pozostawając jednak w doczesnym świecie. Szybko dostrzegł w sobie apostoła tego rodzaju życia zakonnego i chrześcijańskiego. Do pełnego tercjarstwa brakowało jednak ostatecznego impulsu.

W roku 1884 Adam Chmielowski ponownie zawitał do Krakowa. Ten blisko czterdziestoletni mężczyzna wzbudzał powszechne zainteresowania z racji dotychczasowego swego żywota. Jako powstaniec przeszedł już dawno do legendy. Okresowo zamieszkał u Kamedułów na Bielanach. Niebawem zmienił miejsce pobytu, wynająwszy na pracownię „lokal numer dwa u p. Bocheńskiej”, przy ulicy Basztowej 4. Coraz częściej myślami wracał do Biedaczyny z Asyżu, który był dlań niedościgłym wzorem. Rozczytywał się w Kazaniu na Górze: „Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie. Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni. Błogosławieni cisi, albowiem oni na własność posiądą ziemię. Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni. Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią. Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą. Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój, albowiem oni będą nazwani synami Bożymi. Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, albowiem do nich należy królestwo niebieskie. Błogosławieni jesteście, gdy [ludzie] wam urągają i prześladują was, i gdy z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was” (Mt 5, 1-11).

Swoje mieszkanie podzielił kotarą na dwie części. Z jednej stworzył tak bardzo mu potrzebną pracownię malarską i własny kąt do spania. Druga stała się przytułkiem dla wszelkiej maści biedoty wałęsającej się po ulicach Krakowa. Chmielowski nigdy nie pytał o wyznanie czy pochodzenie. Dla niego liczyło się tylko czynienie dobra i krzewienie prawdziwej miłości chrześcijańskiej. Jego mieszkanie zawsze pełne było potrzebujących. Już wtedy przyrównywano go do św. Franciszka. Nędzarze szybko się o tym zwiedzieli. Chmielowski tak pisał do ojca Czesława Bogdalskiego: „To są pierwsi moi pupile — nieszczególni prawda? Lecz cóż miałem robić, musiałem ich przygarnąć, bo to wszystko ludzie bezdomni, a zapowiedziane przez miasto ogrzewalnie jeszcze nie są urządzone. Co prawda, to mam nieco kłopotu z nimi. Pókim w domu, siedzą cicho, lecz ledwo wyjdę, zaraz zaczynają awantury. Już mi robił o to wyrzuty właściciel domu i wspominał, że się o te hałasy lokatorzy żalą i że się nie czują bezpieczni przy takich sąsiadach. Muszę się za jakimś innym dla nich i dla siebie oglądnąć mieszkaniem, bo przecie tych biedaków nie opuszczę. Chciałbym (...) być innym użytecznym”.

Urządzał też wigilie dla biedoty. Introligator Łukasz Kruczkowski tak opisuje jedną z ubogich wigilii Adama Chmielowskiego: „Mogło to być w r. 1885. Praktykowałem jako piętnastoletni chłopiec w zawodzie introligatorskim w Krakowie na Placu Matejki. Z okien pracowni widywałem często wchodzącego i wychodzącego z gmachu Akademii Sztuk Pięknych poważnego pana w pelerynie. Nazywaliśmy go Pan w pelerynie; kto to był, nie wiedzieliśmy jednak. Nie wyglądał na ucznia Akademii, ale musiał korzystać z tamtejszej pracowni malarskiej. Na tymże placu, na terenie kościelnego cmentarza św. Floriana, dokładnie na rogu tegoż placu i ulicy Ogrodowej stał nieistniejący dziś jednopiętrowy budynek, zwany starą szkołą, istna rudera, powoli rozbierana, pozbawiona już podłóg. Był wtedy zupełnie opuszczony przez ludzi. Toteż niemało mnie zainteresowało i mych kolegów, że gdy nadszedł wieczór wigilijny (...) w oknach starej szkoły na parterze ukazało się migotliwe, żółte światło. Podszedłem z kolegami do okna i zajrzałem do wnętrza; oczom naszym przedstawiła się sala pozbawiona całkowicie podłogi i sprzętów. Na gołej ziemi, w ksztłcie wianka siedziało 8 do 12 starców o wyglądzie żebraków, wśród nich nasz Pan w pelerynie. Środek wianka zasłany gazetami, płonie kilka mizernych świec, a na gazetach, bez żadnych naczyń, leży pożywienie przyniesione przez Pana w pelerynie. Zabierają się w namaszczeniu do swojej wieczerzy wigilijnej. Później dopiero dowiedziałem się, że ten Pan w pelerynie to Adam Chmielowski, późniejszy Brat Albert”.

Tak wyglądały wigilie Adama Chmielowskiego; urządzał je w opustoszałej szkole św. Floriana, stojącej — by być precyzyjnym — w narożu placu Matejki i ulicy Kurniki. To przez takie wigilie Adam dobijał swoją łódką nie do stałej przystani, ale do zakrętu, na którym czekała go droga wyznaczona mu przez Stwórcę.

Kraków sprzed stu dwudziestu laty. Miasto niebywałych kontrastów: biedy wielkiej, aż rażącej oczy i nędzy ludzkiej. Arystokratycznego blichtru. Miasto hrabin zbierających datki na wykupywanie Murzynków, to na misjonarzy w Chinach. Jak przed siedemdziesięciu laty pisał Adolf Nowaczyński — „musiały Chmielowskiego jednak irytować, kiedy wychodząc z któregoś pałaców, sterczących dumnie (...) na ulicy napotykał się na przysłowiową krakowską nędzę, brud, dziadostwo, obszarpaństwo (...)”. Tym razem Adam nie gustuje już w intelektualnym, snobistycznym światku, lecz jest przejęty swym franciszkańskim posłannictwem. Wszelka mizeria przewija się przez mieszkanie przy ul. Basztowej. W Chmielowskim, który widział biedę na Podolu i najstraszliwszą krakowską nędzą dochodzi do wielkiej przemiany duchowej. Stanisław Witkiewicz — kolega z lat Monachium pisał nie bez melancholii: „Adam służy tu [w Krakowie] teraz tylko opuchlakom”. — w innym miejscu dodaje: „Adam Chmielowski ma już swoich opuchlaków — zestarzał się i stracił giętkość umysłu”. Tak nazywano wówczas potocznie ludzi z głodu puchnących. Nadmieńmy, że w Krakowie w owym czasie działają już instytucje opiekuńcze. W roku 1882 ksiądz Kazimierz Siemaszko ze Zgromadzenia Misjonarzy zorganizował izby noclegowe dla chłopców pozbawionych dachu nad głową. Pod Wawelem działa także Stowarzyszenie św. Wincentego ŕ Paulo, wydające m.in. ciepłe posiłki dla potrzebujących. Spekulacje akcjami Kanału Sueskiego pozwoliły w roku 1885 księciu Aleksandrowi Lubomirskiemu na wydanie dwóch milionów franków na urządzenie i utrzymanie schroniska dla 160 chłopców opuszczonych lub „złego prowadzenia”. W schronisku tym, wyposażonym w pierwszą w Krakowie krytą pływalnię mieści się obecnie Akademia Ekonomiczna. Kanał Sueski umożliwił również ufundowanie przez księcia Lubomirskiego na terenie wsi Łagiewniki — tak zwanego Józefowa — schroniska dla zaniedbanych moralnie dziewcząt, które prowadziły Siostry Bożego Miłosierdzia. Wreszcie z zapisu Anny Helclowej (zm. 1880), małżonki Ludwika Helcla (zm. 1872), bankiera i znanego filantropa, powstała fundacja Domu dla Nieuleczalnie Chorych im. Ludwika i Anny Helclów, znana w Krakowie pod potoczną nazwą domu dla starców Helclów. Była też ona z księżną Marceliną Czartoryską współzałożycielką Szpitala dla Dzieci im. św. Ludwika, tak nazwanego na cześć jej małżonka Ludwika Helcla. Tyle słów o najważniejszych dobroczynnych poczynaniach przypadających na czas przemiany duchowej Adama Chmielowskiego.

Zdaniem Adolfa Nowaczyńskiego — „wielka idea człowieka Chmielowskiego jednak zrodzić się mogła tylko jako przeciwstawienie do świata dostatku, dobrobytu, majętności i bogactw. (...) Pierwszy czerwony abbé, socjalizujący ksiądz Jan Badeni, któremu należy w późniejszym przeobrażeniu Adama Chmielowskiego na Brata Alberta dość wielki wpływ przypisać”. Ksiądz Badeni, publicysta, historyk, działacz społeczny był od roku 1879 prowincjałem jezuitów. Jako prowincjał kierował podległych mu duchownych do pracy w katolickich organizacjach robotniczych (Przyjaźń, Jedność). Należał do inicjatorów zainteresowania się galicyjskiego Kościoła kwestiami społecznymi, w tym pozyskania klasy robotniczej, dla której opium stanowiły nauki Marksa i Engelsa.

Przetrwała urzekająca w swej treści relacja o rzekomej przyczynie metamorfozy Adama Chmielowskiego w Brata Alberta. Otóż Stanisław Estreicher przyjaźnił się z Adamem. Znał go też jego ojciec słynny Karol Estreicher, dyrektor Biblioteki Jagiellońskiej. Z Bratem Albertem obydwaj Estreicherowie spotykali się w salonie Ludwika Michałowskiego (zm. 1899) powstańca z roku 1863, znawcy i kolekcjonera sztuki, który w domu przy ul. Brackiej 10 przyjmował gości w niedzielę, aby toczyć dysputy o sztuce. Brat Albert też tam bywał, podobnie, jak u Estreicherów. Syn Stanisława Estreichera i wnuk Karola Estreichera, prof. Karol Estreicher, jun. pozostawił tej treści relację o bezpośredniej genezie ostatecznego powołania Adama Chmielowskiego: „Wielki Jałmużnik Krakowa, brat Albert Chmielowski, miał kiedyś wyjść z balu Pod Baranami zmęczony przyjęciem i świetnym życiem, które wiódł. W noc karnawałową, gdy księżyc oświecał zaśnieżone miasto, szukał motywów malarskich. Wśród szkarp Biblioteki Jagiellońskiej obok kapliczki świętego Jana, spotkał Antośkę opłakującą swój grzech. Wtedy to, pocieszając ją, miał pójść za nią i zstąpić w inny świat. Nie wiedział o nim. Subtelny artysta, wykształcony w Monachium, przyjaciel Witkiewicza, Gierymskich, Sienkiewicza, syn zamożnej rodziny, szczęśliwy i śniący o sławie, ujrzał zbiorowisko ludzkie, którego się nie domyślał. Po zasypaniu Wiśliska zostały w najuboższej dzielnicy na Stradomiu stare kanały, których nie zburzono. Przestano ich używać, aby Wisła popłynęła głównym korytem, a sklepione korytarze zdano na własny los. Było tam pustowisko zupełne, a tylko na nową groblę przez lata zwożono śmieci. (...) Śmieci nie wszystkich odstraszają. Wszędzie są tacy, co razem z głodnym psem szukają w nich źródła życia. Śmietnisko na grobli przyciągało nędzę krakowską, a wyloty kanałów zastąpiły im dom. Kogo szpital św. Ducha wypuścił, który z więzienia wyszedł lub kto bał się sprawiedliwości z zasady szukał schronu. Była tam Rzeczypospolita żebraków i nędzarzy, dziadów, śmieciarzy i włóczęgów, rządzona wedle ustaw własnych, tym silniejszych, że umownych. (...) Tam, gdzie tylko śmierć wybawicielka zaglądała, zawlokła przyszłego dobroczyńcę Krakowa Antośka. Tam ujrzał ludzi pozbawionych człowieczeństwa, łachmany ciał budzące odrazę. Tam poczuł powołanie twórca zakonu albertynów. Jak prawa żebracze ominął, co uczynił, że wyszedł stamtąd, że nikt nie porwał się na niego, pozostało jego tajemnicą i tych natchnionych sił, jakie nosił w sobie. Faktem jest, że niedługo założył w małym domku na Kazimierzu schludne i ciepłe schronisko (...). Zniknęło z Krakowa prastare targowisko żebracze (...) na jego miejscu działać zaczął zakon nowy reguły św. Franciszka, założony przez ścisłego obserwanta”. Po latach — konkludował Estreicher —„Antośka zbierała po domach starą odzież i wszelkie gałgany i nosiła je do schroniska albertynów”.

To w Krakowie dokonał się ostateczny przełom duszy Adama, kiedy „umarł Adam Chmielowski, a narodził się Brat Albert”. Daleki od religijności Stefan Żeromski, poznawszy Brata Alberta, nazwał go świętym. W ustach Żeromskiego słowo to nabrało szczególnej wagi. Wyrażało bowiem opinię o człowieku daleką od łatwej egzaltacji. „Być dobrym, jak chleb” — to duchowe przesłanie Brata Alberta. Jakby w metafizycznym olśnieniu dojrzał nowy sens swojego życia, a wszystko dotychczasowe stawało się nieważne wobec najwyższego celu, który odtąd będzie mu przyświecał. Cel społecznie pozytywny. Od tej pory Brat Albert wszystkie myśli poświęcił dla stworzenia wielkiego dzieła pomocy bliźnim. W jego umyśle dokonała się zaiste augustiańska iluminacja.

Rodził się wielki człowiek Kościoła, nie zabiegający o zaszczyty i honory, ale dostrzegający wyraziście nędzę samotności i opuszczenia, braku przyjaźni i miłości. Nędza duchowa jest bowiem nie do ukrycia przed przenikliwością wrażliwych oczu. Nędzy tej nie skrywa nawet powodzenie materialne. Przenikała Adama dziwna mądrość, która przemawiała: „Oddaj się całkowicie na służbę drugim. Nie szukaj siebie, ale tego, co dobre dla innych. Bądź dobry i oczywisty w swojej dobroci, jak chleb powszedni. Nie goń za szczęściem, ale pragnij z całego serca szczęścia dla innych. Nie szukaj mądrości, ale pozwól się nauczać. Tracąc siebie — odnajdziesz życie wieczne, dając — zyskasz wszystko, cierpliwie służąc — staniesz się otwarty na prawdziwą mądrość”. Wsłuchiwał się w słowa św. Pawła Apostoła: „Owocem zaś Ducha jest: miłość, radość, pokój, cierpliwość, uprzejmość, dobroć, wierność, łagodność, opanowanie” (Ga 5, 22). I wreszcie urzekał go ten wspaniały Pawłowy hymn o miłości, który kończy się tymi słowy: „Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość, te trzy: z nich zaś największa jest miłość” (1 Kor 13, 13).

Ten polski Corot, jak go nazywano, z wolna rezygnował ze sztuki. Wielki esteta porzucał piękno materialne na rzecz piękna duchowego. Zaprzyjaźnił się Chmielowski z kapucynem, ojcem Grzegorzem, który po sybirskiej katordze, przybył do Krakowa i tutaj napotkał powstańca z roku 1863 — Adama Chmielowskiego. U Adama dojrzewało zrozumienie, że jeśli chce się naprawdę pomóc biednym, to musi stać się — wedle słów Pawłowych — „wszystkim dla wszystkich”. Zatem również stać się ubogim. Innego wyjścia nie było.

Zaczął od prozaicznej rzeczy — ubrania. U biskupa krakowskiego Albina Dunajewskiego, który nadzwyczajnie cenił Chmielowskiego, poprosił o pozwolenie na noszenie habitu zakonnego, jako tercjarz zakonu franciszkańskiego. Zakupił grube popielatoszare sukno, a kapucyński krawiec uszył mu habit, wedle jego wskazówek. To był dobry początek. Niebawem nadejdzie czas na uroczyste obłóczyny i zaślubiny. Na to też wyraził zgodę biskup Dunajewski. Kościół zatem akceptował swoim autorytetem przemianę, jaka dokonała się w Adamie Chmielowskim. On sam uważał, że ewangeliczne ubóstwo, pokorna i ofiarna służba człowiekowi w trudzie dnia codziennego — to dar samego siebie w nieograniczonej miłości dla Boga.

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama