Joasia Krypajtis

Żyła tylko dziewiętnaście lat, z których kilka ostatnich spędziła w szpitalu albo przykuta do domowego łóżka, w którym zmarła.

Szymon Hołownia

JOASIA KRYPAJTIS

Żyła tylko dziewiętnaście lat, z których kilka ostatnich spędziła w szpitalu albo przykuta do domowego łóżka, w którym zmarła. Nikt do końca nie wiedział, na co tak naprawdę chorowała. Po prostu pewnego dnia podczas zajęć w liceum poczuła się źle. Mówiła, że czuje dziwne ciepło w nogach. Wkrótce objął ją postępujący paraliż, straciła wzrok, a gdy czyta się wspomnienia jej bliskich, serce się kraje na myśl, co to dziecko musiało wycierpieć nie tylko od samej choroby, ale też od tych, którzy — bazując na ówczesnym stanie wiedzy medycznej — próbowali ją ratować.

Joasia Krypajtis

Mające opóźnić zanik nerwów wzrokowych zastrzyki pod gałkę oczną, tracheostomia i sztuczne wentylowanie dostępnymi wówczas topornymi aparatami ze srebrną rurą umieszczoną w tchawicy (nie było to zdaje się znane z amerykańskich filmów tak zwane żelazne płuco, ale i tak musiał to być koszmar). Nie jestem wielkim specem od historii aparatów do wentylacji mechanicznej, ale wydaje mi się, że nie było wówczas dostępnych humidifi katorów powietrza, które zastępują nawilżającą wdychane powietrze funkcję nosa. Gdy czytam o maszynie odflegmiającej, do której chora też była podpięta, robi mi się słabo. Podobnie jak jednej ze współpacjentek, która pisze, że gdy przydzielono ją do tej samej sali, natychmiast chciała stamtąd uciekać, przekonana, że nie zniesie obcowania z tak wielkim cierpieniem.

Przemogła się jednak, została do rana, a później nie wyobrażała sobie, że mogłaby leżeć gdzie indziej. Asia wszystkim, którzy się z nią spotykali, dawała taką lekcję spokoju, cierpliwości, pogody ducha, że nawracali się księża, zatwardziali ateiści i ci letni katolicy, dla których chrześcijaństwo było tylko rodzajem trzymającej świat w karbach obrzędowości. Gdy zobaczyli leżącą przed nimi w łóżku żywą Ewangelię, miękli.

We wspomnieniach jej bliskich widać słowną nieporadność, właściwą wielu moim współwyznawcom, którzy również dziś nie bardzo umieją pisać i mówić o tym, czego doświadczają w Bożej przestrzeni. Wszystko albo wpada w przedwojenny popkulturowy sentymentalizm, albo podporządkowane jest myśleniu, którym chrześcijaństwo skaził pozytywizm: wszelkie rozmowy muszą być „budujące”, przynoszone książki „starannie dobierane i piękne”, wspieranie chorego ma polegać na prezentowaniu wobec niego określonego podejścia, żeby był mężny i się starał i tak dalej, i tym podobnie. A może to po prostu duch tamtych czasów, gdy w relacjach nie dawało się miejsca na wszystkie wylane łzy, przytulenia, najprostsze „kocham cię”, tego po prostu nie pokazywało się ludziom. Za czasów Asi to, co było w sercu, zachowywało się dla siebie, w złym tonie było epatowanie tym, co się czuje — ludzie nie chcieli wchodzić ze swoimi butami w emocjonalną przestrzeń innych.

Subiektywny wybór fragmentów tej książki
na naszych stronach:

Książeczkę ze wspomnieniami o niej kupiłem kiedyś od miłych pań przy wyjściu z warszawskiego kościoła Świętego Michała. Amatorska edycja, teksty chaotyczne, niedoredagowane, ale jak człowiek jest święty, to nie zasłonią tego ani topiący go w lukrze hagio-cukiernicy, ani braki w obsłudze edytora tekstu. A Asia jest w niebie bez dwóch zdań. W zbiorach życiorysów współczesnych świętych aż roi się od podobnych historii — młoda dziewczyna (ciekawe, że to głównie kobiety, faceci nie umieją zmagać się z cierpieniem heroicznie?) przykuta do łóżka przez jakieś paskudztwo, nie mogąc fizycznie zrobić nic, duchowo osiąga takie szczyty, że zdrowi mogą się schować. Wiele z tych dam zostało już oficjalnie obdarzonych aureolą (proszę wujkowi Google'owi kazać wyszukać na przykład błogosławioną Chiarę Badano), dlaczego więc nie Joasia, której świętość próbuje głosić wygasające już chyba powoli grono jej fanów z warszawskiego Mokotowa? Odpowiedź brzmi: nie wiem. Ale ta dziewczyna została mi w głowie i  — mam wrażenie — stale i dyskretnie coś mi tam przestawia. Co? Po pierwsze: ona NIGDY się na nic nie skarżyła. Gdy leżała niewidoma, pewnie pokłuta i zacewnikowana, z rurą w tchawicy i  z czymś, co z delikatnością młota pneumatycznego odsysało jej z dróg oddechowych wydzielinę, na pytanie, jak się czuje, ZAWSZE odpowiadała: „dobrze”. Nigdy nie opowiadała gościom o swoim cierpieniu, raczej wypytywała o  kłopoty, obiecywała się za ich sprawy modlić (a robiła to niezwykle skutecznie). Gdy przychodziły do niej koleżanki, szczegółowo „opracowywała” dotykiem ich stroje i się nimi zachwycała. Została przez los postawiona w sytuacji, w której każdy normalny człowiek skupiałby się na swoim bólu, opowiadał, że dziś strzyka to, swędzi tamto, a wszystko razem jest już tak nieznośne, że może trzeba powalczyć o eutanazję. Albo o duchowe samobójstwo — gdy człowiek przytłoczony bólem poddaje się, traci napęd, blask w oczach, poczucie sensu istnienia i de facto przestaje żyć, mimo że krew krąży, a płuco oddycha. Ją cierpienie zamieniło w czystą miłość. Asia przypomina mi dzieciaki z Kasisi, które płaczących nad afrykańskimi sierotami litościwych gości z Zachodu przytulają czule i mówią: „Ojej, dlaczego płaczesz? Coś złego dzieje się z twoim dzieckiem? Przywieź je do Kasisi, zobaczysz, będzie z nami szczęśliwe!”.

Zawsze instynktownie lgnę do ludzi, którzy zmagają się z cierpieniem. W życiu nie chodziłem na żadne wykłady autorytetów, nie szukałem sobie coachów, nie czytałem poradników wypomadowanych biznesmenów. Chcesz nauczyć się żyć? Idź do szpitala, do hospicjum, do domu dziecka. Posiedź tam chwilę, zaprzyjaźnij się, znajdź Asię, na którą patrząc, będziesz wiedział, że nie wytrzymałbyś tak pewnie pięciu minut, a która uśmiecha się do ciebie i mówi: „Ej, spoko, wszystko jest OK”.

Albo pójdź na jej grób. Znalazłem go przez internetową wyszukiwarkę (człowiek nie ma dziś szans schować się nawet po śmierci) w samym sercu Starych Powązek. Asia leży tam ramię w ramię ze swoją ciotką. Nie ma nawet ławeczki, by na chwilę przysiąść (ja wykorzystuję w tym celu chwiejny gazon z sąsiedniego grobu). Rozrywkę ponad dwu milionom pogrzebanych tu ludzi zapewniają pobliskie koszary Żandarmerii Wojskowej, której orkiestra ćwiczy właśnie melodie z Jamesa Bonda i Odysei kosmicznej. Początkowo próbuję „wycisnąć” coś z tej wycieczki, zaciskam powieki, odmawiam modlitwy, by nastroić się na to, co ma mi do powiedzenia kompletnie nieznana światu święta.

Joasia Krypajtis
Fragment pochodzi z książki:

Szymon Hołownia
Święci codziennego użytku

wyd.: Wydawnictwo ZNAK 2015

Po kwadransie nieśmiało otwieram jedno oko, sprawdzam: „już”? I dociera do mnie, że ona nie chce mówić nic o sobie, prosi: „Ty opowiadaj! W czym mogę pomóc? W świecie ludzi szczęśliwych nie ma wymiany przysług, tu najbardziej cieszę się z tego, że mogę dać ci coś za darmo. Więc czego potrzebujesz, o co mam prosić?”. A kto prosi, zawsze będzie wysłuchany. Najbliżsi Joasi w czasie wojny i tuż po niej przeszli istną drogę krzyżową. Ojca zesłano do Workuty, bywało, że mama po przygotowaniu skromnego śniadania wiedziała, że nie ma ani grosza na obiad. Kilka razy zdarzało jej się chodzić z płaczem pod obraz Matki Bożej Ostrobramskiej (Krypajtisowie mieszkali w Wilnie), a rozwiązanie kłopotów następowało w trybie natychmiastowym: do pani Krypajtis podeszła nieznajoma kobieta i wręczyła jej drogą monetę, następnym razem znalazła plik banknotów, kolejnym razem przyszła zakonnica, przynosząc „utarg” ze skarbonki świętego Antoniego, bo jej proboszcz miał natchnienie, że to właśnie Krypajtisom trzeba zanieść te pieniądze. Asia przypomniała mi, że Pan Bóg w relacji ze mną nie zajmuje się sobą. Że naprawdę nie chce, żebym Mu współczuł, martwił się o Niego i za Niego, przeżywał, że sprawiam mu tyle cierpienia. On po prostu bez przerwy chce dzielić się ze mną, cieszyć się mną. Asia, gdy wychodziłem z  Powązek, podarowała mi jedną nową myśl: że najwyższą formą słowa „mam” jest „oddam”.

Najwyższą formą słowa „mam” jest „oddam”

Mówiąc szczerze, jestem strasznie ciekaw, dlaczego jeszcze nie zmajstrowała jakiegoś cudu, tak by można ją było oficjalnie kanonizować. Może dlatego, że tak się zakręciła na modleniu się za ludzi i rozdawaniu wszystkiego, co tam w niebie mają, że nie ma czasu dopilnować, by ktoś wziął w troki cztery litery, poszedł do kurii i oświadczył się na piśmie: modliłem się do panny Asi, i proszę  — cud jak wół (albo jak malowanie)!

opr. ab/ab



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama