Błogosławiony Oscar Romero

Arcybiskup Romero nie był marksistą. On po prostu nie był ślepy. I stanowczo nie zgadzał się na Kościół i kraj, w którym to, czy jesteś człowiekiem, zależy od tego, czy dobrze się urodziłeś.

Szymon Hołownia

BŁOGOSŁAWIONY OSCAR ROMERO

W nocy z 27 na 28 lutego 1977 roku w stolicy Salwadoru San Salvador wojsko otoczyło pięćdziesiąt tysięcy demonstrantów protestujących na placu Wolności przeciwko oszustwom wyborczym, dzięki którym na stanowisku prezydenta pułkownika Arturo Molinę miał zmienić generał Carlos Humberto Romero. Biskup diecezji Santiago de Maria Oscar Arnulfo Romero (niespokrewniony z generałem), od trzech dni miał wówczas w kieszeni nominację na arcybiskupa San Salvador dobrze przyjętą przez kręgi rządzące, cieszył się wówczas opinią ostrożnego (by nie rzec lękliwego) konserwatysty. Wojsko otoczyło manifestantów, a gdy nie posłuchali wezwań do rozejścia się, wszystkie wyjścia z placu zablokowały wozy opancerzone i metalowe zapory, rozlokowani na dachach snajperzy rozpoczęli masakrę. Posadzka kościoła El Rosario spływała krwią. Biskup pomocniczy, a później następca arcybiskupa Romero Arturo Rivera Damas i arcybiskup senior Luis Chavez y González wybiegli z pomieszczeń katedry, by na placu i w El Rosario udzielać rannym sakramentów, a później negocjować rozejm.

Błogosławiony Oscar Romero

Arcybiskup Romero tej samej nocy przyjechał do San Salvador. Ludzie mówią, że był wstrząśnięty tym, co zobaczył, gdy nad ranem polewaczki próbowały oczyścić plac z krwi. Zdecydował o odłożeniu ingresu, wziął udział w zwołanej naprędce konferencji episkopatu. A było o czym rozmawiać — dzień wcześniej wojsko zaatakowało jedną z podmiejskich parafii, proboszcz cudem uszedł z życiem. Zaczął się czas deportacji, więzienia, tortur. Tydzień później nieznani sprawcy zastrzelili jadącego na Mszę do sąsiedniej wsi proboszcza parafii Aguilares, przyjaciela arcybiskupa Romero jezuitę Rutilla Grande, który publicznie pytał, czy to w porządku, że psy oligarchów jedzą lepiej niż dzieci pracujących u nich biedaków. Zginęło też dwóch jego towarzyszy, szesnastoletni akolita Nelson Lamus dostał pięć kul, siedemdziesięciodwuletni parafianin Manuel Solorzano dziesięć, a ojciec Rutillo osiemnaście. Arcybiskup mimo protestów rządu, nuncjusza i kolegów z episkopatu podjął kontrowersyjną decyzję — w jedną z niedziel odwołał wszystkie Msze w diecezji, organizując tylko jedną, w katedrze, bo chciał pokazać, że Kościół nie da się zastraszyć. Trzy miesiące później wojsko urządziło regularny zajazd na Aguilares, tym razem też zastrzelono kilku parafian (w tym kilkuletniego chłopca), księży uprowadzono, tabernakulum otwarto strzałami z broni, rozrzucono i podeptano Hostie.

Tych kilka miesięcy wystarczyło, by arcybiskup Romero wypowiedział niepisany sojusz tronu z ołtarzem, zaczął ostro piętnować przemoc, nagminne oszukiwanie pracowników, naganny podział dóbr, który w Salwadorze był normą niemal od początku państwowości, czyli od połowy XIX wieku. Wtedy to gospodarka zaczęła ostro podupadać, bo główny towar eksportowy Salwadoru, indygo, zastąpiły barwniki z Chin. Nowym fundamentem eksportu miała stać się kawa. Kłopot z nią polega jednak na tym, że rośnie na wysokości od sześciuset do tysiąca ośmiuset metrów, a góry zamieszkiwali wtedy biedacy wypędzeni tam, gdy na nizinach tworzono wielkie plantacje bawełny i trzciny cukrowej, licząc, że i one będą w stanie podbić zagraniczne rynki. W 1881 roku prezydent wydał dekret o odebraniu górskiej ziemi mieszkańcom i przekazaniu jej plantatorom. W 1931 roku wybuchło powstanie, nowy prezydent krwawo stłumił demonstracje, spirala przemocy zatrzymała się na chwilę dopiero ponad pół wieku później.

Romero wiedział, iż system oparty na tym, że kilku ma wszystko, a reszta nic, jest chory. W kameralnym salwadorskim episkopacie, nie licząc oddanego mu biskupa Rivery, był jednak sam i choć był metropolitą stolicy, nigdy nie został przewodniczącym tego gremium. Pozostałych hierarchów miks Kościoła i polityki kręcił w stopniu maksymalnym, afiszowali się z wojskowymi, politykami i oligarchami, za pośrednictwem nuncjusza słali do Rzymu pełne nieistotnych dupereli donosy na Romero, z których ten musiał tłumaczyć się w kolejnych watykańskich dykasteriach. Atmosfera niechęci, rozdmuchiwana przez kolegów „po piusce”, będzie otaczała Romero jeszcze długo po jego śmierci. Z rezerwą patrzyli oni na to, co Kościół mówił na II Soborze Watykańskim czy regionalnym spotkaniu biskupów w Medellín w 1968 roku przekładającym jego ustalenia na warunki Ameryki Łacińskiej.

Oskarżano go o to, że chce zrobić z Salwadoru socjalistyczną republikę albo że sprzyja teologii wyzwolenia głoszącej (podobno) hasła rewolucji społecznej i tak zwanej opcji preferencyjnej na rzecz ubogich. Czarny PR zrobił z Jana Pawła II jego osobistego wroga, co jest bzdurą — nasz papież, gdy osobiście go poznał, traktował go jak przyjaciela.

Z wygodnego fotela współczesnego Europejczyka można dziś snuć rozważania, czy Romero nie za mocno wszedł w politykę z drugiej strony. Czy na pewno musiał słać listy do prezydenta Cartera, błagając, by ogarnięte antykomunistyczną obsesją Stany Zjednoczone przestały sponsorować krwawy zamordyzm „prawicowych” dyktatorów i junt Ameryki Łacińskiej. I czy wcześniej, w 1979 roku, musiał spotykać się z pułkownikami szykującymi zamach stanu, błogosławić im i rekomendować do ich junty swoich ludzi, chrześcijańskich działaczy (oskarżano go wtedy, że zdradził biedaków). Są jednak dowody, że w tym czasie arcybiskup łoił równo i prawicę, i lewicę, gdy tylko uciekały się do argumentu siły. Prawdopodobnie popełnił na tej drodze błędy — pytanie, czy musiał kłaść na szali życie. Wielokrotnie grożono mu śmiercią, strzelano doń, podkładano bomby. Zdołał przeżyć w stolicy trzy lata. 24 marca 1980 roku o 18.00 odprawiał Mszę za matkę jednego z przyjaciół w kaplicy szpitala La Divina Providencia, na której tyłach mieszkał. Dzień wcześniej wygłosił transmitowane przez radio płomienne kazanie do żołnierzy, przypominając, że żaden rząd nie może dać im prawa do zabijania niewinnych ludzi. Tego dnia w homilii mówił między innymi o konieczności narażania życia dla królestwa Bożego. Dokładnie w chwili gdy ją skończył, zachęcając do osobistej modlitwy za zmarłą (i gdy jak dodają niektórzy biografowie zaczął rozkładać na ołtarzu korporał, serwetkę, na której w czasie Mszy spoczywają Ciało i Krew Chrystusa, czyli przygotował stół na Ofiarę), padł głośny strzał, pocisk rozerwał mu serce. W każdej salwadorskiej księgarni arcybiskup Romero ma swoją półkę, w niemal każdym poświęconym mu albumie reprodukowane są jego ostatnie zdjęcia wykonane przez obecnego na Mszy fotografa. Kapłan leży między ołtarzem a tabernakulum, krwawi z ust, próbują go ratować przerażone siostry zakonne. Kilkanaście minut później umiera w szpitalnej izbie przyjęć. Twarz już umyta z krwi, spokojna. Przerażenie na twarzy pochylającej się nad nim zakonnicy. Przyleciałem do San Salvador w zasadzie tylko po to, by stanąć w tym miejscu. Szpital La Divina Providencia to hospicjum dla tych, którzy przyjechali z daleka, leczyli raka w jednym z dwóch stołecznych szpitali, ale nie mieli pieniędzy, by zostać tam aż do śmierci.

Subiektywny wybór fragmentów tej książki
na naszych stronach:

Kompleks pawilonów schowany na niewielkim wzgórzu wśród drzew, wchodząc tu, czuję, jakbym wspinał się na Górę Przemienienia  — tu ciężar ziemskiego istnienia kąpie się w niestworzonym świetle. Znajdująca się blisko bramy kaplica to oryginalnych kształtów budynek z charakterystycznym spadzistym dachem, częściowo zasłonięty palmami. Mój tutejszy przewodnik przez dobry kwadrans szuka kogoś, kto mógłby otworzyć kaplicę. Stoję metr od drzwi, dokładnie w miejscu, gdzie zatrzymał się czerwony volkswagen passat, którym przyjechali zabójcy. Ołtarz mam dokładnie na wprost, dzieli mnie od niego trzydzieści pięć kroków. Szum poruszanych wiatrem palm. Cisza leniwego, słonecznego popołudnia. Odległość między dobrem a złem da się wyliczyć w metrach. Staję tam, gdzie upadł. Kładę na ołtarzu wzięte z grobu obrazki. Próbuję złapać ostatnie spojrzenie arcybiskupa. Widział drewniane ławki, ludzi, którzy za chwilę, słysząc strzał, skulą głowy, w prostokącie drzwi — fragment chodnika, wyłożony dziurawymi betonowymi płytkami podjazd.

Większość zamieszanych w zabójstwo arcybiskupa już odeszła z tego świata, a ci, którzy żyją, trafili do piekła. Parę lat temu dotarł do nich salwadorski dziennikarz śledczy Carlos Dada z internetowej gazety elfaro.net. Obalił wszystkie hipotezy głoszące, że za zabójstwem stała policja, lewacy marzący o wykreowaniu męczennika albo agenci ze słynnej Escuela de Las Americas (Szkoły Obu Ameryk), finansowanej przez Stany Zjednoczone w ramach paniki przed rozlewającym się z Nikaragui czy Kuby komunizmem. Dada odszukał między innymi Alvara Rafaela Saravię, człowieka, który w chwili zabójstwa czekał pod szpitalem w ubezpieczającym zamachowców białym dodge'u. Saravia był bliskim współpracownikiem jednego z dwóch głównych zleceniodawców zamachu, Roberto D'Aubuissona, oficera na dworze byłego prezydenta Moliny, a później zaciekłego antykomunisty, twórcy prywatnych szwadronów śmierci podporządkowanych salwadorskim oligarchom kierującym interesami z Miami. D'Aubuisson nie wyrażał się o arcybiskupie inaczej niż „ten skurwysyn”. Tym razem głównym mózgiem przedsięwzięcia miał być jednak syn byłego prezydenta, Mario Molina. To on wynajął snajpera, zadaniem ludzi D'Aubuissona była logistyka. Podobno zamachowcy ustalili, że zastrzelą biskupa w czasie Mszy, gdy tego dnia rano zobaczyli w gazecie ogłoszenie, że będzie ją odprawiał. Nie prowadzili wcześniej rozpoznania terenu. Operacja nosiła kryptonim „La Pina”, czyli „Ananas”. Snajper otrzymał wynagrodzenie bezpośrednio z kasy jednego z oligarchów. Mario Molina uciekł za granicę. Bibi Montenegro, narkoman, który kierował dodge'em, od trzydziestu lat ma koszmary związane z tamtym dniem. Pozostali chowają się, drętwieją na dźwięk telefonu. Roberto D'Aubuisson jeszcze długo trząsł krajem — był współzałożycielem partii ARENA, która rządziła Salwadorem do 2009 roku, przewodniczącym parlamentu, kandydatem na prezydenta. Zmarł w męczarniach na raka zaraz po zakończeniu wojny domowej w 1992 roku. Jego giermek Saravia uciekł do Stanów, gdzie budzący postrach dumny major, były pilot, człowiek, który w przypływie furii był w stanie zastrzelić niezdarnego dentystę, pracował jako dostawca pizzy i prowadził komis samochodowy. W 2004 roku amerykański sąd zaocznie skazał go za morderstwo arcybiskupa i nakazał wypłacić dziesięć milionów dolarów odszkodowania jego bliskim. Major Saravia natychmiast uciekł do jednego z krajów Ameryki Środkowej, gdzie wytropił go Dada. Dziś to wycieńczony, wygłodzony stary człowiek najmujący się do prac rolnych, żyjący w warunkach, które Dada opisuje tak plastycznie, że trudno powstrzymać odruch wymiotny. Otoczony zdemoralizowanymi wieśniakami, których jedynym sposobem na życie jest ukraść lub zabić. Prosi, by kupić mu dwa hamburgery, żeby miał co jeść także jutro, nie szkodzi, że się zepsują, on je tylko zepsute rzeczy. Dada przyszedł nie po to, by przynieść mu pocieszenie, ale by nagrać spowiedź mordercy, Saravia błaga go jednak, by zobaczył w nim człowieka. Uniwersalny mechanizm zła — ostatnią ofiarą zabójcy jest zawsze on sam. Próbuje niezdarnie zapozować do zdjęcia. Jest w pełni świadom, że umiera na raty w świecie, o który walczył, opartym na chciwości, nienawiści i przemocy. Od dziesięciu lat nie ma kontaktu z dziećmi — „Wciąż widzą we mnie Hitlera”. Marissa, starsza siostra D'Aubuissona, radykalna przeciwniczka jego poglądów, założyła Fundację Romero. Krajem rządzi wywodzący się z dawnych guerilli Narodowy Front Farabundo Marti. Jej brat musi przewracać się w grobie.

Arcybiskup tuż przed śmiercią mówił, że wybacza i błogosławi tym, którym uda się go zabić, ale chciałby ich też zapewnić, że tracą czas. „Biskup umiera, ale Kościół Boży, który jest jego ludem, nie zginie nigdy”. Na jego pogrzeb przybyło trzydziestu biskupów, trzystu księży, tłum dwustu tysięcy świeckich rozlewał się z placu Wolności. Strumień krwi zmienił się jednak w fontannę. W trakcie uroczystości przed katedrą w miejscu zajmowanym przez przedstawicieli opozycji wybuchła bomba, ktoś ostrzelał z okolicznych budynków obecnych na placu ludzi. Wybuchła panika. Zginęło kolejnych czterdzieści osób. Nie wiem, czy podczas pogrzebu na katedrze wisiał jeszcze transparent, pod którym od tygodnia głodowała grupa księży i zakonnic twierdząca, że do ciała arcybiskupa nie mają prawa podchodzić ci, którzy nie chcieli być z nim za życia. Tu padały nazwiska wszystkich poza biskupem Riverą salwadorskich biskupów, przedstawicieli junty oraz reprezentantów Stanów Zjednoczonych. W maju 2015 roku w San Salvador kardynał Angelo Amato, szef Kongregacji do spraw Świętych, ogłosił arcybiskupa Romero błogosławionym. Stało się to, o czym wiedziano, że musi nastąpić, odkąd w Watykanie rządy objął wielki fan arcybiskupa, papież Franciszek. Jeszcze jako kardynał mówił, że gdyby był papieżem, natychmiast kanonizowałby Romero za to, co zrobił dla najbiedniejszych w swoim kraju. Wyniesienie na ołtarze pierwszego błogosławionego z Salwadoru zamieniło się w wielką fiestę. Choć nie wszyscy świętowali — zwolennicy ARENY i przedstawiciele zamożniejszych sfer oburzali się, jak Kościół może stawiać ludziom za wzór kogoś, kto w ich środowiskach powszechnie uważany jest za kapelana lewicowych guerilli. Również w odległej Polsce przy tej okazji uniosło się wielu mędrców, którzy rozpoczęli jeremiady, że oto do świętego Kościoła tylnymi drzwiami zakrada się marksistowska rewolucja i zaraz zamiast Ewangelii będziemy mieli głoszoną teorię walki klas.

To bzdury. Arcybiskup Romero nie był marksistą. On po prostu nie był ślepy. I stanowczo nie zgadzał się na Kościół i kraj, w którym to, czy jesteś człowiekiem, zależy od tego, czy dobrze się urodziłeś. Romero zwracał też uwagę na to, co dobitnie powtarza teraz w swoich dokumentach papież Franciszek: to nie tak, że zło, którego doświadczają ludzie, jest skutkiem wyłącznie tego, że ktoś uległ jakiejś pokusie albo okazjonalnie zbłądził. Dziś na świecie w systemach społecznych, gospodarczych, politycznych tkwią całe struktury zła, w których ludzkie nieszczęścia (a szczęście innych) produkuje się masowo i według tego samego wzoru.

Błogosławiony Oscar Romero
Fragment pochodzi z książki:

Szymon Hołownia
Święci codziennego użytku

wyd.: Wydawnictwo ZNAK 2015

Czyli co, robimy rewolucję? A skąd! Jedyną rewolucją, jakiej potrzebuje ten świat, jest rewolucja w twoim sercu. Byś wreszcie zrozumiał, że — to słowa arcybiskupa Romero — jesteś mikrofonem Pana Boga, kimś, przez kogo On może się dostać w najbardziej zapomniane rejony świata. Wszędzie tam, gdzie jest ktoś ochrzczony, jest prorok. Ty też, dla wszystkich, których spotykasz, jesteś prorokiem. Co im ogłaszasz? Masz dla nich dobre czy złe wiadomości? Żeby to odkryć, nie musisz koniecznie jechać do slumsów San Salvador. Warto jednak, byś choć raz w życiu zrobił krok tam, gdzie wokół ciebie jest największa bieda. To oczywista oczywistość: ludzi nie zabija tylko i wyłącznie głód fizyczny, bo zabijać i odczłowieczać potrafi też nuda, poczucie bezsensu, puste miejsce po miłości, nienawiść, żal, rozpacz. Kardynał Bergoglio, jak i biskup Romero poszli do slumsów i wrócili stamtąd odmienieni. Dużo mniej skłonni do ślepego rygoryzmu, kontakt z człowiekiem zaczynający od tego, co w nim dobre, a nie od rachowania zła. Nie ma ewangelizacji bez jakiejś formy społecznego zaangażowania — pisze w Evangelii gaudium papież Franciszek. Uważasz się za chrześcijanina? Świetnie, więc co zrobiłeś dziś albo zamierzasz zrobić dla innych?

opr. ab/ab



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama