Jaki jest sens przechowywania i kultu relikwii świętych? Czy da się wyeliminować pragnienie "namacalności" tego, w co wierzymy?
Najpierw pewna historia z mojego rodzimego klasztoru Sankt Ottilien. Mieliśmy tam brata w podeszłym wieku, ojca Rocha — staroświeckiego w poglądach, staroświeckiego również w wyglądzie, ze swoją szpicbródką. Przez pięćdziesiąt lat sprawował urząd prefekta gości tak samo długo sumiennie wypełniał swoje obowiązki jako ceremoniarz, a ponadto nauczał religii w naszym gimnazjum. Ojciec Roch miał jasne poglądy. Dla niego obowiązywało nieodwołalnie: papież ma zawsze ostatnie słowo! Jeżeli po kimś można by się spodziewać niespodzianek, to na pewno nie po nim. Pewnego dnia jednak wkroczył do naszej zakrystii i zaczął sprawdzać autentyczność wszystkich relikwii.
Wtedy wydało się. Nasza głowa św. Urszuli była w rzeczywistości głową z drewna, w której u góry wpuszczony był kawałeczek kości! A jakaś inna relikwia okazała się nawet kością kurczaka. Krótko mówiąc: wiele z tego, co zostało nam kiedyś podarowane jako relikwia, zniknęło na zawsze w cichym kącie naszej zakrystii, dzięki niemal heretyckiej skrupulatności ojca Rocha.
Inne jednak zachowały dla nas swoją wartość. Zbiór w Sankt Ottilien składa się częściowo z kawałków ziemi, których pochodzenie naprawdę jest pewne. Tak więc podarowano na przykład opactwu, za zaangażowanie benedyktyńskich mnichów w Korei, kość ręki Andreasa Kima (1821—1846), pierwszego koreańskiego księdza i narodowego świętego Korei. Poza tym posiadamy szczątki młodych Afrykańczyków, którzy w 1886 na dworze ugandyjskiego króla utracili życie za wiarę (niektóre z tych kości w ładnych secesyjnych kasetkach), jak również kość ręki św. Otylii. Te dowodnie prawdziwe relikwie były wcześniej w dni świąteczne wystawiane na głównym ołtarzu kościoła klasztornego w St. Ottilien. W trakcie ostatniej renowacji kościoła znalazły swoje ostateczne miejsce pod głównym ołtarzem, gdzie są teraz przez cały czas dobrze widoczne.
Barbarzyński obyczaj? Mnie wydaje się to całkowicie sensowne. Sankt Ottilien jest bowiem klasztorem misyjnym i wielu z naszych braci przypłaciło życiem swoją służbę w Chinach, Korei czy Afryce Wschodniej. Dzięki tym relikwiom dzisiejsza wspólnota mnichów staje w obliczu tradycji swojego opactwa. Przyznaje się do jego historii i przywołuje pamięć ofiar, które ponieśli ich poprzednicy. Przy pomocy tych relikwii realizujemy zatem nasze obowiązki i dokładnie tak samo postrzegam również kult relikwii w średniowieczu.
Bez wątpienia — większa część tych relikwii dotykowych, które w Rzymie zobaczył Arnold von Harff była sfałszowana lub zmyślona. Prawdopodobnie większość z nich. Ale ta pełna fantazji zbieranina była jednak czymś więcej niż jedynie rodzajem chrześcijańskiego parku przeżyć. Mogło być tak, że ówczesny obserwator traktował te wszystkie stryczki, wiązki słomy czy ciernie w pierwszej kolejności jako dowody na prawdziwość historii biblijnych. Kościół realizował jednak dzięki nim jeszcze jeden cel: demonstrował ciągłość, która również pod względem materialnym ustawiała się w tradycji sięgającej życia ziemskiego Jezusa Chrystusa i jeszcze dalej. Nawet przy pomocy tych najbardziej kuriozalnych przedmiotów podkreśla swoje prawa do duchowego dziedzictwa. A jednocześnie, i to jest prawda, dostarcza solidne dowody wiarygodności wiary chrześcijańskiej — przede wszystkim tym ludziom, którzy nie są w stanie prześledzić dowodów teologicznych z ich zagmatwanymi łańcuchami argumentacji i skomplikowanymi wywodami. To wszystko było, jak już powiedziano, Biblia pauperum, biblią dla prostego ludu.
Świat chce być oszukany? Wierzę, że w tym zdaniu nie ma racji. W nieograniczonym świecie chrześcijańskich symboli i znaków jest również miejsce na relikwie wszelkiego rodzaju. Poza tym, dla pielgrzymów, którzy z wielkim trudem docierali do Rzymu, kwestia autentyczności relikwii nie była tym, czym należałoby się zajmować. Nawet Arnold von Harff, oświecony rycerz z Dolnej Nadrenii ze swoją dociekliwością, nie zadawał pytań o dowody w czasie swojego spaceru po rzymskich kościołach. Przynajmniej nie głośno. Po prostu wierzył własnym oczom. Może dlatego, że właśnie te najbardziej niewiarygodne rekwizyty wzbudzały w nim taką fascynację, przed którą nie chciał się uchylać. Ludzie każdej epoki pragną autentycznych rekwizytów z historii zbawienia, nie chcą tak dokładnie wszystkiego wiedzieć i zaspokajają się również fałszerstwami. To, co się dla nich liczy to możliwość ścisłego kontaktu z widocznymi podstawami wiary i bycie naocznym świadkiem historii zbawienia. A to pragnienie jest nam, choć w zmienionej formie, właśnie znane.
Dlaczego zazwyczaj wszystko to, co jest sprzedawane lub licytowane ze spuścizny sławnej osobistości, jest tak pożądane? Gitara Johna Lennona, strój filmowy Audrey Hepburn, okulary Gandhiego, zapalniczka będąca własnością Petera Fondy — czy to nie są relikwie dotykowe? Tego typu rzeczy uzyskują swoją niepowtarzalną wartość za sprawą świata, z którego pochodzą, ów dostępny dla normalnych ludzi świat współczesnych świętych, gwiazd lub wielkich postaci historii. I każdy, kto coś sobie z tych rzeczy bierze na własność ma przecież nadzieję, że dzięki temu spocznie na nim promień światła z tego rozświetlonego świata. Najwyraźniej rozum jest, podobnie jak wcześniej, bezsilny wobec głęboko zakorzenionej wiary, że przedmioty mogą gromadzić jakąś szczególną moc i przekazywać ją ponownie swoim właścicielom. Od tego czasu zmieniła się jedynie sfera, w której ulokowano źródło tej siły.
Większość z nas złapałaby się za głowę w obliczu tej prostoduszności, która mogłaby uważać jakiś kubek z mlekiem Dziewicy Maryi lub okruchy chleba z nakarmienia pięciu tysięcy za prawdziwe. Można się naprawdę wielokrotnie uśmiechnąć, kiedy się czyta, co uchodziło w tamtym czasie za dowód prawdy. W literaturze średniowiecznej natrafia się na dość beztroskie podejście do logiki, a jeden z najpiękniejszych przykładów na to dostarcza niemiecki przewodnik dla pielgrzymów do Santiago Hermanna Küniga von Vach.
Künig podjął tu próbę udowodnienia dziwacznego cudu w przekonujący sposób, we fragmencie, w którym jest mowa o hiszpańskiej miejscowości Santo Domingo de la Calzada. Każdy dzisiejszy pielgrzym do św. Jakuba zna to miasteczko, każdy przypomni sobie żywe kury nad ołtarzem w tamtejszym kościele, i większości powinna być znana legenda, która jest z tym związana. Te kury już w czasach średniowiecza stanowiły pewną osobliwość i również Hermann Künig — niezwykle wyczerpująco jak na jego warunki — poruszył ten temat. Opowiem krótko, o co chodzi z tymi kurami, ponieważ prowadzą nas one prosto do obiecanego przykładu średniowiecznej logiki:
Pewien syn rodziny pielgrzymów z Kolonii został w Santo Domingo niesłusznie posądzony o kradzież i oskarżony. Mimo to burmistrz skazał go na śmierć, chłopak został bezzwłocznie powieszony, a strapieni rodzice kontynuują swoją drogę do Santiago. W drodze powrotnej przechodzą ponownie przez Santo Domingo, widzą swego syna wciąż wiszącego na szubienicy i stwierdzają, że on żyje. Wydarzył się cud: święty Jakub przez cały czas podpierał chłopca swoim ramieniem! Rodzice spieszą do ratusza, gdzie burmistrz akurat siedzi przy stole, przed nim półmisek z pieczonymi kurczakami, i przekazują mu radosną wiadomość. Ten jednak ich wyśmiewa i karci: „Wasz syn jest tak martwy jak te kury tutaj!” Na co wydarzył się drugi cud, kiedy jego pieczone kurczaki w następnej chwili zatrzepotały skrzydłami i wyleciały przez okno. Oczywiście syn został czym prędzej ściągnięty z szubienicy i przekazany szczęśliwym rodzicom. Tyle legenda.
Hermann Künig teraz bierze ten kurzy cud za dobrą monetę. I przytacza dwa dowody na to, że wszystko musiało się tak wydarzyć. W jego pielgrzymim przewodniku czyta się co następuje:
Zaiste wiem, że to nie jest zmyślone,
Sam bowiem widziałem ten otwór,
z którego wylatywały jeden po drugim,
i piec, na którym zostały upieczone.
Innymi słowy: w Santo Domingo jeszcze w 1495 roku można było zobaczyć okno w jadalni burmistrza i piec w jego kuchni, i już tylko dlatego ten kurzy cud nie mógł być zmyślony! Dziwaczna argumentacja — tym bardziej zaskakująca, że autor jako zakonnik i pisarz nie mógł być osobą niewykształconą.
I jednocześnie przykład wyjaśniający sposób średniowiecznego myślenia. Tutaj widzimy jasno, z jaką siłą przekonywania oddziaływały obrazy na ludzi średniowiecza. Taką, że już to, co widoczne było uważane za dowód prawdziwości — również wówczas, kiedy ilustrowało to jedynie znikomy wycinek rzeczywistości, który trzeba było udowodnić. To, co widoczne przemawia za swoją własną prawdą. Widzieć to wierzyć. Zakładając tego typu logikę, rozważania Hermanna Küniga mogłyby wyglądać w ten sposób: prawdziwe okno i prawdziwy piec można byłoby w niepozostawiający wątpliwości sposób połączyć z historią o kurzym cudzie, wobec tego można je ocenić jako poszlaki dla autentyczności tej całej historii. Ostatecznie prawdziwość legendy można w tych dwóch punktach sprawdzić naocznie.
Dzisiaj domagalibyśmy się innych dowodów. Widzieć nie oznacza dla nas bynajmniej również tego, by wierzyć. A może jednak? Czy naprawdę jesteśmy uodpornieni na traktowanie obrazów jako rzeczywistości? Na uważanie czegoś za prawdziwe tylko dlatego, że widzieliśmy coś na własne oczy, na zdjęciu w gazecie, w telewizji, w Internecie? Obawiam się, że dla nas, ludzi współczesnych w dalszym ciągu świat wyobrażeń średniowiecznych pielgrzymów nie jest taki obcy. My też bowiem wystarczająco często uważamy obrazy za odzwierciedlenie rzeczywistości, choć przecież wiemy, jak można manipulować obrazami i zafałszowywać rzeczywistość. My równie szybko ulegamy zwodniczej sile obrazów — i może jeszcze wierzymy pod koniec, że sami tam jesteśmy, tylko dlatego, że w naszej głowie osadziły się obrazy. Przynajmniej w tym punkcie Hermann von Künig ma rację: poglądowość wspomaga siłę wyobraźni.
Przed przemożną siłą oględzin skapitulował kiedyś sam niekwestionowany znawca historii bliblijnej, moguncki kanonik Bernhard von Breydenbach, teolog i prawnik. W 1483 roku podróżował jako pielgrzym do Ziemi Świętej, gdzie od czasów krzyżowców liczba relikwii dotykowych gwałtownie się powiększyła. Dziko wzrastająca pobożna fantazja uzupełniała święte miejsca chrześcijańskiej tradycji o mnożące się drugorzędne miejsca wydarzeń — o kamienie, na których Jezus odpoczywał, o schody, na których Maria płacząc załamywała się, o studnie, przy których Dziewica robiła pranie. Breydenbach zanotował, że wiele z nich nie ma biblijnego uzasadnienia. Dlatego najpierw jest zirytowany, gdy w Jerozolimie pokazuje mu się loch, gdzie trzymano uwięzionego Jezusa — „mimo, że nie jest to opisane w Ewangelii”, jak zauważa w swojej relacji z podróży. Ale potem zwycięża w nim siła przekonywania tego, co jest widoczne, a on sam siebie uspokaja słowami: „A jednak ten sam loch jest pokazywany jeszcze dzisiaj, można jedynie polubownie wierzyć, tak jak w inne rzeczy, o których nie zostało nic napisane, a jednak można je oglądać”.
Widzieć to wierzyć. Jakkolwiek — przy całej fascynacji, wierze w cuda i pobożnej wyrozumiałości: ta wiara nawet w okresie średniowiecza nie jest ślepa. Nie każde fałszerstwo było przyjmowane bez komentarza, nie każde nieprawdopodobieństwo przełykane w milczeniu. W komentarzu Hermanna Küniga interesujące w nie mniejszym stopniu jest to, że uważał on go w ogóle za konieczny. Gdyby miał wyjść z założenia, że ten kurzy cud z Santo Domingo stoi ponad wszelkimi zastrzeżeniami prawdopodobieństwa, wówczas mógłby sobie oszczędzić swojego dowodzenia. Wielu osobom jednak rzuca się w oczy to, że w świecie cudów nie zawsze wszystko jest w porządku.
Na przykład Geoffreyowi Chaucerowi, autorowi Opowieści kanterberyjskich. Chaucer stworzył swoje dzieło około 1390 roku i w obliczu zwyczajnych pobożnych wybiegów mówił bez ogródek. W prologu do Opowieści kanterberyjskich wprowadza postać sprzedawcy relikwii, którego jednocześnie z ogromną przyjemnością demaskuje jako niepewną personę, jako przebiegłego człowieka interesów i oszusta. Pisze o nim tak:
Wszak w torbie wiezie kawałek pokrowca,
Którym, jak rąbkiem, okrywała głowę
Najświętsza Panna, i płótno żaglowe,
Jak mówił, z łodzi, na której Piotr Święty
Jeździł po morzu, nim został przyjęty,
Jako apostoł Pana Jezusowy.
I kamieniami zdobny krzyż brązowy,
I świńskie kości wiezie w szklanej czarze.
Więc gdy takowe relikwie pokaże
Gdzieś poczciwemu na wsi proboszczowi,
Wtedy w dniu jednym więcej grosza złowi,
Niż w dwa miesiące zbierze klecha biedny.
Tak albo podobnie wyglądały w jego czasie praktyki handlu relikwiami i, tak jak Chaucer, również większość mogła przejrzeć ten szwindel. A jednak już we wczesnym XII stuleciu pojawiły się wątpliwości. Czy można polegać na autentyczności relikwii? Czy faktycznie święty leży tam, gdzie go przywołuję w modlitwie? Takie pytania stawiają sobie przynajmniej wykształceni, a autor Księgi św. Jakuba rzeczywiście trafia na ślad kilku przypadków podmiany etykietki. Na przykład we francuskim Corbiny, gdzie w fałszywy sposób były rozdawane szczątki św. Leotarda jako relikwie o wiele bardziej sławnego św. Leonarda, wyzwoliciela uwięzionych — z oczywistych powodów. Z podobnym brakiem troski o prawdę był w najprzeróżniejszych miejscach sprzedawany św. Idzi z St. Gilles. „Węgry, które rzekomo przejęły jego szczątki”, czytamy, „powinny się rumienić ze wstydu, podobnie jak mnisi z Chamalières, którzy twierdzą, że posiadają całe jego ciało. Tak samo muszą wstydzić się mieszkańcy Saint-Seine, którzy wierzą, że posiadają jego głowę, jak również Normanowie z półwyspu Cotentin niesłusznie szczycą się posiadaniem jego wszystkich relikwii...” Już wówczas więc mocno oszukiwano się wzajemnie w tej rywalizacji miejsc pielgrzymkowych, co nie pozostawało jednak niezauważone i nieskarcone.
W tym samym tonie niekiedy wypowiada się zazwyczaj wstrzemięźliwy rycerz von Harff. Cudowne podwojenie świętych jednak go zastanawia, a czasami z jego pielgrzymiej relacji przebija lekkie rozdrażnienie z powodu praktyk kleru. W rzymskim kościele Matki Bożej Większej zanotował na przykład: „Powiedziano mi, że w prezbiterium nad ołtarzem głównym leży sam święty apostoł Maciej... To samo jednak było napisane na pewnym grobie w Padwie w Lombardii, że wierzą tam, że w grobie leży św. apostoł Maciej, bez głowy, która powinna znajdować się w Trewirze w Niemczech... Pozostawię to jednak Bogu, aby wydawać wyroki o błędach klechów”. A odkrywszy kolejne nonsensy reaguje niemal z gniewem, kiedy pisze: „Bóg mógłby rozstrzygnąć o błędach klechów, którzy nigdy nie mogą i nie chcą mieć racji”. Wszakże zgadza się na wiele przy pomocy mądrego argumentu: czasami pomaga to, w co się wierzy. Być może jest typowym przedstawicielem ostatniej generacji pielgrzymów przed reformacją, która chętnie chciałaby wierzyć w to, co ją spotyka cudownego, choć już nie chce sobie na wszystko pozwolić.
Inni piętnują te wszystkie oszustwa w handlu relikwiami dotykowymi. Celem nagonki krytyków jest cała masa drzazg, kawałków drewna i niemal całych belek z Krzyża, wypełniających skarbce chrześcijańskiego świata. Bernard ze Sieny (1380—1444), wędrowny kaznodzieja z zakonu franciszkanów, pomstuje mniej więcej tak: „Okazuje się, że jest tyle kawałków z krzyża Chrystusowego, że gdyby je wszystkie zebrać to sześć par wołów nie byłoby w stanie tego uciągnąć. Oto dzieło oszustów”. A humanista Erazm z Rotterdamu (1465/1469—1536) przypuszczał nawet, że gdyby zebrać wszystkie fragmenty razem, to można byłoby wypełnić nimi cały okręt transportowy. Inaczej mówiąc: podnosił się hałas. A wraz z wystąpieniem reformatorów był on coraz większy.
Nagle relikwiom świętych zagroziło to, że znikną w obłokach fantazji. Mówił o tym bez ogródek Marcin Luter. Żaden człowiek nie wie, powiadał, czy w Santiago de Compostela faktycznie spoczywa św. Jakub, czy może martwy pies lub koń. Dlatego to całe pielgrzymowanie nie ma sensu. Luter w każdym razie odradzał ludziom to przemierzanie ziemi wzdłuż i wszerz w nadziei na cud. Nie mówi się natomiast o tym, że również teolodzy wierni Kościołowi byli już od dłuższego czasu przerażeni tym, co rozgrywa się w pewnych sanktuariach. I do tych przypadków zalicza się historia Wilsnack, małego miasta nad Elbą położonego między Tangermünde i Dannenberg, którego sława dorównywała w pewnym czasie najświętszym sanktuariom chrześcijaństwa. Ta historia jest wręcz skandaliczna. W Wilsnack punkty widzenia były tak podzielone, jak w żadnym innymi miejscu pielgrzymkowym; i tam, gdzie jedni widzieli działanie cudownych sił, inni rozpoznawali zwyczajną blagę.
Wszystko zaczęło się od tego, że ludzie rycerza zwanego von Bülow podpalili późnym latem 1383 roku stary kościół wiejski w Wilsnack. Cały budynek obrócił się w perzynę. Następnej nocy tamtejszy ksiądz otrzymał we śnie rozkaz, aby powrócić w miejsce występku. Kiedy rozpoczął prace porządkowe, w gruzach odnalazł trzy hostie — wszystkie trzy nieuszkodzone i ponadto pokropione krwią. A więc podwójny cud: płomienie nie były w stanie uszkodzić hostii, a to, co pojawiło się na ich powierzchni, nie mogło być niczym innym jak krwią Jezusa Chrystusa.
Znalezisko zostało zabezpieczone, powiadomiono władze kościelne, sprawa rozniosła się i wkrótce te hostie okazały się cudotwórcze: pewna młynarka, która wpadła pod koło swego młyna i została wepchnięta pod wodę, leżała tam martwa przez półtora dnia, ale powróciła do życia po wezwaniu świętej krwi z Wilsnack i ozdrowiała. Pewien rycerz przeżył własną egzekucję na szubienicy i tak samo przypisał to krwawym hostiom z Wilsnack. Cudów było coraz więcej, uratowani wyruszali do Wilsnack, a tysiące, dziesiątki tysięcy wkrótce podążyło tą samą drogą. Drogami tłumnie napływali pielgrzymi z miast północnoniemieckich, ale również z Węgier, Czech, Rusi i Skandynawii. Jeszcze dzisiaj pokazywany jest w kościele Cudownej Krwi w Wilsnack kręg wieloryba, podarunek norweskiej grupy pielgrzymów.
Jednak już w 1402 roku Wilsnack zepsuło sobie opinię. W tym roku cudowne miejsce pielgrzymkowe odwiedził pewien praski mieszczanin ze sparaliżowaną ręką i przeżył rozczarowanie — paraliż nie ustąpił. Druga przykra niespodzianka: zapewne wychodząc z błędnego założenia, że ten człowiek już wyjechał, duchowni z Wilsnack ogłosili ten przypadek jako cud uzdrowienia. Po powrocie do domu dotknięty tym pielgrzym zameldował o przypadku arcybiskupowi praskiemu. Ten powołał komisję złożoną z trzech profesorów, którzy mieli wziąć pod lupę wszystkie relacje o cudach w Wilsnack. Przesłuchano świadków i rzeczywiście coraz więcej było dowodów na to, że w Wilsnack z premedytacją oszukiwano.
Zanosiło się na skandal. Nawet najtęższe głowy w Niemczech ferowały teraz niszczący wyrok w sprawie sanktuarium w Wilsnack. Mówili o przesądach, kwestionowali w ogóle możliwość, że z hostii mogłaby wypływać krew, przypuścili szturm na Wilsnack i — nic nie osiągnęli. W opinii intelektualistów kult krwi z hostii jest już od dawna zdyskredytowany, ale lud pozostaje niepoprawny. Nadal pielgrzymuje tłumnie do kościoła Cudownej Krwi nad Elbą.
W 1443 roku do miejsca wydarzeń pojechał magdeburski teolog Heinrich Tocke, aby naocznie wyrobić sobie pogląd w tej sprawie. Kazał przedłożyć sobie księgi z protokołami cudów. Upierał się przy tym, aby samemu obejrzeć krwawe hostie. I przeraził się: „Zobaczyłem trzy malutkie kawałki hostii, które były już poniekąd nadjedzone i zniszczone, ale nie było tam w ogóle nic czerwonego lub czerwonawego”, napisał w swojej relacji. „Co zatem powinniśmy uważać za krew; i nawet jeśli byłoby to całkowicie czerwone, z tego jeszcze nie wynika, że to jest krew Chrystusa i że dlatego powinna być czczona, tak jak to czynią nierozsądni ludzie już od sześćdziesięciu lat”.
Dobitne słowa. Prędzej przylgnęłaby tam krew diabła niż Chrystusa, zanotował rozgniewany Tocke. Jednak ta opinia nie mogła zaszkodzić popularności Wilsnack. Godzina spornego miejsca pielgrzymkowego wybiła dopiero ponad sto lat później. W 1552 roku mianowicie protestancki kaznodzieja Joachim Ellefeldt zagarnął w czasie niespodziewanego najazdu cudowne hostie i nie namyślając się długo rzucił je w ogień. I tym razem spłonęły. To, czego nie mogły dokonać protesty teologów, spowodował czyn tego jednego śmiałka: koniec pielgrzymek do Wilsnack.
Uważam, że ten epizod z długiej historii pielgrzymek jest godzien uwagi z dwóch powodów. Po pierwsze mamy tutaj do czynienia ze wspaniale udokumentowanym przykładem krytycznego rozumu. Przynajmniej teologowie i historycy bacznie przyglądali się temu przemysłowi pielgrzymkowemu. Z niektórymi sprawami również oni czuli się nieswojo. Od dłuższego czasu nie puszczali wszystkiego płazem, a w 1451 roku papież wydał zakaz kultu cudownych hostii w Wilsnack.
Jednakże wiedza teologiczna prowadziła często bezsensowną walkę przeciw temu, co prosty lud obiecywał sobie po Bogu i jego świętych — i to jest drugi aspekt, który czyni z Wilsnack tak interesujący przypadek. „Głupi ludzie”, jak nazywa ich w przypływie gniewu Heinrich Tocke, nie pozwalają sobie nic powiedzieć, gdy w grę wchodzi ich domena, a mianowicie cuda i legendy. Posiadają własną wiarę, a ta ma często niewiele wspólnego z wiarą teologów. To napięcie między wysoką teologią a pobożnością ludową przenika całą historię chrześcijaństwa, choć nie stanowi tylko chrześcijańskiej specyfiki. Już w starożytnej Grecji religijne przekonania filozofów oraz wiara prostego ludu stanowiły dwie rożne rzeczy. Ofiarą tego zjawiska był Sokrates. Został on oskarżony o ośmieszanie bogów, gdyż chciał postępować zgodnie z własnym sumieniem, a następnie stracony.
W przypadku prostych wiernych z czasów średniowiecza mogło obowiązywać tylko jedno kryterium prawdziwości jakiejś relikwii: cud. Wszystko, co sprawia cuda, jest prawdziwe. Nie trzeba dodatkowych dowodów. Niekiedy starano się wywołać określony cud, a mianowicie wówczas, gdy chodziło o identyfikację relikwii niepewnego pochodzenia. O tym, jak wyglądał taki sprawdzian, opowiada pewna legenda, którą ponownie pozwalam sobie zaczerpnąć z historii klasztoru Saint-Benoît-sur-Loire.
Przypominacie sobie, jak mnisi z tego klasztoru zostali wysłani do Monte Cassino, aby przewieźć ciało św. Benedykta do St. Benoît? Jak mówi legenda, przybysze stanęli w Monte Cassino przed nie lada problemem, który przyprawiał ich o ból głowy: Benedykt bowiem nie leżał sam w grobie. Święta Scholastyka, jego siostra bliźniaczka, była pochowana w tym samym grobie i nie można było porządnie oddzielić kości. Bezradni mnisi zapakowali więc całą zawartość grobu do kosza i wyruszyli w drogę powrotną. Ponieważ jednak nie można było zaprezentować świętego w takim stanie, wymieszanego ze szczątkami siostry, zatrzymali się wcześniej w pewnej miejscowości i porozdzielali szczątki, jak umieli. Czy jednak mogli być teraz pewni? Czy faktycznie prawidłowo przyporządkowali poszczególne części? Wpadli wówczas na pomysł, aby to, co uważali za szczątki Benedykta położyć do łóżka dopiero co zmarłego chłopca — i wtedy zobaczyli, że chłopiec wrócił do życia. Cud usunął wszelkie wątpliwości, a powracający mnisi mogli teraz przekazać braciom pozostałym w klasztorze relikwie, których tożsamość nie wzbudzała żadnych podejrzeń.
Cuda zawsze przekonują. Szczególnie w tamtych czasach. Przekonują, ponieważ Bóg zawsze macza w nich rękę. Nic nie jest wykluczone, wszystko jest możliwe — ta wiara pojawia się jako kwintesencja teologicznych wysokich lotów na nizinach prostego ludu. Jednak również intelektualiści uważają, że rozum i wiarę w cuda można zasadniczo pogodzić. A my? Cóż z tego właściwie pozostało dla nas? Czy moglibyśmy jeszcze wierzyć w to wszystko bez poczucia, że zdradzamy oświecony umysł? Czy też każdy, kto dzisiaj jeszcze opowiada o cudach, kompromituje się?
Odpowiedź nie jest łatwa. Tak, cuda mają miejsce jeszcze dzisiaj, trzeba byłoby powiedzieć, gdy za punkt wyjścia obierze się to, co dzieje się w Lourdes. Tam chodzi o cuda uzdrowieńcze, i nie ma żadnej wątpliwości, że w tym miejscu rzeczywiście dochodzi do zaskakujących uzdrowień. Są one potwierdzane przed komisją lekarską, która obraduje w Lourdes, rejestruje każdy przypadek z osobna i poddaje tenże szczegółowym badaniom. Obecnie nie ma ich wiele, około siedemdziesięciu w ciągu roku. Jakkolwiek księgi odnotowują w ostatnich 150 latach około 7200 uzdrowień, które w odnośnym czasie nie miały żadnego medycznego uzasadnienia! Nowoczesny zbiór cudów. Skądinąd Kościół z tej masy niewyjaśnionych uzdrowień uznał za prawdziwe cuda tylko te najbardziej spektakularne przypadki i z tego wszystkiego jest ich 67.
Faktem jest, że takie cuda się zdarzają. Spontaniczne uzdrowienia mają miejsce po dziś dzień w Lourdes i wydaje mi się, że nic nie przemawia za tym, że w średniowiecznych miejscach pielgrzymkowych dochodziło do podobnie niezwykłych i zagadkowych wydarzeń. Tym bardziej, że i ja wiem o pewnym współbracie, który został w Lourdes uleczony z nieuleczalnej choroby. Cierpiał na stwardnienie rozsiane — i powrócił z Lourdes jako osoba zdrowa. Znałem dobrze tego brata. Nie był świętoszkiem, nie był też dziwaczny czy histeryczny. I przez trzydzieści lat życia, które zostały mu ofiarowane po tym zaskakującym uleczeniu, był rzeczywiście uzdrowiony z tej choroby.
Dla mnie takie niewyjaśnione uzdrowienia są dowodem na to, że wiara może przenosić góry. I z tego względu jestem za tym, aby o cudach mówić w szerszym sensie. Cudów nie można rozumieć jedynie materialnie czy biologicznie. Nie dotykają one wyłącznie ciała i jego ułomności. Według mojego rozumienia powodują przede wszystkim przemianę na płaszczyźnie duszy i ducha, a to działanie wydaje mi się najważniejsze w cudach czynionych przez Jezusa Chrystusa.
„Twoja wiara cię uzdrowiła” — te słowa Jezusa towarzyszą większości jego cudownych uzdrowień (Łk 17, 19). Brzmi to tak, jakby nagłe uleczenie nie było niczym innym, jak skutkiem ubocznym wiary, a więc gotowością do odczuwania pełnej ufności Bogu. I ten, kto w taki sposób pojmuje te słowa, ma z pewnością rację. Jestem przekonany, że Jezus wypowiedział je właśnie w tym sensie. Nie próbował z chorymi, którzy do niego przychodzili, czynić po prostu tego, z czym nie poradziła sobie ówczesna wiedza medyczna. Nie odczarowywał ich chorób. Nie był również lepszym lekarzem. Cuda Jezusa były znakiem nowych czasów, które z nim nadeszły. Znakiem nowego czasu wiary, znakiem nowego czasu miłości — a miłość, jak i wiara są siłami, które triumfują nad wszelkimi chorobami. Dzięki tym siłom człowiek dochodzi do ładu z Bogiem, jak i w nie mniejszym stopniu z drugim człowiekiem, a to działa uzdrawiająco na duszę i ciało.
Z praktycznego punktu widzenia można powiedzieć: przyczyny każdego ucisku i licznych zmian chorobowych organów znajdują się w duszy. Gdy jakaś troska wgryza się w duszę, wówczas wgryza się również i w ciało. Gdy jednak dusza staje się wolna poprzez doświadczenie miłości i siły wiary, wówczas i ucisk może nagle zniknąć, a ciało może doświadczyć takiego samego zbawienia jak dusza. Ciało i dusza są ze sobą związane i kiedy raduje się dusza, wówczas radość odczuwa także i ciało. Z tego względu nigdy nie zaprzeczę, że Bóg może działać uzdrawiająco w człowieku. Czy jednak dlatego możemy tak spokojnie mówić o cudach?
Powiedziałbym, że tak: pod warunkiem wszakże, że pod pojęciem cudów rozumiemy coś innego niż człowiek średniowiecza. Takie cuda jak latające pieczyste z Santo Domingo należą do magicznego świata wyobrażeń, z którym nauki przyrodnicze ostatecznie zrobiły porządek. Cuda w takim rozumieniu to zwyczajna abrakadabra. Dlaczegóż jednak Bóg w jakiś sposób, który nie poddaje się naszemu sceptycznemu spojrzeniu, nie miałby ingerować w przyrodę? On jest Stwórcą. I nie urządził swojego stworzenia w taki sposób, by przemijało według zegarka. Kiedy więc pojmujemy cuda jako znak całkowitego uzdrowienia, uleczenia duszy i ciała, wówczas i my wierzymy w cuda.
Fragment książki „Dokąd pielgrzymujemy. Dawne drogi i nowe cele”
Notker Wolf OSB urodził się 21 czerwca 1940 r. w Unterallgäu (Bawaria). W 1961 r. wstąpił do benedyktyńskiego opactwa Sankt-Ottilien. Studiował filozofię, teologię, zoologię, chemię i historię astronomii. Od 1971 r. wykładał filozofię w rzymskim Anselmianum. Od roku 1977 był arcyopatem największego benedyktyńskiego klasztoru w Europie. W roku 2000 został wybrany Opatem Prymasem, zastępując Marcel'a Rooney'a.
opr. mg/mg