Tajemnica Lourdes. Czy Bernadeta nas oszukała? - fragmenty
wybrane fragmenty
Z tego właśnie ciemnego i przerażająco zimnego domu, w którym nie można było napalić w piecu, by się ogrzać lub przygotować posiłek (jedzenia także brakowało), w czwartek 11 lutego około godziny jedenastej Bernadeta wychodzi razem z młodszą siostrą i o rok młodszą przyjaciółką. Ruszają wzdłuż płynącego z Pirenejów potoku Pau, zwanego w dialekcie gave, aby nazbierać chrustu i kości zwierzęcych, które można by potem sprzedać szmaciarce za parę groszy. Ojciec jest bez pracy, matka wycieńczona harówką w domach bogaczy. Bernadeta nie chodzi do szkoły, bo musi pomagać w domu, ale też i dlatego że brakuje pieniędzy na skromne czesne i elementarz. Nie mówi i nie rozumie po francusku, zna jedynie lokalny dialekt — i w nim właśnie będzie z nią rozmawiać Zjawiona.
Młynówka, będąca odnogą gave, oddziela dziewczynkę od groty zwanej Massabielle („Stara Skała”), którą widzi ona po raz pierwszy w życiu i w której dostrzega gałęzie naniesione przez wezbrane wody potoku. Waha się, czy przejść przez wodę, bo matka zabroniła jej się moczyć ze względu na wątłe zdrowie. Dwie towarzyszki poszły dalej — boso, przerzuciwszy chodaki na drugi brzeg. Wrócą, kiedy widzenie już się skończy, i będą miały pretensje do „leniwej”, która zamiast zbierać gałęzie do chusty i kości do koszyka, uklękła, aby się pomodlić (widziały ją już z daleka, gdy odmawiała różaniec, podczas kiedy one męczyły się, zbierając chrust).
Bernadeta, nie mając wyboru, postanawia zdjąć chodaki i pończochy i przejść mały kanał. Jest bardzo zimno i mama kazała jej włożyć połatane wełniane pończochy, jedyną parę, jaką mają w domu. Jej głowę okrywa jasny kaptur, le capulet, opadający na ramiona, kupiony na straganie ze szmatami na placu przed kościołem parafialnym. Także i on jest mocno połatany. I wtedy nadchodzi pierwsze objawienie. Bernadeta musiała opowiadać tę historię nieskończoną liczbę razy przez dwadzieścia jeden lat, zarówno władzom cywilnym, jak i kościelnym. Te pierwsze często groziły jej więzieniem, te drugie — piekłem, jeśli by skłamała. Opowiadała ją też zwykłym ludziom i nigdy się nie zawahała, nigdy niczego nie pominęła ani nie dodała. Kto zna się na badaniach historycznych, rozpozna w tym świadectwo wyjątkowo precyzyjne i stałe pomimo upływu lat i różnego rodzaju nacisków, zarówno od wrogów, jak i przyjaciół.
„Dopiero co zdjęłam jedną pończochę, żeby przejść przez kanał, kiedy usłyszałam hałas, coś jakby uderzenie wiatru. Odwróciłam głowę w stronę pustej łąki za rzeką. Ale zobaczyłam, że liście na drzewach się nie poruszają. Wtedy zaczęłam zdejmować drugą pończochę. Znów usłyszałam ten sam hałas, jakby podmuch wiatru. Podniosłam głowę w stronę groty, którą widziałam naprzeciwko, i zobaczyłam, że nisza nad wejściem do niej, do połowy zarośnięta dziką różą, powoli się rozjaśnia łagodnym światłem podobnym do słońca, ale słabszym, które nie raziło. W środku tego światła zobaczyłam »coś« białego, postać, która wyglądała jak petito Damiselo — mała Panienka, młoda i mojego wzrostu. Miała na sobie białą tunikę, na głowie długi welon, też biały, błękitną szarfę i żółtą różę na bosych stopach. Żółtego koloru był też łańcuszek różańca, który trzymała w dłoni. Wtedy się trochę przestraszyłam. Myślałam, że to złudzenie, i kilka razy przetarłam oczy. Kiedy je znów otwarłam, znów zobaczyłam tę postać, która uśmiechała się do mnie miło i dobrotliwie. Odruchowo włożyłam rękę do kieszeni fartucha, żeby wziąć mój różaniec, ten za dwa grosze, podarowany mi przez jedną ciotkę, która była z pielgrzymką w sanktuarium Bétharram, tu niedaleko. Jako że siedziałam na kamieniu przy zdejmowaniu pończoch, wstałam i uklękłam. Chciałam się przeżegnać, ale nie dałam rady podnieść ręki do czoła. Ramię było tak ciężkie, że nie miałam siły go unieść. Wtedy bardzo się przeraziłam i zaczęłam się trząść. Udało mi się przeżegnać dopiero wtedy, kiedy »Ta tam« (w dialekcie: Aqueró) przeżegnała się tak pięknie, że chciałam ją naśladować. I tak mówiłam przed nią różaniec, a ona przesuwała paciorki swojego różańca, ale nie poruszała ustami, kiedy mówiłam »Zdrowaś Mario«. Poruszała ustami tylko przy »Chwała Ojcu« na końcu każdego dziesiątka. Nie słyszałam jej głosu. Usłyszałam go dopiero przy trzecim spotkaniu. Był słodki i wysoki jak u dziecka. Kiedy skończyłam różaniec, Aqueró zrobiła wielki znak krzyża i ciągle uśmiechnięta, skinęła na mnie, żebym podeszła bliżej, ale ja się nie ośmieliłam i ona nagle zniknęła, a światło w niszy powoli zaczęło gasnąć”.
Drobne, prawie dziecięce ciało, które tak umęczyły choroby, po śmierci zostało jakby przemienione i kiedy wystawiono je na widok publiczny w kaplicy w Nevers, w przeszklonej trumnie, nietknięte rozkładem, z twarzą pokrytą warstwą wosku, wyglądało, jakby odpoczywała.
W 1879 roku Bernadeta została pochowana w kaplicy ogrodowej pod wezwaniem Świętego Józefa, którego czciła jak ojca. Ciało bez żadnych zabiegów balsamowania (jak wynika z opisu notariusza i dwóch towarzyszących mu lekarzy) zostało złożone w trumnie, w wilgotnej burgundzkiej ziemi. Trzydzieści lat później, w roku 1909, przy pierwszej ekshumacji z udziałem urzędników miejskich, policji i lekarzy jako oficjalnych świadków jej ciało okazało się nietknięte rozkładem, toteż zakonnice, które ją znały, zasłabły z silnego wrażenia, że widzą ją taką, jaką ją zapamiętały. Druga ekshumacja miała miejsce dziesięć lat później, w roku 1919, a ciało nadal pozostawało w tym samym stanie. Podobnie przy trzeciej ekshumacji, ostatecznej dla ogłoszenia jej błogosławioną w roku 1925 — czterdzieści sześć lat po pochówku.
Wtedy to została przeniesiona z kaplicy Świętego Józefa, w którą w roku 1944 uderzyła amerykańska bomba, nie powodując większych uszkodzeń samego grobu, mimo że w bombardowaniu tym zniszczona została stara katedra w Nevers. Bernadetę ułożono w szklanej trumnie, w której leży do dzisiaj. Za każdym razem oprócz dwóch lekarzy, którzy pod przysięgą sporządzali urzędowe sprawozdanie potwierdzające niezwykły stan zachowania szczątków, obecni byli również urzędnicy prefektury, rady gminy i tamtejszego urzędu miasta. W znanym czasopiśmie fachowym doktor Charles Comte, jeden z dwóch lekarzy asystujących przy ekshumacji w roku 1925, napisał między innymi: „To, co naprawdę mnie uderzyło podczas tych badań, to doskonałe zachowanie szkieletu, wiązadeł, skóry oraz elastyczność mięśni”. Dodał również: „Przede wszystkim zaskoczył mnie stan wątroby, absolutnie nieoczekiwany po czterdziestu sześciu latach od śmierci. Ten organ ze swej istoty kruchy i miękki powinien był ulec rozkładowi w bardzo krótkim czasie. Lub też mógłby ulec zwapnieniu i stwardnieć. Tymczasem, wycinając go celem pobrania relikwii, stwierdziłem, że jego konsystencja jest elastyczna i jakby zupełnie normalna. Natychmiast zwróciłem na to uwagę koledze i asystującym, mówiąc głośno, że taki stan rzeczy nie wydaje się należeć do naturalnego porządku”.
Przed przeniesieniem z kaplicy Świętego Józefa do kościoła klasztornego na twarz zmarłej nałożono cienką maskę z wosku. Twarz również była nietknięta rozkładem, podobnie jak reszta ciała, ale przy poprzedniej ekshumacji siostry popełniły z nadmiaru gorliwości nieostrożność, myjąc ją wodą. To spowodowało ściemnienie skóry, nałożono więc woskową maskę, aby ukryć owo zbrązowienie. O tym, że jest to prawdziwa twarz Bernadety — taka jaka się zachowała — świadczy fakt, że maska jest tylko odciskiem twarzy, sporządzonym przez wyspecjalizowaną paryską firmę. Ta nie wykonała jej, wzorując się na dawnych fotografiach czy portretach, ale bezpośrednio na zachowanej twarzy. Jezuita André Ravier tak kończy relację naukową w tej materii: „Tak, to rzeczywiście ciało Bernadety, w życiu zakonnym siostry Marie Bernard, spoczywa za szkłem. Jest nietknięte, z wyjątkiem pobrań na relikwie dokonanych w roku 1925. Aby podważyć ten fakt, jakkolwiek nadzwyczajne by się to wydawało, trzeba by zaprzeczyć świadectwu — odebranemu często pod przysięgą — lekarzy, urzędników miejskich, funkcjonariuszy policji, wysokich władz miejskich i kościelnych. Relacje z aż trzech ekshumacji są jasne i do tej pory świetnie zachowane w archiwach oraz dostępne dla każdego badacza”.
A jednak także i w tym przypadku daje o sobie znać ideologiczna klatka każąca twierdzić: „Jeśli fakty przeczą mojej teorii — tym gorzej dla faktów”. Nic dziwnego. Sam Jezus mówi o tym wierzącym: „Choćby kto z umarłych powstał, nie uwierzą” (Łk 16, 31). O nietkniętym rozkładem ciele Bernadety, po rozpoznaniu na podstawie uważnej lektury dokumentów, jak miały się sprawy, opowiedziałem w pierwszym rzędzie w dokumencie telewizji RAI Tre, o którym wspominałem w poprzednim rozdziale, a następnie napisałem (zachowując należyty umiar, bez ogłaszania cudu, a jedynie z zaznaczeniem wyjątkowego charakteru tej sytuacji) w artykule dla „Corriere della Sera”. Natychmiast nastąpiło pełne oburzenia potrząsanie szabelką przez grupkę, która nic nie wiedząc, nie stara się nawet czegokolwiek dowiedzieć (wiadomości nic nie znaczą wobec nietykalnej ideologii), ale chce wyrokować jak najszybciej o tym, co przeciwstawia się jej przesądowi. Paru znanych kolegów zwróciło się nawet do naczelnego z pytaniem: jak mógł w laickim dzienniku pozwolić opublikować niestworzone fantazje godne religijnego maniaka fantasty? Cóż to za wstyd i żenada ludzi prawdziwej kultury! Czyżby oczekiwano wyrzucenia mnie z grona współpracowników? Uśmiechałem się, jak zwykle, daleki od poczuwania się do roli ofiary. Zbyt ironiczny, by przejmować się tą sprawą. Wiem, że takie są reguły gry, jeśli się choćby wspomni o podobnych rzeczach.
opr. ab/ab