Boże Narodzenie w więzieniu, areszcie - to nie wymarzone święta. Ale można je i tam godnie obchodzić!
„Ozet” przy ulicy Toruńskiej 276 w Bydgoszczy Piotr i Adam nazywają „wakacjami pod gruszą”. Podobnie jak 130 innych odsiadujących w nim końcówki długich wyroków. Tam za kratami też rodzi się Bóg.
W przeciwieństwie do zakładów karnych w Sztumie czy Koronowie, „Ozet” przy ulicy Toruńskiej jest zakładem otwartym aresztu śledczego. Można w nim pracować na zewnątrz, a w celi jest telewizor czy konsola do gier. O tym, że jest się w więzieniu, trudno jednak zapomnieć. Także nam.
Punktualnie o 15.00 na dzwonek strażnik z łoskotem otwiera potężne drzwi. Rekwiruje komórki i dowody. Przechodzimy przez kolejne drzwi. Pod prądem. Tak trzy razy. Wychowawca prowadzi do celi. Nie ma chyba dziesięciu metrów. Po lewej dwie piętrowe, metalowe prycze, pamiętające pewnie jeszcze PRL. Po prawej stół, kubek, plastikowe sztućce. Wysoko nad nimi mały telewizor. W ciasnym pomieszczeniu krząta się czterech ludzi. Różne charaktery, różne wyroki. Jeden cel: zamienić okratowaną klitkę na własny dom, normalne, wolne życie. Jego namiastką musi być na razie sala widzeń. To w niej poznaję historie Piotra i Adama.
Piotr to średniego wzrostu 41-latek. Jego twarz, później głos zdradzają bagaż doświadczeń. — Mam wyrok za jazdę pod wpływem alkoholu. Kiedyś takimi ludźmi gardziłem, dziś sam za to tu siedzę — zaczyna. Zamknęli go 19 lutego 2009 r. Do końca kary zostało mu jeszcze półtora roku. Być może jednak wyjdzie wcześniej. — Może już w lutym, bo o warunkowe zwolnienie za dobre sprawowanie wystąpiła administracja więzienna — mówi z nadzieją, za chwilę dodając, że „może posiedzieć do końca, byle tylko nie zajrzeć już więcej do kieliszka”.
Magdalena
Na początku odsiadywał wyrok w jednym z największych aresztów w Europie: w Białołęce. Stamtąd przenieśli go do grupy R2 — półotwartej. Potem był zakład w Koronowie, a po 17 miesiącach trafił na Toruńską. To jest już kolejna odsiadka. Wcześniej za kradzież.
— Wyszedłem 20 września 2006 r. Zmieniłem dawne życie. Bóg podsunął mi wspaniałą kobietę. Magdalenę. Była wykształcona, z dobrego domu. Miała wysokie stanowisko w banku. Mieliśmy się pobrać — mimo upływu lat wciąż słychać w jego głosie emocje. — Niestety ostro piła. Nie wytrzymała jej wątroba. Odwiozłem ją na szpitalną izbę przyjęć. Tam zmarła, a ja? Nie wytrzymałem. Pojechałem na stację benzynową. Zatankowałem do pełna nie tylko bak auta, ale i siebie — wyjaśnia. Toyotę Avensis kupił dwa tygodnie wcześniej, za pieniądze, które uzbierał z pracy w Anglii. W budowlance. Remonty i wykończenia. Wsiadł do samochodu i pił. Przyspieszył. Jechał z równie pijaną sąsiadką — Jagodą. Chciał się zabić. Rozpędzony w ostatniej chwili na estakadzie koło warszawskiego Dworca Centralnego zjechał, by uniknąć czołowego zderzenia. Wylądowali na barierce. Przeżył. Jagoda, po trzech miesiącach walki w szpitalu, też.
Nienawidzę grudnia
— Denerwuje mnie grudzień. Nienawidzę tego miesiąca, bo zaraz wszystko sobie przypominam: święta, których nie miałem — mówi. W domu zawsze było tak samo. Ojciec Eugeniusz i starszy brat Sławek polewali przez całe święta. Także przed i po. — Wódka, piwo, bimber. Nawet jak lekcje odrabiałem, to musiałem uciekać, bo się awanturowali i bili. Brat zapił się na śmierć. Ojciec żyje, ale przez alkohol jest poważnie chory. Po pijaku rozbił głowę, zrobił się krwiak i miał trepanację czaszki — tłumaczy. To przez niego umarła też matka Piotra, Jadwiga. — Kiedyś pijany tak mocno ją kopnął w narządy rodne, że zrobił się rak. Umarła w 1980 r. Od tego czasu tułałem się po domach dziecka. Zaczęło się od Domu Małego Dziecka na Bonifacego. Miałem 10 lat — kontynuuje dramat dzieciństwa. W tym okresie prawdziwe święta z choinką i prezentami miał trzy razy. Najlepiej wspomina te... za kratami, wyprawiane przez AA i bractwo więzienne. — Jest stół, na nim biała kiełbasa, bigos, sałatka, śledzik. I najprawdziwszy karp — mówi podekscytowany. — Wreszcie święta są ciepłe i rodzinne. Są drobne prezenty, choinka, opłatek — wylicza. Jest też jego ulubiona kolęda: Cicha noc, która go uspokaja, pozwala zapomnieć, gdzie jest, a przypomina, gdzie mógłby być, ale też gdzie będzie.
Marzenia, nie plany
Bóg w jego sercu narodził się przez bractwo. Na Toruńskiej. Pamięta Mszę, od której w kwietniu się wszystko zaczęło: „Nie miałem chrztu ani komunii. Miałem opory, by się do tego przyznać, no bo 40-letni chłop bez chrztu?”. W końcu się przełamał. Chrześcijaninem zostanie wraz z nowym rokiem. Przyjmie też komunię i bierzmowanie. Chce jechać w maju do Częstochowy i pójść w pielgrzymce, być może już jako wolny człowiek. Chce też utrzymywać kontakt z 20-letnią córką Elą, ze związku z Białorusinką Żanetą, która mieszka w Norwegii oraz... dwoma braćmi. Bo oprócz śp. Sławka ma też żyjącego w Niemczech Grzegorza i jeżdżącego po Europie na tirach Jarka. Bożego Narodzenia na wolności nie planuje. — Alkoholicy nie mogą robić planów dalej niż na dziś. Marzy mi się, że usiądziemy wspólnie całą rodziną przy stole. Ale czy to realne? — obawa przeplata się z nadzieją. Byle tylko nie pił.
Adam ma 46 lat. Twarz zdradza osobę wykształconą. W trakcie rozmowy poraża swą elokwencją. — Jestem tu za oszustwa. Było ich tak dużo, że wyroku uzbierało się na 30 lat. Prawnik na wolności popełnił błąd, bo nie złożył wcześniej wniosku o wydanie wyroku łącznego, ubiegałem się o to dopiero w więzieniu za pośrednictwem rzecznika. Z 30 lat zrobiło się jedenaście i pół roku — wyjaśnia. Wpadł przez przypadek. — W Poznaniu zatrzymano dwie osoby, które miały do mnie numer telefonu w komórce. CBŚ w Bydgoszczy założyła podsłuchy i na ich podstawie po roku mnie aresztowano — mówi bez emocji. Podczas ośmiu lat odsiadki był już w Toruniu, Koronowie i Grudziądzu.
Wyrzut z Giżycka
Ze wspólnikiem Krzysztofem miał firmę budowlaną i hurtownię. Adam zajmował się budowlanką, Krzysztof hurtownią. Miał też drugą firmę, fikcyjną. Nie wiedział o niej nawet wspólnik. — Miałem znajomego profesora, kiedyś doradcę pana Tomaszewskiego w rządzie AWS. On miał firmę windykacyjną, która wykupywała ode mnie długi, po czym te same długi ja wykupywałem od niego. I tak to się kręciło. Bez żadnych dowodów na przestępstwo — tłumaczy mechanizm nielegalnego działania, który przyniósł mu ponad milion złotych. Oszustwo go nakręcało. — Mogłem rozmawiać z człowiekiem tak jak w tej chwili z tobą i nim manipulować. To sprawiało mi przyjemność — zaskakuje.
Oszukiwał głównie podmioty gospodarcze. Poczucie winy przez to było mniejsze. Chodził zresztą do spowiedzi, zerował licznik i zaczynał od nowa. Raz jednak poczuł wyrzuty. — To było w przypadku prezesa dużego przedsiębiorstwa z Giżycka. On mi zaufał i podpisał niekorzystną dla siebie umowę. Na sali rozpraw dowiedziałem się, że przez to stracił stanowisko. Zrobiło mi się przykro — głos wciąż ma spokojny, stonowany.
Papierosy i Biblia
W rodzinnej Chełmży do kościoła miał 20 metrów. Jako dziecko był ministrantem. Do kościoła co niedzielę chodził też jako dorosły. W Toruniu wybudował nawet hospicjum, a podczas spotkania opłatkowego śp. bp Chrapek zaprosił go na pielgrzymkę do Rzymu. Audiencję u Jana Pawła II pamięta do dziś. — Patrząc z perspektywy czasu, ta moja wiara nie była głęboka — przyznaje jednak krytycznie, wspominając oszustwa i zerujące licznik spowiedzi.
Dziś codziennie wieczorem znajduje dwa kwadranse na lekturę Pisma Świętego. Dostał je od kapelana więziennego w Toruniu. Znał je, miał gdzieś przy sobie, ale nie korzystał. Do czasu. — To było dwa lata temu, gdy po 30 latach rzuciłem palenie. Odstawiłem papierosy i zacząłem czytać Biblię — tłumaczy. Potem w Koronowie po długim czasie poszedł do spowiedzi. — Ta spowiedź była szczera. Z serca. Zacząłem sobie przypominać twarze, tych, których oszukałem — lekko ścisza głos. Na przepustkach zaczął ich przepraszać: „Większość z nich te przeprosiny przyjęła. Może dlatego, że to są ludzie wykształceni?”. Dziś przygotowuje się do kolejnej szczerej spowiedzi.
Namiastka wolności
— Boże Narodzenie to był zawsze czas dla nas, dla rodziny. Uroczysta kolacja, prezenty dla dzieci — z żalem wspomina święta na wolności. Ma dwójkę dzieci. 26-letnia Magda żyje z mężem i synem w Wejherowie, 24-letni Bartek z rodziną w Londynie. Z żoną Iwoną rozwiódł się 20 lat temu. — Nie jesteśmy na wojennej ścieżce. A z dziećmi i wnukami: Mikołajem i Szymonem, którzy urodzili się, kiedy już byłem w więzieniu, relacje mam naprawdę dobre — zapewnia.
Czas w izolacji jest dla niego wyjątkowo trudny. — Najgorsze były pierwsze trzy lata w areszcie śledczym w Toruniu. Wtedy widzieliśmy się w środy i niedziele, a ja żyjąc w zakładzie karnym, żyłem tak naprawdę ich problemami na wolności. Podobnie było w Koronowie. Dopiero w Grudziądzu było inaczej, bo wyjechali za chlebem do Londynu — przywołuje początki odsiadki. Choć jakoś trzeba było się przyzwyczaić, wciąż najtrudniejsze dla niego są tu święta. — W Boże Narodzenie nigdy nie ma widzeń. Są tylko w Wigilię. To jest chwila; godzina, czasem dwie. Potem zostajesz tu sam — przyznaje pełen goryczy. Dzieci z wnukami przywożą opłatek i świąteczną paczkę. — To jest namiastka tego, co miałem na wolności — dodaje.
Za kilka dni po raz pierwszy weźmie udział w świętach organizowanych przez Bractwo Więzienne. Będzie inaczej niż w Toruniu czy Koronowie. — Tam były życzenia kapelana i opłatek, a tu? Może wydarzy się coś dobrego? — pyta z nadzieją. Z nadzieją też patrzy w przyszłość. Sięga grudnia 2013 r. To wtedy będzie wolnym człowiekiem. Jako wolny człowiek zasiądzie też do wigilijnego stołu: „Tę pierwszą wigilię chciałbym spędzić tylko i wyłącznie z dziećmi i wnukami. Z nikim więcej. To należy się przede wszystkim im, nie mnie”.
Autor tekstu dziękuje za pomoc Annie Stranz,
prezes Bractwa Więziennego w Bydgoszczy.
opr. mg/mg