Oczekiwanie na narodzenie Jezusa jest tu inne niż wszędzie: to gnieźnieński klasztor Św. Rodziny
Oczekiwanie na narodzenie Jezusa jest tu inne niż we wszystkich innych miejscach świata. Musi być inne — bo żyjące tu kobiety są inne. Ich głowy nigdy nie zaprzątają za bardzo porządki, zakupy, pieczenie ciast ani nawet dzieci. One żyją tylko dla Jezusa i tylko na Niego czekają.
Gnieźnieński karmel nosi wezwanie Świętej Rodziny, Jezusa, Maryi i Józefa. Siostrzany klasztor w niedalekim Tryszczynie poświęcony jest Narodzeniu Pańskiemu. Oba w dużej mierze zawdzięczają swoje istnienie jednej kobiecie, która gorąco ich pragnęła, modliła się, a później organizowała fundację — siostrze Marii Józefie od Wcielenia. A ona już od urodzenia przesiąknięta była tajemnicą przyjścia Boga na świat.
Wszystko zaczęło się dzień przed Wigilią Bożego Narodzenia 1911 r., kiedy to niespodziewanie, bo długo przed czasem, urodziła się w małym Lubostroniu. Dzieci było dwoje, bliźnięta, ale ona zawsze czuła, że ma jeszcze jednego Brata. Irena Szweda, późniejsza siostra Maria Józefa, pisała później: „Spieszyliśmy się do siebie nawzajem od samego początku, od dnia, kiedy urodziłam się dwa miesiące za wcześnie i już parę godzin po urodzeniu zostałam ochrzczona. Chciał, bym przyszła na świat dzień przed wigilią Bożego Narodzenia, żebym już na progu życia wpadła w ramiona Dzieciątka. Tak naprawdę miałam nie jednego, ale dwóch braci bliźniaczych: jednym bym mój Leoś, a drugim — a może właśnie pierwszym i najważniejszym — Boże Dzieciątko. Zawieruszyłam się w Jego sianku i Jego pieluszkach i w nich chciałam pozostać już na zawsze, a On nie odstąpił ode mnie. To nic, że przedwczesne urodzenie rzucało cień słabości na całe późniejsze życie — warto było to znieść, żeby od początku być zanurzoną w tak wielką Tajemnicę, w Boga samego. Rodzice opowiadali, że kiedy urodziliśmy się z Leosiem, położono nas w jednej drewnianej kołysce na biegunach. Ponoć płakałam nieustannie, uspokoiłam się dopiero wtedy, kiedy zabrali ode mnie brata i całą kołyskę mogłam mieć tylko dla siebie. Od pierwszych chwil mojego życia byłam i chciałam być samotna, sam na sam z moim Panem. Czasem myślałam nawet, że Bóg, stwarzając mnie, chciał sprawić innym niespodziankę i tak bardzo się spieszył, że ledwie mnie z gliny ulepił, zaraz na świat mnie wysłał”.
Boże Narodzenie było niezwykle ważne w całym życiu Ireny — nie tylko dlatego, że właśnie wtedy miała urodziny. Kochała Adwent i kochała święta. Wspominała, jak w wigilię św. Mikołaja wystawiali wraz z braćmi czyste, wypastowane na błysk buciki, żeby następnego dnia znaleźć w nich słodycze i obierki z ziemniaków. Obierki były znakiem, że coś jeszcze powinni w swoim życiu poprawić. Jako sześciolatka napisała pierwszy list do Gwiazdora i potem miała nadzieję, że ten nie obrazi się na nią zbyt mocno, bo z przejęcia nazwała do „Gwizdorem”. Listy dzieci związywały nitką i wieszały między podwójnymi oknami, wierząc, że Gwiazdor stanie przed domem i wtedy je przeczyta.
Razem z braćmi znała na pamięć wszystkie pieśni adwentowe, śpiewali je czasem wspólnie wieczorami. „Z bożonarodzeniowych najbardziej lubiłam tę, w której Arnold niskim głosem odśpiewywał odpowiedzi św. Józefa: <<O Józefie — czego chcecie? — Powiedzże nam, gdzie się Jezus narodził? — W Betlejem, w Betlejem. — Chwała Tobie, Jezu Chryste za Twe narodzenie czyste w Betlejem!>>” — wspominała Irena. „Dopiero kiedy zamieszkaliśmy w Bydgoszczy, trzeba było nasz śpiewnik wyrzucić, tak bardzo był zniszczony. Ale trudno się dziwić jego zniszczeniu, skoro śpiewaliśmy naprawdę dużo, często i z wielkim zapałem — nawet Leoś, który brak głosu i słuchu nadrabiał wielkim entuzjazmem”.
Kiedy mieli cztery lata, Leoś — brat bliźniak Ireny — dostał na Boże Narodzenie prawdziwą harmonijkę ustną i za żadne skarby nie chciał się nią rozstać. Grał na niej całymi dniami, a kiedy szedł spać, kładł ją tuż przy łóżku, na specjalnie ustawionym krześle. Kilka lat później przygotowania do Bożego Narodzenia stały się wielkim rodzinnym przedsięwzięciem. Dzieci ćwiczyły śpiewanie kolęd, by jak najpiękniej wykonać je przy wigilijnym stole. Przygotowywały również przedstawienie, które nazywały operami. „Treść przedstawień układaliśmy z Edwinem albo zwyczajnie kupowaliśmy i przerabialiśmy tylko odpowiednio do naszych potrzeb. Zwykle byłam reżyserem, rozdzielałam role i zajmowałam się kostiumami. Do Leosia należała techniczna strona przedsięwzięcia: on dostarczał żarówki, budował prowizoryczny telefon, ustawiał meble. Arnold z Leosiem zwykle wymawiali się od prób, twierdząc, że wspaniale zagrają i bez nich — później podczas przedstawienia improwizowali, co także świetnie im wychodziło. Edwin grywał role matki domu, proboszcza albo Żyda, ja grywałam panienki albo mniszki, Ulka — małego chłopaczka, Arnold i Leoś wszystkie inne role, które były konieczne. Przed przedstawieniem przygotowywaliśmy dla rodziców barwne programy i ustawialiśmy fotele tak, że rodzice wygodnie mogli obserwować scenę, którą był nasz dziewczęcy pokój. Mieliśmy nawet gong, a po przedstawieniu — <<żywy obraz>>, któremu towarzyszyły zimne ognie. Bożonarodzeniowe przedstawienia sprawiały nam mnóstwo radości, a przede wszystkim były maleńkim dowodem miłości i wdzięczności, który składaliśmy naszym rodzicom. Potem dzieliliśmy się opłatkiem, składając sobie płynące z serca życzenia, śpiewaliśmy kolędy przy choince, przy akompaniamencie mamusi lub tatusia. A wieczorem znów siadałyśmy z Ulką w jakimś kącie, czytając bez końca i chrupiąc pierniki i orzeszki”.
To takie zwykłe, świąteczne wspomnienia, jakie mają każde dzieci, ale Irena Szweda miała coś więcej: Brata bliźniaka, który był Bogiem. Przeczuwała, że jej droga będzie inna niż drogi przeciętne. Wspominała: „Wprawdzie całe moje dzieciństwo pełne było rodzeństwa, ale mimo to — a może właśnie dlatego? — pragnęłam samotności i szukałam jej. Kiedy zostawałam sama na polach, cieszyłam się chwilą i myślałam o Bogu, który jako jedyny był tam razem ze mną. Może to była już pierwsza modlitwa, której nie umiałam jeszcze modlitwą nazwać? Myślałam o tym, że Bóg jest tym, który widzi każdy kwiatek i każde drzewo, i że widzi też mnie. Często nawet podnosiłam twarz kierunku nieba, żeby mnie zobaczył bardzo dokładnie! I zobaczył: zobaczył i wybrał, chociaż wtedy tego jeszcze nie wiedziałam. Wtedy rozumiałam tylko tyle, że to, co wydaje się samotnością, wcale samotnością nie jest, bo nie wypełnia tego pustka, ale Jego niewidzialna Obecność”.
Kiedy miała dwanaście lat, napisała do Dzieciątka Bożego list. „Dziś przychodzi na świat Mały Jezus i ja dziś przyszłam na świat razem z mym braciszkiem bliźniaczym. Ale Ty, mój Jezu, jesteś mi również i o wiele więcej jeszcze <<Bratem Bliźniaczym>> — i nigdy się nie rozstaniemy — i zawsze będziemy razem — na zawsze! Stałeś się moim Bratem w samotności za miastem w Betlejem. Ja muszę żyć w samotności z Tobą przez całe życie. Ja wiem, że Ty mnie chcesz dla Siebie zupełnie w takiej samotności. I to jest moja wielka radość. Ja nie wiem, gdzie to będzie ta wielka samotność jak pustynia, ale chcę w niej być i stamtąd jak święty Jan Chrzciciel wołać — i więcej jeszcze — aż na krańce ziemi o dusze, by były zbawione. Nie wiem, jak to będzie — teraz rozumiem to wewnątrz, ale kiedyś musi być to i na zewnątrz — ta pustynia. Może taka, jak Pan Jezus był na pustyni, albo może taka samotność, jak Betlejem za miastem lub jak Nazaret, gdzie mieszkałeś przez 30 lat ze swoją Matką i Józefem świętym. Bo Nazaret też było dla Ciebie, mój Jezu, jak samotność i pustynia, bo żyłeś tam ukryty i nieznany. Dziękuję Ci za Twoje Narodziny dla mnie i że chcesz mnie mieć Sobie. Więc uczyń tak wszystko. Twoja mała siostrzyczka bliźniaczka Irena Elżbieta Barbara”.
Wiele lat później, kiedy coraz poważniej myślała o wstąpieniu do karmelu, jej spowiednik ks. Aleksander Żychliński polecił jej, by złożyła swoje powołanie w ręce Bożego Dzieciątka. Kiedy po długim oczekiwaniu, przerwanym najpierw chorobą, a później wojną, przyjmowała zakonny habit, otrzymała zakonne imię s. Maria Józefa od św. Stanisława Kostki. Sama odczuwała, że to zbyt słaba tytulacja i w liście prosiła prowincjała, by wyraził zgodę na jej zmianę. Nowy tytuł zaproponowała sama i w ten sposób została karmelitanką: siostrą Marią Józefą od Wcielenia.
Bardzo zależało jej na fundacji klasztoru w Gnieźnie, w kolebce chrześcijaństwa na ziemiach polskich. Była wtedy prostą i młodą siostrą, ale modliła się gorąco i rozmawiała o tym z innymi siostrami. Już wtedy, kiedy klasztor został poczęty w ich pragnieniach, nazywany był Karmelem Bożego Narodzenia. Sytuacja polityczna sprawiła jednak, że powstał on nie w Gnieźnie, a w podbydgoskim Tryszczynie. Pierwszą Mszę św. celebrował w nim bp Lucjan Bernacki, 5 sierpnia 1966 r., w święto Matki Bożej od Żłóbka... Karmel w Gnieźnie powstał w roku 1990 i otrzymał tytuł św. Rodziny, Jezusa, Maryi i Józefa. Zamieszkała w nim matka Józefa: w 2008 r. została jako pierwsza pochowana na przyklasztornym cmentarzu.
Tajemnica Wcielenia, tak bliska życiu matki Józefy, jest bliska całemu zakonowi karmelitańskiemu od początków jego istnienia. Nic więc dziwnego, że święta Bożego Narodzenia są tu obchodzone z tak wielką radością. Wszystko w tych dniach podporządkowane jest prawdzie, że oto urodził się Jezus: prawie tak samo, gdy w rodzinie przychodzi na świat dziecko.
Oczekiwanie na dziecko trwa dziewięć miesięcy — siostry na dziewięć dni przed Bożym Narodzeniem rozpoczynają swoją radosną, adwentową nowennę. Każdego dnia po rannej Mszy św. mała figurka Dzieciątka Jezus, osłonięta tiulem, wędruje do celi innej z sióstr. Uroczystą procesję prowadzą inne siostry, niosąc zapalone lampiony i śpiewając adwentowe pieśni. To prawdziwe święto i jednocześnie dzień skupienia dla tej, która wraz z Maryją tego dnia szczególnie oczekuje narodzenia Syna Bożego, osłoniętego jeszcze zasłoną tajemnicy.
Domowe przygotowania sióstr tylko trochę przypominają domową krzątaninę. Upiększona jest kaplica, w różnych częściach klasztoru stoją żłóbki i są choinki, jest też specjalny tron dla Dzieciątka Jezus, ustawiany w refektarzu. Jeśli coś różni te przygotowania od domowych, to cisza: siostry nie rozmawiają ze sobą, jeśli to nie jest naprawdę konieczne.
Kiedy przychodzi zmrok, spotykają się na modlitwie, adorując na nieszporach tajemnicę Bożego Narodzenia. Dopiero później, śpiewając głośno kolędę, procesyjnie wędrują do refektarza na wieczerzę wigilijną. Ta, choć podobna do zwykłych, domowych, dla karmelitanek jest jeszcze bardziej uroczysta — głównie dlatego, że na co dzień siostry jadają bardzo skromnie: chleb, sery, jajka, mleko... Jest opłatek, są życzenia, nie ma tylko drogich prezentów pod choinką.
Późno wieczorem siostry znów się spotykają, żeby wędrując po klasztorze, powitać nowo narodzonego Jezusa: trochę jak pastuszkowie, którzy pierwsi przybiegli do żłóbka. O północy jest czas na tradycyjną Pasterkę, najbardziej radosne w roku spotkanie z Jezusem.
Owa radość karmelitanek nie pozostaje tylko radością wewnętrzną. Siostry mogą tej nocy swobodnie ze sobą rozmawiać, również następne cztery świąteczne dni, tak zwane wielkie rekreacje, dają im możliwość spotkania. Rankiem budzi je nie dźwięk kołatki, ale śpiew albo gra na skrzypcach, albo na gitarze. Po wieczornych modlitwach mogą nawet... zatańczyć! Jeszcze czasów św. Teresy z Avila i św. Jana od Krzyża sięga owa tradycja świątecznych tańców z Dzieciątkiem Jezus: to św. Jan jako pierwszy w miłosnym uniesieniu tańczył z figurką małego Jezusa. Współczesne siostry po ową tradycję sięgają, wyrażając w ten sposób radość z narodzin Dzieciątka. Po adwentowej ciszy można wreszcie przyjąć i złożyć życzenia rodzinom i bliskim. Kolędy rozbrzmiewają głośnym echem po klasztornych korytarzach. Jest radość: taka, jakiej często brakuje nam, którzy myślimy o tym, co pod choinką położyć i ile jeszcze pierogów ugotować. Dla nich pierogi są na ostatnim miejscu...
opr. mg/mg