Świętom Zmartwychwstania Pańskiego w Polsce towarzyszyło zawsze huczne powitanie - jakie były i są wielkanocne tradycje?
fot. Dominik Różański
Świętom Zmartwychwstania Pańskiego od najdawniejszych czasów towarzyszyło w Polsce huczne powitanie. Po czterdziestodniowym poście, w czasie którego posilano się żurem na wodzie i śledziem, nastawał czas dwudniowej biesiady. Dziś nie ma już ani tak surowych postów, ani tak obfitego ucztowania. Wiele tradycji jednak pozostało. Choć na naszych oczach zmienia się wielkanocne menu i sposób spędzania świątecznego czasu, na wielkanocnym stole nie może zabraknąć święconki, kraszonych jaj i baranka, symbolizującego zwycięskiego Chrystusa.
Mało kto wie, że zwyczaj ustawiania w centralnym punkcie stołu baranka z czerwoną chorągiewką, zwanego agnusikiem, wprowadził w XVI wieku papież Urban V. W wielu krajach Europy zamiast baranka z cukru, masła lub ciasta na stół podaje się jagnięcinę, a o święconce czy kolorowych, misternie uplecionych wielkanocnych palmach tamtejsi mieszkańcy nie mają pojęcia.
U nas święcenie pokarmów nadal pozostaje żelaznym punktem obyczaju. W koszyczku, w którym króluje baranek, każdy składnik ma określoną symbolikę. Nie powinno zabraknąć jajek — symbolu życia i płodności — kiełbasy, chleba, soli i pieprzu. A także chrzanu — na pamiątkę gorzkiej męki Chrystusa na krzyżu. Resztę potraw można dodawać w zależności od upodobań i regionalnych obyczajów. Ksiądz kardynał Henryk Gulbinowicz wspomina, że na wsiach Wileńszczyzny, skąd pochodzi, panował zwyczaj konnego wyścigu ze święconym. Wierzono, że gospodarz, który pierwszy przywiezie je z kościoła do domu, będzie miał lepsze plony. „Dlatego wszyscy stali w kościele bliżej wyjścia. Potem gnano na łeb na szyję do domu” — napisał kardynał we wspomnieniach z młodości.
Wielkanoc jest czasem gromadzenia się rodziny, która często zjeżdża z różnych stron nie tylko kraju, ale i świata, by razem cieszyć się tym świętem i sobą nawzajem. Bo polska Wielkanoc, mimo postępującego procesu unifikacji kultury w zglobalizowanym świecie, jest wyjątkowa. To dni radości i obietnicy nieśmiertelności wynikającej z symboliki Zmartwychwstania Pańskiego. To także czas, gdy po zimowym uśpieniu przyroda budzi się do życia. Przez fakt, że forsycje, narcyzy, żonkile kwitną wtedy jak szalone i często służą — obok bukszpanu — do dekoracji stołu, Wielkanoc bywa nazywana żółtymi świętami.
Mszę św. rezurekcyjną w Niedzielę Wielkanocną zawsze ogłasza huk wystrzałów i pękających petard. Przyzwyczailiśmy się do tego, że na znak Zmartwychwstania Pańskiego od świtu ziemia trzęsie się w posadach. W Warszawie, od czasów saskich aż do zaborów, rezurekcji towarzyszyły wystrzały armatnie tak głośne, że wyrywały ze snu nawet największych śpiochów! Potem zwyczaju tego zaniechano. Ale, by „nagłośnić” wieść o Zmartwychwstaniu, młodzież męska szukała innych sposobów. Z okresu międzywojennego mieszkańcy m.in. Łodzi pamiętają huk eksplodującego kalichlorku i kapiszonów podkładanych na tramwajowe szyny. Jeszcze w latach 60. i 70. XX wieku w celu wywołania hałasu podkładano takie ładunki na torach kolejowych.
Niedziela Wielkanocna była „domowa”. Nie składano wizyt. Po powrocie z kościoła całą rodziną siedziało się w domu, biesiadując przy suto zastawionym i pięknie udekorowanym stole. Odwiedziny znajomych i dalszej rodziny odbywały się dopiero w drugi dzień świąt. Do dziś pozostała w tradycji przepiękna ceremonia dzielenia się jajkiem przed biesiadą, serdecznych pocałunków, uścisków i składania sobie życzeń. Kiedy dzielono się jajkiem, nie wolno było sięgać po nie widelcem. Należało brać je z szacunkiem palcami.
Wielkanocne potrawy przez całe święta stały na stole. Mimo to nie psuły się ani nie wysychały. Tym, którzy zachodzą w głowę, jak to możliwe, warto przypomnieć, że nie było wtedy lodówek, ale też nie używano konserwantów ani technologii przyśpieszonej produkcji żywności, a zwierzęta karmiono naturalną paszą.
Kronikarz dwudziestowiecznej Warszawy Ignacy Baliński wspomina, że nie gotowano w te dni obiadów — oprócz klarownego bulionu lub barszczu podawanego w filiżankach. Zastawiony przez całe święta stół zachęcał do jedzenia o każdej porze. Gospodynie, które natrudziły się w czasie przygotowań, mogły wreszcie autentycznie świętować. A wcześniej miały ciężką pracę, by zapeklować i ugotować całą szynkę z nogą, przygotować pasztety, dziczyznę, indyka, galarety z nóżek, salcesony, kiełbasy, dziczyznę, sałatki i ciasta. Do legendy przeszły wielkanocne drożdżowe baby z lukrowanymi białymi czepcami, ustawiane z dumą w czterech rogach stołu jak trofea, a także serniki, mazurki i torty. Górowała oczywiście piramida kolorowych pisanek, nad których zdobieniem często długo trudziły się dzieci.
Z pisemnych przekazów znamy wielkanocne biesiady na magnackich dworach. Na święcone do wojewody Sapiehy w Dereczynie zjeżdżała licznie szlachta z Litwy i Korony. „Kurier Warszawski” w 1828 roku informował, że „na stole stały cztery ogromne, upieczone dziki, symbolizujące liczbę pór roku. Każdy z nich miał w sobie szynki, kiełbasy i prosiątka. Ale ustawiono też dwanaście jeleni, upieczonych w całości, ze złocistymi rogami. Były nadziane: zającami, cietrzewiami, dropami, pardwami”. Jak można się domyślić, liczba jeleni odzwierciedlała dwanaście miesięcy roku. Na środku stołu, na honorowym miejscu umieszczono baranka z chorągiewką, nafaszerowanego pistacjami. Wokół niego stały sążniste ciasta, mazurki, żmudzkie pierogi, a wszystko z bakaliami. Ciast było pięćdziesiąt dwa, tak jak tygodni w roku. Oprócz tego upieczono trzysta sześćdziesiąt pięć bab wielkanocnych — tyle, ile dni w roku. Czterem beczkom wina i dwunastu srebrnym konwiom z winem towarzyszyły pięćdziesiąt dwie srebrne baryłki z winem cypryjskim, hiszpańskim i włoskim, na gości czekało także trzysta sześćdziesiąt pięć gąsiorków. A dla czeladzi, jak odnotowała gazeta: „przygotowano ośm tysięcy, siedemset sześćdziesiąt kwart miodu, tyle, ile godzin w roku”. Takie informacje mogą dziś zwalić z nóg!
Juliusz Słowacki opisuje święcone w Nieświeżu u księcia Mikołaja Krzysztofa Radziwiłła „Sierotki”, które przeszło do historii. „Stół zdobiły olbrzymie pasztety, na których widok Radziwiłł krzyknął do szlachty: «Panowie, do ataku!» Po zdjęciu z pierwszego pasztetu czapy, wyfrunęło z niego mnóstwo żywych kuropatw, jemiełuch, jarząbków i gołębi, które potłukłszy okna, powylatywały na dziedziniec”. A że szlachta miała przy sobie fuzje, od razu urządzono na ptactwo polowanie.
W mięsnej piramidzie kucharz zademonstrował żywe obrazy z mitologii, na przykład Laokoona z wężami. Gdy Radziwiłł uderzył buławą w wierzch piramidy, na ruinach pasztetu siedział karzeł w cielistym ubiorze, skrępowany kiełbasami, niczym Laokoon mocujący się z gadami Minerwy. W innym pasztecie była Andromeda przykuta do skały. Po rozbiciu konstrukcji znaleziono tam karlicę Dianę, która poświęconymi salcesonami przywiązana była za ręce do pasztetu. U jej stóp leżał ogromny szczupak, który zamiast własnej głowy miał przytwierdzoną głowę dzika.
Zanim przystąpiono do biesiady, Radziwiłł z szacunkiem częstował wszystkich jajami, każdemu z gości podając je osobiście i składając życzenia. W jednej z sal wśród mnóstwa drzew pomarańczowych przygotowano dla gości sadzawkę z miodu lipcowego, z wyspą z zielonego owsa, na której „pasł się” baranek o oczach z drogich kamieni z książęcego skarbca, z chorągwią. Na baranka napierały cztery ogromne dziki upieczone w całości i dwanaście jeleni ze złoconymi rogami w różnych agresywnych pozach.
Kiedy czytamy te opisy, jesteśmy skłonni uwierzyć Ignacemu Balińskiemu, który pisząc o ostatnich dziesięcioleciach XIX wieku, stwierdza, że „najwięcej ucierpiała Wielkanoc”. Dziś dodamy, że w czasach fast foodów i cateringu „ucierpiała” jeszcze bardziej. Zapracowane gospodynie coraz częściej rezygnują z wyrobów własnej roboty, zamawiają dania gotowe. Nie piecze się już prosiaczków w całości i nie podaje ich z jajkiem w pyszczku.
Ale też rzadko już można spotkać ludzi leżących krzyżem w Wielki Piątek i płaczące w głos kobiety w czarnych welonach przy Grobach Pańskich. W wystroju grobów nie ma już fontann i żywych kanarków, o których czytamy w „Lalce” Prusa. Ksiądz kardynał Gulbinowicz zapamiętał je z okresu międzywojnia z kościoła Bonifratrów w Wilnie: „Zadziwiające były klatki z kanarkami, które darły się wniebogłosy! Podglądaliśmy, w którym miejscu te ptaki są umieszczone, ale niełatwo je było zlokalizować” — wspomina hierarcha. Również Anna Branicka-Wolska przypomina sobie z lat młodości o kanarkach, które w kościele św. Aleksandra na placu Trzech Krzyży w Warszawie „gdzieś spod kopuły nuciły swoje trele”.
Jednak to, co najważniejsze w tradycji wielkanocnej — przetrwało. Rekolekcje, przeżywanie Wielkiego Tygodnia, Droga Krzyżowa, święcenie potraw, urządzanie i adorowanie Grobu Pańskiego, jałmużna, rodzinne spędzanie świąt i dzielenie się jajkiem. Odradza się tradycja misterium Męki Pańskiej. Nadal uczymy dzieci wyplatania palm wielkanocnych i zdobienia pisanek. O lanym poniedziałku pamiętają same...
opr. mg/mg