Kompromis albo horror

O zapłodnieniu in vitro, granicach kompromisu i horrorze w próbowce

Jacek Dziedzina: Zmartwiłby się Pan bardzo, gdyby ktoś nazwał Pana radykałem?

—Jarosław Gowin: Zdaję sobie sprawę, że za zaangażowanie w sprawy bioetyczne zapłacę wysoką cenę polityczną. To wejście na pole minowe. Pytanie tylko, czy urwie mi rękę, nogę czy głowę. Liczę się z tym, że padną dużo gorsze oskarżenia (już zresztą padają) niż „radykał”.

Ale niektórzy będą Panu wypominać, że okazał się Pan właśnie za mało radykalny, zgadzając się na stosowanie metody in vitro.

—Jestem przygotowany na ataki z obu stron. I ze strony części zwolenników etyki katolickiej, i ze strony lewicowo-liberalnej.

Pan wyszedł z założenia, że domaganie się całkowitego zakazu stosowania metody zapłodnienia in vitro jest walką z wiatrakami. Czy zrobił Pan w tej sprawie jakiś sondaż wśród posłów?

—Nie musiałem robić żadnego sondażu. Wiem, że zakaz procedury zapłodnienia in vitro nie spotkałby się z akceptacją mojego klubu.

Zapytał ich Pan o to?

—Nie musiałem. Znam ich poglądy. Dla wielu parlamentarzystów PO już ograniczenia, które ja proponuję, będą bardzo trudne do przyjęcia. Co więcej, znam niemało posłów, a zwłaszcza posłanek PiS, które również uważają moje propozycje za zbyt radykalne, zbyt konserwatywne. Postulat całkowitego zakazu zabiegów in vitro jest zupełnie nierealistyczny i zamykałby drogę do przyjęcia jakichkolwiek regulacji prawnych. A w sprawach bioetyki, a zwłaszcza w sprawie zapłodnienia in vitro, najgorsze jest utrzymanie stanu obecnego, czyli całkowitego braku prawa. Gdzie nie ma prawa — wszystko wolno. Każda regulacja poprawia zatem stan rzeczy. Wydaje mi się, że propozycje, które ja przedstawiam, poprawiają stan rzeczy w sposób właśnie radykalny.

Arcybiskup Hoser mówi o schizofrenii polityków—katolików wspierających ustawę, która jest sprzeczna z nauką Kościoła. Pan nie ma wątpliwości co do moralnej dopuszczalności metody in vitro?

—Inaczej zrozumiałem wypowiedź arcybiskupa Hosera. Miałem wrażenie, że dotyczy ona tylko refundacji zabiegów in vitro.

—Jeśli metoda jest moralnie wątpliwa, to i jej refundowanie z kieszeni podatnika lepsze być nie może.

A czy moralną schizofrenią nie jest akceptacja dla obecnie obowiązującego prawa dotyczącego ochrony życia i aborcji? Tymczasem Kościół popiera ten kompromisowy stan prawny. Polityka to nie jest dziedzina tego, co idealne. To sztuka szukania tego, co możliwe. Jeżeli uda się przeprowadzić regulacje, które proponuję, będzie to ogromnym krokiem do przodu w dziedzinie ochrony życia embrionów i godności ludzkiej.

Wiem, że ma Pan na myśli opinię Jana Pawła II z „Evangelium Vitae”: jeśli nie jest możliwe całkowite odrzucenie złego prawa, to można poprzeć propozycje, które przynajmniej ograniczają jego szkodliwość. Jednak Papież mówił o sytuacji, gdy istnieje już jakieś prawo i mamy całkowitą pewność, że nie ma poparcia dla jego odrzucenia. Wtedy byłoby błędem wycofywać się.

—Dzisiaj sytuacja jest znacznie gorsza. Nawet złe prawo chroniłoby embriony w stopniu większym niż obecnie. Gdybym przyjął Pańskie rozumowanie, to powinienem umyć ręce i poprzestać na jałowym daniu świadectwa.

Jałowym?

—Jałowym, bo nieprzekładającym się na żadne regulacje prawne. W imię wierności zasadom byłoby to w praktyce przymykanie oczu na potworności, które zdarzają się w polskich laboratoriach naukowych czy klinikach. Praktyczny wybór, przed jakim stoimy, wygląda następująco: albo ograniczymy skalę praktyk niegodziwych, albo zgodzimy się, że „wszystko wolno”. Jako polityk nie mam ani cienia wątpliwości, co powinienem wybrać. Tym bardziej, że ustawa, którą przedstawię parlamentowi, uchyla najpoważniejszy zarzut wobec metody in vitro: że towarzyszy jej zabijanie istot ludzkich. Przy zakazie mrożenia zarodków zarzut ten upada. O wiele większe zastrzeżenia mam nie z punktu widzenia moralności, ale biologii i medycyny. In vitro to otwarcie puszki Pandory. Pan chce ją zamknąć, ja mówię: proszę bardzo, niech pan próbuje, ale póki to jest niemożliwe, to przynajmniej przymknijmy wieko, żeby nie wypuścić z niej wszystkich nieszczęść.

Pan oddziela zastrzeżenia moralne od biologicznych i medycznych. Ale przecież one też wpływają na ocenę moralną metody. Prof. Bogdan Chazan, wybitny ginekolog, mówi wprost: dzieci z probówki są zagrożone mniejszą masą urodzeniową, a to może skutkować większą zachorowalnością. Zatem prawo do in vitro opiera się na tzw. prawie do posiadania dzieci, ale już prawo dziecka do poczęcia w zdrowych warunkach się nie liczy. I to nie rodzi moralnego sprzeciwu?

—Bardzo szczegółowe badania nad dziećmi urodzonymi z in vitro prowadzone są w Szwecji. I rzeczywiście, pokazują one, że co najmniej kilka chorób występuje u dzieci powstałych metodą wspomaganej prokreacji z większą częstotliwością. Co więcej, nie wiemy jeszcze, czy jakieś skutki uboczne nie ujawnią się w późniejszej fazie życia, dlatego że pierwsi ludzie „poczęci” tą metodą, mają 30 lat.

No to jak z tym sprzeciwem?

—Pan próbuje mnie namówić do tego, żebym zachował się jak Marek Jurek, którego zresztą bardzo szanuję. Czyli zachęca mnie Pan do pięknej śmierci politycznej, która kończy się niczym. Powtarzam: jestem gotów ponieść wszelkie konsekwencje polityczne, łącznie z wycofaniem się z polityki. Ale chciałbym, żeby efektem takiego świadectwa było dobre prawo. A dobre prawo musi być prawem kompromisowym. Pan mnie namawia do postawy „wszystko albo nic”. Ponieważ „wszystko” jest niemożliwe, w praktyce oznacza to namawianie do politycznego nihilizmu.

Nic z tych rzeczy. Po prostu twierdzę, że jeśli chce się wypracować jakiś kompromis, trzeba wyjść ze skrajnych założeń. A Pana propozycja już w punkcie wyjścia była kompromisowa i z niej jeszcze ma zostać wypracowany kompromis. Przecież druga strona, domagająca się dostępu do in vitro bez ograniczeń, nie przejawia żadnych skłonności kompromisowych.

—Nieprawda, druga strona też w wielu punktach gotowa jest do kompromisu. A gdybym jako punkt wyjścia postulował zakaz zapłodnienia in vitro, to premier Tusk powierzyłby kierowanie pracami Zespołu bioetycznego innemu politykowi. Zanim zdecydował się na mnie, odbyliśmy kilka rozmów i zakreśliliśmy sobie granice tego, co możliwe. W tych sprawach premier ma dobrze przemyślane i mocne przekonania. Przez cały czas działalności zespołu mogłem liczyć na jego wsparcie, mimo że wielu polityków PO uważa, że w ogóle podjęcie tego tematu jest błędem. Od jednego z nich usłyszałem: przez tyle kadencji sprawa była nieuregulowana, to dlaczego akurat my musimy się tym zajmować, skoro wiadomo, że politycznie na tym stracimy? Jeśli dojdzie do uchwalenia dobrego prawa, to będzie to osobista zasługa Donalda Tuska. Mam wielki szacunek za jego odwagę w tej sprawie.

Nie uważa Pan jednak, że nawet regulacje są i tak otwieraniem kolejnych furtek? Ludzie stworzyli sobie pewien problem, manipulując życiem, problem zaczął narastać i próbujemy go rozwiązać, ale nie od podstaw.

—Dzisiaj wrota są otwarte na przestrzał. I to tak szeroko, jak to tylko możliwe, bo nie ma żadnych regulacji. W Polsce istnieje kilkadziesiąt tysięcy zamrożonych zarodków. Co mamy z nimi zrobić, jeżeli nie wprowadzi się prawnej ochrony? Każda regulacja, nawet najbardziej liberalna, będzie przymknięciem, choćby cząstkowym, tych wrót. Ja proponuję zostawienie wąskiej furtki. Jeżeli to dla pana za mało, to musi się pan pogodzić z utrzymaniem status quo. A to status quo jest horrendalne. Proszę poza tym pamiętać, że żyjemy w kraju demokratycznym, gdzie prawo stanowione jest głosem większości. A za legalizacją in vitro jest nie tylko większość posłów, ale także większość polskich katolików.

W takim razie, którą z propozycji Zespołu przyjmie premier Tusk?

—Żadną. Próbujemy wypracować kompromis. Choć nie ukrywam, że bliższy on będzie zaleceniom prof. Wróbla.

Czyli konkretnie: in vitro tylko dla małżeństw z 3-letnim stażem, do 45 roku życia, zakaz zamrażania i niszczenia zarodków nadliczbowych...

—Na razie nie chcę mówić o szczegółach poza jednym. Będę postulował możliwość tworzenia dwóch zarodków. Tutaj chcę wyciągnąć wnioski z regulacji obowiązujących w Niemczech i Włoszech, gdzie też jest zakaz mrożenia zarodków. Można tworzyć od jednego do trzech, ale w przypadku implantacji trzech często zdarza się, że powstają ciąże trojacze, w których przynajmniej jedno dziecko obarczone jest jakimiś wadami, uszkodzeniami. W przypadku ciąż bliźniaczych zagrożenie to jest radykalnie mniejsze.

Czyli do łona matki wprowadzano by oba zarodki?

—Tak.

I zgodziłby się Pan na refundowanie takich zabiegów? Donald Tusk jest za.

—Kiedy w ubiegłym roku minister Kopacz oraz premier Tusk zapowiedzieli refundację, byłem przeciw. Uważam bowiem, że refundacja w sytuacji braku przepisów prawnych i jakiejkolwiek ochrony praw embrionów byłaby moralnie niedopuszczalna. Natomiast zupełnie inaczej podchodzę do tej zapowiedzi w momencie, gdy jest ona elementem dobrego kompromisu, polegającego na tym, że z jednej strony w sposób maksymalny chroni się życie i godność embrionów, a z drugiej strony ułatwia się dostęp do tej metody małżeństwom niezamożnym.

Ale in vitro nie jest leczeniem bezpłodności, bo para nadal pozostaje bezpłodna, więc dlaczego jako podatnik miałbym współfinansować tak drogie zabiegi w sytuacji, gdy brakuje pieniędzy na refundację leków ratujących życie?

—Częściowa refundacja, jaką będę postulował premierowi, kosztowałaby ok. 50 mln zł rocznie. To jest kwota nieznaczna z punktu widzenia wielomiliardowego budżetu NFZ.

Dla ilu par miałoby to wystarczyć?

—Od 8 do 10 tysięcy. Będę proponował refinansowanie samych zabiegów medycznych, bez refinansowania leków. W krajach, w których zwraca się koszty leków, powstaje czarny rynek, one są sprzedawane do sąsiednich państw, gdzie nie ma refundacji. Więc powstaje nowa patologia.

A nie lepiej byłoby zarekomendować premierowi refinansowanie na przykład naprotechnologii? W Irlandii czy w USA to świetnie rozwijająca się metoda leczenia niepłodności. Prof. Chazan mówi, że wielu ginekologów czasem nawet nie bada dokładnie kobiety, nie próbuje postawić diagnozy, tylko od razu kieruje na in vitro. I państwo, rząd, ustawodawca ulega temu zaniedbaniu.

—Rzeczywiście, niekiedy lekarze w sposób pochopny kierują pary do procedury in vitro. Jest to tym bardziej oburzające, że ta procedura jest drastyczna i z punktu widzenia zdrowia, a czasem wręcz życia kobiety, i z punktu widzenia relacji wewnątrzmałżeńskich, bo to jest daleko idąca ingerencja w najbardziej intymną sferę życia. Regulacje, które ja zaproponuję, będą oznaczały poddanie działalności klinik zajmujących się zapłodnieniem in vitro ścisłej kontroli. W związku z tym zminimalizuje się ryzyko pochopnego i wyrastającego z żądzy zysku kierowania na te zabiegi. Natomiast co do naprotechnologii, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby środowiska lekarskie, które propagują tę metodę, podjęły starania, żeby ona była refinansowana. Żyjemy w pluralistycznym społeczeństwie i każdy powinien sam walczyć o swoje prawa i o wartości, które są mu bliskie.

Tylko stawia mnie Pan w trudnej sytuacji: z moich podatków będzie refundowana praktyka, do której mam zastrzeżenia moralne. Co mam zrobić?

—To prawda. Ale dzisiaj w państwowych klinikach dokonuje się bezpłatnych zabiegów przerwania ciąży, w rzadkich przypadkach, ale jednak, i jest pan postawiony tutaj wobec identycznego dylematu moralnego. To także za pańskie pieniądze zabito dziecko Agaty, nastolatki z Lublina.

A Pan proponuje kumulację moich problemów, dokładając do tego in vitro.

—To prawda, kumulujemy problemy, ale dzięki tym regulacjom ocalimy tysiące istnień ludzkich rocznie. Myślę, że powinien Pan być gotowy przyjąć ten wewnętrzny dylemat moralny, skoro na drugiej szali leży możliwość uratowania tysięcy nienarodzonych dzieci.

A jaka jest granica kompromisu, o którym Pan mówi?

—Gdybym teraz odpowiedział na to pytanie, bardzo ograniczyłbym swoje pole negocjacji. Mogę powiedzieć tylko tyle, że będę głosował przeciwko jakiejkolwiek ustawie, która dopuszczałaby zamrażanie zarodków. Owszem, w propozycjach, które przedstawię, będzie taka możliwość, ale tylko w jednej sytuacji: gdy już po stworzeniu zarodka matka albo odmówi implantacji, albo nie będzie się tego dało zrobić na przykład z powodu jej śmierci.

I wtedy zarodek może zostać adoptowany.

—Tak.

I nie boi się Pan sytuacji, hipotetycznie możliwej, że to dziecko dorośnie i kiedyś być może zwiąże się z osobą, która — bez wiedzy obojga — będzie jego bratem lub siostrą? Przecież to są realne niebezpieczeństwa tej metody, nawet przy tak ścisłych regulacjach.

—Żadna regulacja nie rozwiąże wszystkich problemów. Ten, na który pan wskazuje, już istnieje. Znany jest mi przypadek, gdy w jednej z klinik w ubiegłym roku spermą jednego mężczyzny zapłodniono ok. 50 kobiet. To świat horroru moralnego. Po wejściu w życie ustawy bioetycznej takie sytuacje będą niemożliwe. Ale walcząc z patologiami, staram się też uwzględnić wrażliwość innych osób, które w metodzie zapłodnienia in vitro widzą naprawdę ostatnią szansę posiadania potomstwa. Jeżeli nie towarzyszy temu śmierć niewinnych istot, to moim zdaniem trzeba uszanować to pragnienie niepłodnych par.

Chrześcijańska wizja aktu poczęcia wyklucza taką ingerencję technologii.

—To już jest argument teologiczny, prawodawca nie może się nim kierować.

Ale prawodawca Jarosław Gowin to konkretny człowiek, z konkretną wizją rzeczywistości. Nie może Pan brać takiego argumentu pod uwagę?

—Prywatnie biorę go pod uwagę i sam nie skorzystałbym z metody in vitro. Ale prawo nie może wyrastać z przesłanek religijnych, tylko z pewnych uniwersalnych przesłanek moralnych, z prawa natury.

No właśnie...

—Rozwiązania, które proponuje ustawa, są zgodne z prawem natury...

?!

—...chociaż są sprzeczne z prawem kanonicznym.

Skoro uważa Pan to za zgodne z naturą, to myśli Pan, że w przyszłości Kościół mógłby zmienić ocenę moralną metody in vitro, oczywiście w tej wersji wykluczającej niszczenie zarodków?

—Istnieją takie zastrzeżenia Magisterium Kościoła, które nigdy nie mogą być uchylone. Przede wszystkim argument o tym, że człowiek rości sobie tutaj prawo do postawienia się w miejscu Boga, Stwórcy. Natomiast nie przekonuje mnie drugi argument, który z punktu widzenia prawa jest rozstrzygający: że zapłodnienie in vitro jest formą aborcji. Jeżeli zakaże się tworzenia zarodków nadliczbowych, to ten argument uważam za bezzasadny.

Czy zatem biskupi skazani są na los głosu wołającego na pustyni? Dalej będą mówić, że in vitro jest złe, ale prawo będzie na nie zezwalało, bo polityk-katolik ma inne zdanie na ten temat...

—Kościół powinien głosić prawdę, pracować nad sumieniami Polaków. Jeżeli większość Polaków opowie się kiedyś za zakazem zapłodnienia in vitro, to taka regulacja powstanie. Na razie zaś polityk-katolik ma obowiązek zmniejszać skalę zła.

Polacy nigdy nie będą przeciwko tej metodzie, jeśli prawo będzie ją dopuszczało. Może jednak warto byłoby żeby cały Kościół, Pan, ja i biskupi, wpłynęli już teraz na zakaz jej stosowania, bo przecież prawo ma rolę wychowawczą.

—To prawda, ale nie ma niczego bardziej demoralizującego niż stan obecny, czyli stan bezprawia, gdzie obowiązują zasady dżungli. My przez wiele lat chowaliśmy głowę w piasek. Wszyscy - biskupi też. Pan chował głowę w piasek, ja chowałem, zamykaliśmy oczy i udawaliśmy, że nie widzimy, co się tam dzieje, za tym „szkłem” w laboratoriach i klinikach. A dzieją się rzeczy straszne. Ja staram się, na tyle, na ile potrafię, ograniczyć skalę tego horroru. Jestem dobrej myśli i wierzę, że Episkopat, nie akceptując co do zasady tej ustawy, uzna ją jednak za krok w dobrym kierunku.

A kiedy zapadną ostateczne decyzje co do kształtu ustawy?

—Projekt chcę przedstawić poszczególnym klubom parlamentarnym w połowie grudnia. Równocześnie klub PO zwróci się do marszałka sejmu o powołanie nadzwyczajnej komisji sejmowej. Liczę na to, że w pierwszych miesiącach 2009 ustawa zostanie przyjęta.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama