Fragmenty publikacji "Polska w nowej Europie. 10 pytań o przyszłość".
W jakim kierunku zmierza Europa?Ks. Piotr Mazurkiewicz
W jakim kierunku zmierza Europa? Gdybyśmy pytanie to odnieśli wyłącznie do Unii Europejskiej, kierunek geograficzny, w jakim się ona rozwija, jest niewątpliwy — to nieustanny marsz na Wschód. Za sprawą kolejnych poszerzeń Wspólnoty Europejskie przyłączają wciąż nowe terytoria, przesuwając swoją granicę z linii Łaby ku tzw. linii Huntingtona, oddzielającej łacińską cywilizację Zachodu od cywilizacji prawosławnej. Po drodze zaś starają się zagarniać to, co w ramach osi Północ-Południe w pośpiechu pozostawiono za plecami. Wyjątkiem, jak dotychczas, są jedynie Szwajcaria i Norwegia. Czy ten kierunek rozwoju się utrzyma, zależy między innymi od tego, czy aktualne rozszerzenie Unii będzie można uznać za udane. Nie jest bowiem pewne, że wytrzyma ona szok polityczny, ekonomiczny i kulturowy, jaki spowoduje równoczesna akcesja tak wielu państw obciążonych komunistyczną przeszłością. Zachodząca tym razem w Unii Europejskiej zmiana nie ma jednak charakteru jedynie ilościowego, ale przede wszystkim jakościowy. Jak się dość powszechnie ocenia, dawne struktury i schematy myślenia byłyby niewydolne wobec nowej rzeczywistości. Stąd też konieczność reformy samej Unii. Europa Środkowa jednak to nie tylko upośledzenie z racji niedawnej przeszłości, ale przede wszystkim inne doświadczenie europejskości. To kultura i historia niemal całkowicie zapomniana na Zachodzie, który przyzwyczaił się do postrzegania siebie w kategoriach centrum górującego nad zacofanymi cywilizacyjnie peryferiami. Rozbicie tego uproszczonego sposobu percepcji świata i odkrycie innego, lecz równoprawnego sposobu bycia Europejczykiem może zaowocować wśród mieszkańców Zachodu doświadczeniami o charakterze traumatycznym. W zależności od tego, na ile łagodnie przebiegać będzie proces znoszenia granicy między Europą Zachodnią i Środkową, Unia pozostanie otwarta na kolejne państwa aspirujące do członkostwa bądź też zamknie się w sobie na podobieństwo twierdzy. Wschodnia granica Rzeczypospolitej stałaby się wówczas granicą nowego, ostrego podziału kontynentu na dwa przeciwstawne bloki. Nowa żelazna kurtyna, czy jak kto woli: „aksamitna kurtyna kultury”, stałaby się wkrótce granicą potencjalnego konfliktu. Zamknięcie się Unii na Wschód zaowocowałoby, najprawdopodobniej, ponownym jej zwróceniem ku Zachodowi i, pomimo chwilowych nieporozumień, pogłębieniem współpracy transatlantyckiej. Stałoby się tak wówczas, gdyby świat rzeczywiście poddał się sugestywnej wizji nieuchronnego „zderzenia cywilizacji”. Cóż jednak może oznaczać dla Europy zbliżenie ze Stanami Zjednoczonymi? Utworzenie czegoś w rodzaju unii euroatlantyckiej to ryzyko amerykanizacji Europy, a więc utraty przez nią tego, co dzisiaj wyraźnie od Ameryki ją odróżnia. Nie jest tego zbyt wiele, niemniej są to kwestie istotne. Rzecz pierwsza to tak cenione na Starym Kontynencie zróżnicowanie kulturowe w ramach historycznie ukształtowanych wspólnot narodowych, w odróżnieniu od dążącego do zatarcia wszelkich różnic między wspólnotami American melting pot. Odmienność ta zaznacza się także w dziedzinie tzw. przemysłu kulturalnego, gdzie popularnie rozumiana „amerykanizacja” kojarzona jest z pełnym arogancji dążeniem do narzucania własnych wzorców życia. Europejczycy, jak się wydaje, tę lekcję mają już za sobą i wspominają ją dzisiaj ze wstydem. Rzecz druga to aktualnie odmienne na obu kontynentach podejście do polityki międzynarodowej. Pax americana, podobnie jak dawna koncepcja pax romana, oznacza zaprowadzanie ładu w świecie dzięki użyciu siły. Przewaga militarna pozwala zwycięzcy na decydowanie o warunkach, na których zawiera on pokój z pokonanymi. Rzeczywista możliwość zastosowania przemocy prowadzi niewątpliwie do wzrostu znaczenia politycznego Ameryki, ale zarazem wystawia na szwank jej autorytet moralny. W Europie, a przynajmniej w tak zwanej Starej Europie, dominuje odmienna koncepcja pokoju. Chodzi bowiem nie tylko o brak wojny, ale przede wszystkim o porządek wprowadzany dzięki odwołaniu się do tego, co racjonalne i co znajduje swój ostateczny wyraz w postaci dobrego prawa. Wyrazem tych dążeń jest, miedzy innymi, powołanie do życia Międzynarodowego Trybunału Kryminalnego. Może się jednak zdarzyć, że Unia rozwijać się będzie dalej na Wschód, wciągając w swoją orbitę nie tylko Rumunię i Bułgarię, ale także Ukrainę, Białoruś, kraje bałkańskie, a z czasem również Rosję, całą lub tylko jej część europejską. Możliwa jest zatem do pomyślenia Europa zjednoczona od Atlantyku po Ural albo nawet po Władywostok. To, co dzisiaj jest znane jako kopenhaskie kryteria akcesji, a więc: demokracja, prawa człowieka i wolny rynek, może w przyszłości być spełnione przez państwa, które dotychczas trudno uważać za europejskie. Jeśli dodalibyśmy do tego odrabianą właśnie przez Europę lekcję polityczną, polegającą na dążeniu do pojednania pamięci (tradycji narodowych) i woli (umowy społecznej), można by wówczas mówić o powstaniu zaczątku uporządkowanej według europejskiego wzorca społeczności światowej, a więc o początku europeizacji globu. Chociaż taki scenariusz, przedstawiany na przykład przez Jacquesa Attaliego, wydaje się dzisiaj fantastyczny, w dłuższej perspektywie czasowej nie jest nieprawdopodobny. Innym powodem, aby zjednoczona Europa skierowała swój wzrok ku Wschodowi, jest kryzys demograficzny. Jeśli nie nastąpi w tej dziedzinie jakaś radykalna zmiana, Europa — republika konsumentów — wymrze śmiercią naturalną, a wraz z nią, być może, także europejska kultura. Alternatywą dla perspektywy rychłej śmierci demograficznej jest „azjatyzacja” Europy. Emil Cioran pisał niegdyś: „Gdybyśmy dla zabawy określili strefy witalności w Europie, stwierdzilibyśmy, mimo całej arbitralności tego przedsięwzięcia, że im dalej na Wschód, tym bardziej instynkt się wyostrza, a w miarę jak kierujemy się na Zachód, słabnie”.1 Europa Wschodnia może się okazać swoistym rezerwuarem demograficznym dla wymierającego Zachodu. Możliwe są także inne scenariusze. Globalizacja, prowadząca dziś do osłabienia pozycji państwa narodowego i uczynienia z niego societas imperfecta, z czasem może przyczynić się w ogóle do zaniku wszelkich szerszych form organizacji politycznej. Życie polityczne, ekonomiczne, kulturalne, podobnie jak w czasach greckiego antyku, miałoby się wówczas w całości organizować na poziomie metropolii, które tworzyłyby coś w rodzaju sieci. Nie tylko państwo narodowe, ale także Unia Europejska stałaby się całkowicie zbędna. Prognoza ta, zakładająca dość szybkie powstanie światowego społeczeństwa obywatelskiego uporządkowanego „niewidzialną ręką rynku”, w świetle zamachów terrorystycznych w USA wydaje się jednak nazbyt optymistyczna. Globalizacja bowiem rzeczywiście czyni państwo narodowe tworem coraz mniej koniecznym, z jednym jednakże wyjątkiem — nikt inny nie potrafi zapewnić społeczeństwu bezpieczeństwa zewnętrznego. Trudno bowiem sobie wyobrazić, aby Nowy Jork, Waszyngton czy Londyn były w stanie samodzielnie podjąć walkę z al-Qaidą czy inną podobną organizacją. Być może jednak autorzy postawionego pytania nie myśleli jedynie o Unii Europejskiej z „przyległościami”, ale o Europie rozumianej jako swoiste totum. Dokąd zatem zmierza Europa jako całość? Nie chodzi tu z pewnością o kierunek geograficzny. Lepiej bowiem, aby córka Agenora nie podejmowała już więcej ryzykownych morskich podróży. Europa jednak rozumiana jako coś więcej niż tylko kawałek ziemi między Atlantykiem a Uralem jest rzeczywistością dynamiczną. Jej granice cywilizacyjne, polityczne, kulturowe rzeczywiście przemieszczają się w przestrzeni i czasie. Kardynał Karol Wojtyła wskazywał niegdyś na kryzys granic Europy Zachodniej, która w epoce kolonializmu rozszerzała się na inne kontynenty, aby następnie skurczyć się do swych pierwotnych wymiarów geograficznych2. Europa tak rozumiana nie tylko rozszerza się i kurczy, ale także zapada się w sobie. Bo czyż całkowicie bezzasadne jest pytanie, czy leżące w samym sercu kontynentu nazistowskie Niemcy były państwem zorganizowanym według europejskich wzorców i wartości, i czy należały do europejskiej cywilizacji? Tereny raz zdobyte dla Europy i jej podstawowych wartości okazują się zatem utracalne, i to nawet wówczas, gdy leżą w geograficznym jej centrum. Jeśli poszukując odpowiedzi na postawione pytanie poszlibyśmy tym tropem, dotyczyłoby ono w istocie przyszłości europejskiej kultury, zarówno w znaczeniu treściowym, jak i jej geograficznego zasięgu. Czy zatem kultura, która rozwijać się będzie w przyszłości między Atlantykiem a Uralem, będzie kontynuacją czy też zerwaniem z europejską tradycją? Czy osią tej kultury pozostanie nienaruszalna godność każdego człowieka jako osoby, co odróżnia Europę na przykład od Indii bądź Chin, czy też zdominują ją inne, drugorzędne z punktu widzenia europejskiej tradycji wartości? Wydaje się, że również odpowiedź, jakiej udzielą mieszkańcy Starego Kontynentu w tekście swojej ewentualnej konstytucji, będzie miała poważne konsekwencje dla przyszłości ich kultury. Oczywiście, to nie na gruncie prawa decyduje się o przyszłości kultury. Jest ono tylko jednym z czynników wpływających na jej rozwój, rozstrzygnięcia zaś zapadają w ludzkim wnętrzu. Martwej kultury nie ożywi żadne prawo, żywej natomiast, jak dobitnie świadczą o tym polskie doświadczenia, nie jest w stanie pokonać nie tylko żadna ustawa, ale nawet naga przemoc. Granicy kulturowej między Europą a światem Barbarii i Azji nie da się jednak jednoznacznie wskazać na mapie. Przebiega ona bowiem nie tylko gdzieś w górach Kaukazu, ale także w poprzek europejskich społeczeństw, wzdłuż ulic wielokulturowych metropolii, a wreszcie przez samo serce doznającego sprzecznych pragnień człowieka. Na pytanie, czy Rosjanie są Europejczykami, ktoś roztropnie odpowiedział: ci, którzy chcą. Sądzę, że dywagując nad europejskością mieszkańców tak bardzo pluralistycznych metropolii Starego Kontynentu możemy odpowiedzieć podobnie. Europejczykami są ci mieszkańcy kontynentu, którzy chcą się określać w takich kategoriach. Przyszłość Europy będzie jednak zależeć od siły i powszechności tych całkowicie dobrowolnych autoidentyfikacji. Europa żyje, dopóki europejskie wartości cokolwiek ewokują w sercach jej mieszkańców, sięga zaś tak daleko, jak daleko wartości te budzą w ludziach pozytywne emocje. Pytanie o kierunek, w jakim zmierza Europa, jest w istocie pytaniem o przyszłość człowieka. Europa bowiem, rozważana w wymiarach całej cywilizacji euroatlantyckiej, jest, w pewnym sensie, forpocztą człowieka. Tu właśnie decyduje się jego przyszłość. W innych cywilizacjach ludzie popełniają wciąż „stare” zbrodnie i odnoszą „stare” zwycięstwa, nawet jeśli zewnętrzne wymiary tych wydarzeń były niegdyś nie do pomyślenia. W Europie natomiast następuje gwałtowana jakościowa zmiana możliwości oddziaływania człowieka, łącznie z nowymi możliwościami samozagłady ludzkiego gatunku. To tutaj stajemy wobec możliwości klonowania człowieka, modyfikacji ludzkiego genomu, nanotechnologii, e-demokracji i e-manipulacji, by wymienić tylko niektóre z nich. Pytanie o to, dokąd zmierza Europa, jest więc pytaniem o to, jak dalej przebiegać będzie autoewolucja ludzkiego gatunku. Jeśli bowiem w sporach o Europę zatrzymujemy się przy kwestiach dotyczących antykoncepcji, sztucznego zapłodnienia, eutanazji czy związków homoseksualnych, w których odwołujemy się do klasycznego rozumienia natury człowieka, może się okazać, że polemiki te staną się wkrótce bezprzedmiotowe, gdyż nie będzie już istotne, do których mogłyby się odnosić. I nie ma szczególnego znaczenia, czy to, co uczynimy ze sobą, dokona się w Europie, Stanach Zjednoczonych czy Japonii. Za sprawą dostarczanych przez technikę możliwości nastąpi dehumanizacja Europy, to znaczy najdosłowniej fizycznie znikną ludzie zastąpieni pewnego dnia przez istoty postludzkie. Perspektywa ta jawiłaby się jako realna, gdyby los jednostki i wspólnoty złożony został w ręce technologii, która stawia społeczeństwa wobec logiki faktów dokonanych. Kierunek podejmowanych badań naukowych i technologicznych eksperymentów wymaga jednak społecznego przyzwolenia i zależeć będzie od udzielanej odpowiedzi na pytanie, co wolno człowiekowi uczynić z człowiekiem, a więc od dominującej w społeczeństwie wizji antropologicznej. Wydaje mi się, że w kontekście powyższych rozważań coraz bardziej oczywiste staje się, że pytanie o przyszłość Europy jest pytaniem o przyszłość jej kultury. Osią zaś każdej kultury jest relacja do Boga. W zależności od odpowiedzi na pytanie o stosunek do Boga udziela się odpowiedzi na pytanie o to, kim jest człowiek: najcenniejszą formą materii czy stworzonym „na obraz i podobieństwo Boże” podmiotem niezbywalnych praw. Przyszłość Europy, jej kultury i samego człowieka jest więc ściśle związana z losem religii na Starym Kontynencie. Wydaje się, że patrząc na dokonujące się aktualnie przemiany religijności w świecie Zachodu, trudno jest je określić po prostu mianem sekularyzacji. Człowiek nie przestał być istotą z natury religijną, chociaż formy i treść jego religijności doznają głębokich transformacji. Mówi się więc o indywidualizacji wiary, prywatyzacji religii, zaniku kościelności, „wierze bez przynależności” (believing without belonging) czy „religii bez Kościoła”. Terminy te wskazują nie tylko na tendencje zmierzające do deinstytucjonalizacji religii, ale także na bardzo konkretne zmiany dotyczące jej treści i zasięgu społecznego oddziaływania. Sprywatyzowaną religię, stanowiącą na ogół synkretyczny zlepek przypadkowych wierzeń, trudno określić jako chrześcijaństwo, nawet jeśli czerpie z niego obficie. Kultura europejska historycznie ukształtowała się w znacznym stopniu dzięki chrześcijaństwu, które było jednym z jej głównych źródeł. Powstaje więc pytanie, czy będzie trwać Europa, jeśli źródło to wyschnie? Czy nie byłoby to równoznaczne z kresem samoodnawialności europejskiej kultury? Oczywiście, symptomów kryzysu chrześcijańskiej tożsamości Europejczyków można przez długi czas nie zauważać. Na co dzień bowiem motorem tej cywilizacji jest kult sprawowany w wielkich centrach handlowych. Kultura konsumencka zdaje się jednak być wystarczającą siłą napędową tylko tak długo, jak długo obiecuje wciąż obfitsze zaspokajanie coraz wymyślniejszych materialnych w istocie potrzeb. W przypadku wszakże nagłego kryzysu ekonomicznego, sprowokowanego, na przykład, kolejnym poszerzeniem Unii czy strachem przed zorganizowanym terroryzmem, jej siła sensotwórcza okaże się z pewnością niewystarczająca. Dość przypomnieć sobie opisany przez Platona mechanizm rozkładu demokracji, aby nabrać przekonania, że nie jesteśmy raz na zawsze zabezpieczeni przed perspektywą gwałtownej zapaści kulturowej i powrotem do drzemiącego w nas barbarzyństwa. Pewnego dnia, podobnie jak w czasach nazizmu, może ono „wypełznąć z rynsztoka i zasiąść na tronie”. Pierwszych oznak barbaryzacji Europy niektórzy dopatrują się w zalegalizowanym już w demokracjach liberalnych prawie do zabijania niewinnych ludzi (aborcja, eutanazja) czy też w zrównaniu w prawach związków osób jednej płci z małżeństwami heteroseksualnymi. Niewątpliwie, tego typu praktyki prawne byłyby nie do pomyślenia bez głębokiego kryzysu chrześcijaństwa, ten zaś, bez kryzysu duchowieństwa. Kardynał Ratzinger pisał: „Chyba wszystkie wielkie kryzysy Kościoła wiązały się z upadkiem kleru, dla którego obcowanie z sacrum przestało być pobudzającą i groźną tajemnicą palącej bliskości Najświętszego, a stawało się wygodnym sposobem zapewnienia sobie utrzymania”3. Czy kryzys, którego pierwsze symptomy już dostrzegamy, jest nieodwracalny? Wiara podpowiada: Ecclesia semper reformanda. Ostatnie zaś słowo w historii niewątpliwie należeć będzie do Boga. Również prowadzone w kontekście integracji europejskiej badania nad polskim duchowieństwem mogą być źródłem pewnej otuchy. Polscy księża bowiem są jedną z nielicznych grup w naszym społeczeństwie, która myśli o Europie bez kompleksów, odpowiadając z przekonaniem, że ma wiele do zaoferowania Zachodowi. Europa nieustannie inspirowana chrześcijaństwem, Europa żywa, to także Europa atrakcyjna kulturowo dla imigrantów. Ich samorzutna europeizacja, bez towarzyszącego temu z konieczności wykorzenienia na poziomie ethnos, sprawiałaby, że nawet najczarniejsze scenariusze demograficzne nie byłyby groźne dla przyszłości europejskiej kultury. Nie ma to w końcu większego znaczenia, czy potomkowie Mieszka I będą jasnowłosymi, niebieskookimi blondynami, czy też będą mieli śniadą skórę i skośne oczy. Antyczni Grecy, jak twierdzą niektórzy, również byli blondynami, nim wzięci w turecki jasyr nie zmienili gwałtownie swojej karnacji. Azjatyckie geny okazały się silniejsze od ich europejskich konkurentów, w dziedzinie kultury jednak było dokładnie odwrotnie. Większość z przedstawionych tu prowizorycznych prognoz o charakterze futurologicznym to scenariusze negatywne. Nie należy się jednak nadmiernie pognębiać tymi proporcjami, gdyż zło i strach zwykle bardziej poruszają wyobraźnię niż dobro i rozwaga. Jeśli jednak choć jedna z dróg do przyszłości ukazuje optymistyczny horyzont, nie ma najmniejszego powodu, abyśmy nie mieli pójść nią właśnie. Zależy to wyłącznie od tego, czy jesteśmy dziś gotowi wziąć na siebie za tę przyszłość odpowiedzialność. 1 E. Cioran, Historia i utopia, Instytut Badań Literackich — Wydawnictwo, Warszawa 1997, s. 29. 2 Por. K. Wojtyła, Gdzie znajduje się granica Europy?, Ethos 4 (28) 1994, s. 32-33. 3 J. Ratzinger, Nowa pieśń dla Pana, Znak, Kraków 1999, s. 270. ks. Piotr Mazurkiewicz — teolog, socjolog i politolog, profesor Uniwersytetu im. Kard. Stefana Wyszyńskiego Fragment publikacji "Polska w nowej Europie. 10 pytań o przyszłość". opr. JU/PO |