Zamiast debatować za pieniądze europejskich podatników nad Traktatem Konstytucyjnym, należy dokument ten wywalić co prędzej do kosza...
Gdybym po wylądowaniu w nieznanym mieście ujrzał rano z hotelu kościelne wieże, a następnie, idąc ulicami, trafił na duży plac w centrum miejscowości ozdobiony ratuszową wieżą, wiedziałbym, że jestem w Europie. Już wcześniej zapewne dostrzegłbym, że czuję się w tej miejscowości niezbyt obco. Że jestem w naszym kręgu cywilizacyjnym.
Miałem okazję podróżować po świecie. I po wielekroć w krajach arabskich, azjatyckich bądź afrykańskich, idąc ulicą czy wchodząc do sklepów - nawet tych urządzonych po europejsku - miałem trudne do zdefiniowania, ale oczywiste i wręcz fizyczne poczucie obcości. Nigdy natomiast nie odczuwałem tego w Lizbonie, Dublinie czy Rzymie. I jeśli ktoś mnie pyta o sens istnienia Unii Europejskiej, to właśnie to nieprecyzyjne i trudne do zdefiniowania poczucie wspólnoty jest dla mnie głównym argumentem "za".
Kiedy próbujemy uporządkować nasze myślenie o Europie, okazuje się, że zasadniczym powodem, dla którego warto używać tego pojęcia, jest więc jedność cywilizacyjna. A od stuleci uczeni, definiując korzenie europejskości, odwołują się do dwóch źródeł. Prawa rzymskiego skodyfikowanego przez cesarza Justyniana i ożywionego ponownie na wczesnośredniowiecznych uniwersytetach oraz do chrześcijaństwa budującego europejskie uniwersum od czasów Karola Wielkiego. Z tych źródeł wypływa też charakterystyczny dla świata Zachodu personalizm; system myślenia ustanawiający jednostkę ludzką w centrum systemu wartości. Jednostkę, a nie masy, klasy lub wspólnoty. Tyle tylko, że myślenie personalistyczne nie czyni z jednostki i jej praw jakiegoś bożka. Jest to "osoba ludzka" ukształtowana na obraz i podobieństwo Boga. Osoba podlegająca prawom wyższym i nienaruszalnym, które mają swoje źródło poza światem widzialnym i pojmowanym rozumem.
Zacząłem ten wywód z bardzo abstrakcyjnego tonu, bo przyznam, że nieustanna dyskusja nad europejską konstytucją i nad źródłami europejskości jako takiej lekko mnie już irytuje. Dochodzimy właśnie do finalnych ustaleń Konferencji Międzyrządowej mającej zatwierdzić Traktat Konstytucyjny wymyślony przez Konwent Europejski. Wysłuchujemy przeróżnych szantaży i szantażyków dotyczących już to europejskiego budżetu, już to obsady tych lub innych stanowisk. I coraz częściej zapominamy, o co w tym wszystkim chodzi. Jeżeli wielki i piękny projekt wspólnoty wartości mamy przehandlować za dopłaty do buraków lub ziemniaków, to ja bardzo dziękuję.
Najkrócej mówiąc - Unia Europejska już kilka lat temu doszła do granic swojej wydolności politycznej. Łączenie wizji Ojców Europy, którzy myśleli w kategoriach wspólnoty cywilizacyjnej z koncepcją skutecznej strefy wolnego handlu, jaką w istocie Wspólnota Europejska stała się via facti, stawało się coraz trudniejsze. Integracja europejska pogłębiająca się w obliczu sowieckiego zagrożenia i trochę siłą rozpędu, po roku 1989 zaczęła być zagrożona. Z jednej strony przez rozbieżne interesy państw starej Europy, z drugiej przez rosnący nacisk nowych (a raczej odnowionych) demokracji Europy Środkowo-Wschodniej, by Unia Europejska rozszerzyła się na Wschód. Okazało się, że gdzieś po drodze między Rzymem a Maastricht zgubiono busolę, zestaw zasad ideowych oczywistych dla Schummana czy de Gasperiego, ale już nie dla rządzących w Europie końca XX wieku socjalistów. Że jedność Europy konstytuowała się wokół jej bogactwa i wizji państwa dobrobytu dużo bardziej niźli wokół jej cywilizacyjnych korzeni. A tu nagle przyszli Polacy, Czesi, Słoweńcy i Litwini, wołając: "My też jesteśmy Europejczykami", "nas też powinna objąć głoszona przez was zasada solidarności".
Być solidarnym z ubogim krewnym? Nagle się kazało, że trzeba odpowiedzieć na szalenie niewygodne pytanie, co jest ważniejsze: sakiewka czy zasady? No i Unia Europejska stojąca już wcześniej w obliczu reform zakrzyknęła, iż się rozszerza, a rozszerzając - reformuje. Nikt nie miał wprawdzie pomysłu ani na to, jak daleko należy się rozszerzyć, ani w jakim kierunku zreformować, ale sam proces rozszerzania był na tyle absorbujący, że na kilka lat zdjął niewygodne pytania z porządku dnia. Teraz wróciły one ze zdwojoną siłą.
Głosując w referendum za wejściem Polski do Unii Europejskiej, głosowaliśmy w gruncie rzeczy za naszymi marzeniami i intuicjami. Teraz boleśnie konfrontujemy je z rzeczywistością. Rzeczywistością ukształtowaną przez grupę polityków, którym powierzono zadanie napisania europejskiej konstytucji. I napisali dokument, który jest prawnym i ideowym potworkiem. Pragnąc zadowolić wszystkich i rozumując wyłącznie kategoriami politycznej technologii, Konwent Europejski stworzył konstytucję jednolitego państwa europejskiego mającą być podstawą działania luźnej federacji państw. Stworzył dokument oparty na ideologii rewolucyjnej (bo założenia ideowe są jakby żywcem przepisane z dokumentów jakobińskich) dla narodów dość konserwatywnych. Wreszcie stworzył dokument mający pełnić funkcję deklaracji ideowej, a będący w istocie zbiorem wcześniej istniejących skomplikowanych kodyfikacji technicznych. Na koniec Konwent otworzył Puszkę Pandory, zapowiadając w dokumencie, który miał ustanawiać europejską jedność, możliwość podziału Europy na kilka Europ "rożnej prędkości". Owa różna prędkość czy, jak się mówi w traktacie, "ściślejsza współpraca" to nic innego jak zapowiedź formalnego podziału Unii Europejskiej na kategorie A, B i C, czy mówiąc inaczej, na centrum, półperyferia i peryferia.
Wniosek dotyczący tego projektu dla logicznie myślącego czytelnika jest jeden. Zamiast debatować za pieniądze europejskich podatników nad Traktatem Konstytucyjnym, należy ten dokument wywalić co prędzej do kosza, powołać zupełnie nowe gremium nie złożone z czynnych polityków, ale z tak zwanych "mędrców" (to stosowana w Unii wielekroć i z powodzeniem formuła), czyli filozofów i ekspertów, i podjąć próbę napisania europejskiej konstytucji od nowa.
Jak szyderstwo brzmi przecież nieustająca debata nad wprowadzeniem do tego dokumentu tylnymi drzwiami słowa "chrześcijaństwo". Nikt już chyba nie liczy, że politycy unijni zdecydują się na odwołanie do Boga w preambule Traktatu. Skoro jednak odcinamy się od fundamentu europejskości, to nie dziwmy się, że cała budowla, zanim jeszcze została wzniesiona, zaczyna się rozsypywać.
Odwołałem się na wstępie do doświadczenia wspólnoty i jedności cywilizacyjnej Europy. Sądzę, że większość mieszkańców naszego kontynentu ma takie doświadczenie. Co więcej, że jest ono jednym z głównych powodów, dla których naturalne wydaje się nam poruszanie po Europie bez paszportów i wiz. Kiedy jednak czytamy książki o jedności cywilizacyjnej Zachodu, to bez trudu dostrzeżemy, że granice zewnętrzne i wewnętrzne naszej cywilizacji zostały ukształtowane wedle granic wyznań religijnych. I nawet tam, gdzie społeczeństwa zostały siłą zateizowane (jak w Albanii czy sporej części Sowietów), tożsamość narodowa i kulturowa okazuje się pokrywać z dawnymi podziałami wyznaniowymi.
Stojąc przed koniecznością odpowiedzi na pytanie: jaka Europa?, nie powinniśmy ulegać presji czasu ani politycznej poprawności. Jeśli odpowiedź będzie brzmiała tak, jak proponuje Konwent, doprowadzi do jednego skutku. Europy nie będzie żadnej. Unia Europejska, do której wstępujemy, przeżywa tak głęboki kryzys tożsamości, że zanim się scali, zacznie się rozpadać. Dodam, że nie jest to polski interes. Z trudem udało nam się zarzucić kotwicę w świecie Zachodu. I właśnie dlatego, że europejskość jest dla nas czymś więcej niż polisą ubezpieczeniową dla pełnej sakiewki, powinniśmy powiedzieć, że odrzucamy projekt konstytucji, że nie zgadzamy się na sam pomysł podziału Europy i że chcemy integracji prawdziwej (czyli opartej na naturalnym dążeniu narodów), a nie sztucznie zadekretowanej. To trudne. To może nawet przekracza zdolności intelektualne polskich polityków. Ale to jest niezbędne, jeśli nie chcemy, by nasze dzieci żyły w Europie będącej nowym Trzecim Światem. Najpierw bez idei, a potem również bez pieniędzy.
opr. mg/mg